Bracia mniejsi.
Przypomniał mi się ludzki ból i rozpacz za wiernym
towarzyszem samotności. Siedziałem w poczekalni u weterynarza. I przyszła
staruszka. Nie miała ze sobą żadnego zwierzaka. Drobnym krokiem przysunęła się
do ławki i usiadła. I pyta mnie:
— Pan nie wie, gdzie jest w naszym mieście cmentarz
dla zwierząt?
— Nie wiem, proszę pani. Nie wiem. Nawet nie wiem, czy
jest. Jest?
— Podobno jest.
— Nie wiem. Ktoś pani zdechł?
A ona zaczęła płakać, bidula. Łzy jej kapały, trzęsła
się broda, straszny żal i rozpacz targał kruchą postać.
— Pies? — pytam. Potrząsnęła główką.
— Kot?
— Kotka — powiedziała. —Ach, Boże, jak ona dzisiaj
zdychała. Jakim ludzkim głosem.
I łzy jej kapały, i płacz wstrząsnął. Odwrócić się tu
trzeba było. Nie patrzeć. Ja, kiedy zdychała mi Nora — suka, nie płakałem,
ale był to fałszywy wstyd. Kiedy patrzyła na mnie smutnymi, zamglonymi oczami,
kiedy na ciche moje wołanie próbowała jeszcze resztkami sił machać ogonem,
czemu powstrzymywałem łzy straszliwym zaciskaniem szczęk? Czy nie należało się
jej ode mnie te parę łez?
Ona, gdybym ja zdychał, ona by wyła nade mną
całą księżycową noc z podniesionym łbem, że całej okolicy drętwiałaby skóra.
I nie mąciłyby jej żalu inne psy szczekaniem, ale wtórem żałobnym.
Jechaliśmy przez las ciągle i wszystkie milczące
drzewa niemymi świadkami, że słowa są tylko słabym echem niewyrażalnego żalu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz