czwartek, 25 kwietnia 2013

Gdybym ja zdychał...



Bracia mniejsi.
Przypomniał mi się ludz­ki ból i rozpacz za wiernym towarzyszem samotności. Siedziałem w poczekalni u weterynarza. I przyszła staruszka. Nie miała ze so­bą żadnego zwierzaka. Drobnym krokiem przysunęła się do ławki i usiadła. I pyta mnie:
— Pan nie wie, gdzie jest w naszym mieście cmentarz dla zwierząt?
— Nie wiem, proszę pani. Nie wiem. Nawet nie wiem, czy jest. Jest?
— Podobno jest.
— Nie wiem. Ktoś pani zdechł?
A ona zaczęła płakać, bidula. Łzy jej kapały, trzęsła się broda, straszny żal i rozpacz targał kruchą postać.
— Pies? — pytam. Potrząsnęła główką.
— Kot?
— Kotka — powiedziała. —Ach, Boże, jak ona dzisiaj zdycha­ła. Jakim ludzkim głosem.
I łzy jej kapały, i płacz wstrząsnął. Odwrócić się tu trzeba by­ło. Nie patrzeć. Ja, kiedy zdychała mi Nora — suka, nie płaka­łem, ale był to fałszywy wstyd. Kiedy patrzyła na mnie smutnymi, zamglonymi oczami, kiedy na ciche moje wołanie próbowała je­szcze resztkami sił machać ogonem, czemu powstrzymywałem łzy straszliwym zaciskaniem szczęk? Czy nie należało się jej ode mnie te parę łez?
         Ona, gdybym ja zdychał, ona by wyła nade mną ca­łą księżycową noc z podniesionym łbem, że całej okolicy drętwia­łaby skóra. I nie mąciłyby jej żalu inne psy szczekaniem, ale wtórem żałobnym.
Jechaliśmy przez las ciągle i wszystkie milczące drzewa niemymi świadkami, że słowa są tylko słabym echem niewyrażalnego żalu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz