piątek, 29 września 2023

Daty zwrotu dla Wig 20

 Czyli co można wyczytać ze złotych proporcji widocznych na indeksie.

Obrazki wypada skomentować krótko: - kilka proporcji, a data jakby ta sama, przypadkiem związana z polityką. Jak to zostanie zweryfikowane przez rynek, przekonamy się niebawem.

    Co to jest polityka? Ona jest wtedy, kiedy pierwsza grupa mówi ci jedno, a druga co innego.

Skołują ciebie, jeśli nie posłużysz się własnym rozumem.

                                        Bertrand Russell




I jedna data dla odmiany z przeszłości.



Historia afery na Giełdzie Papierów Wartościowych

Niedługo minie dwadzieścia lat od największego przekrętu na kontraktach terminowych na Wig 20.

Przekręt z 4 lutego 2004 roku trwał zaledwie 100 sekund, czyli otarł się o złoty wskaźnik 1,62 minuty.

Proces sądowy zaczął się dziwnie późno, bo dopiero po pięciu latach od daty zdarzenia i zakończył oczekiwanym przez poszkodowanych graczy wyrokiem skazującym dla zamieszanych w sprawę maklerów.

  

      Przebieg zdarzeń widziany z perspektywy inwestora

Te niezapomniane chwile skoku adrenaliny przeżywałem osobiście, jako daytrader obecny fizycznie w biurze maklerskim BRE Banku w Warszawie. Miałem akurat otwartych kilka longów na Wig 20, z którymi czyhałem na sprzyjający moment do sprzedaży. Nie byłem na szczęście zapakowany za całe pieniądze z konta inwestycyjnego, ale nie stawiałem ci ja wtedy stopa hej …..

     Oto siedzę więc w sali komputerowej, na ścianach wielkie ekrany z notowaniami z Polski i ze świata. Na rynku sennie – niewiele się dzieje.

Naraz ….. jak cena nie łupnie w dół! Cztery, sześć, na koniec siedem procent w dół! W kilkanaście sekund! Masakra! Czuję się jakby mi właśnie urwało jaja! Coś się musiało stać. Pewnie wojna, atomówka, albo nie wiadomo co. Kilkanaście osób obecnych w biurze najpierw zamarło na długie sekundy, aby potem stadnie rzucić się do obecnych dwóch maklerów, żeby jakoś zareagować. Ratować pieniądze, ratować to, co zostało, bo przecież może to być dopiero pierwsze uderzenie podaży. 

„Stykowcy” (zapakowani w kontrakty za całość kasy) już spadli poniżej 50 % straty i właściwie nie mają po co się spieszyć - system biura zamknie ich pozycje z automatu. Mamy to obliczone: granica 50% wypada przy spadku indeksu o 4,5%, a jest przecież minus 7%. We wspomnianym wyżej biurze warszawskim wszyscy mieliśmy pozycje długie, tudzież większość nie postawiła stopa. Ci z postawionym stopem nie mają po co wstawać - stop zadziałał za nich. Siedzą i jakby z politowaniem patrzą na tę podenerwowaną "większość". 

 To właśnie wtedy powstało sławne powiedzenie „stawiaj stopa bo ci jaja urwie!”.

      Idą pierwsze zlecenia zamykania całości posiadanych longów pkc - po każdej cenie. Stoję w kolejce, przebieram nogami, mam jak już pisałem longi i balansuję na stracie bliskiej 50 %, jestem piąty czy szósty do maklera. Makler się uwija, już tylko trzy osoby mnie poprzedzają.

A tu nagle wykres kontraktów wystrzela w górę! O dobre 10%! Konsternacja, albo druga, jeszcze większa masakra. Inwestorzy głupieją. To najodpowiedniejsze słowo. Panuje bezruch, gwar znowu ucichł. Chwila moment postoju na górze, po czym poziom ceny jakby nigdy nic wraca do punktu wyjścia! Minęło historyczne sto sekund i jest już pozamiatane.

     Okazuje się, że tylko zlecenie pierwszego inwestora z kolejki sprzedam longa pkc weszło na samym dole. Potężna strata, bo także inwestor „gruby”. Natomiast dwóch następnych, „drobnych”, jak się okazuje, ma realizację zleceń „sprzedam" – czyli zamknięcie pozycji, blisko szczytu! Ich zlecenia zamknięcia stratnej pozycji weszły z powodu zatkania systemu z opóźnieniem i jest niezły zarobek! Ci podskakują z radości! „Gruby” inwestor natomiast wyraźnie sczerwieniał i wraca na miejsce w milczeniu.

Profilaktycznie, już na spokojnie zamykam pozycje na tak podejrzanym rynku, wychodząc na zero tylko dlatego, że nie byłem "na styk", ale niewiele brakowało - uff!

Słychać głosy oburzenia: - Toż to oszustwo jawne, przekręt! Ktoś pierwszy wypowiada słowo „złodzieje”.

    Emocje buzują. Czekamy na oficjalny komunikat. 

Wreszcie jest komunikat: - podobno makler się pomylił o dwa zera w zleceniu sprzedaży. Powinien wpisać 4 a wpisał 400. Po pewnym czasie okazuje się, że „pomylił” się jednak o trzy zera i zamiast 4 wpisał 4000 na shorta.

Potem rzekomo zorientował się bidulek o pomyłce i odkręcił zlecenie dając 4000 na longa.

     Koniec sesji, inwestorzy rozchodzą się do domów oburzeni tym ewidentnym przestępstwem na GPW. Nie mamy wątpliwości – widać jak na dłoni przekręt szyty najgrubszymi nićmi. Najgorzej mają ci nieszczęśnicy, którzy grali pieniędzmi „na styk”, nie mieli postawionego stopa, system elektroniczny biura maklerskiego zamknął ich pozycje na samym dole, tu zostali z ręką w nocniku i mogli tylko popatrzeć jak rynek poszybował w górę! 

    Szacowano wtedy straty inwestorów w Polsce co najmniej na kilkanaście milionów złotych. Tylko część z okradzionych wystąpiła do sądu przeciwko PKO BP, z którego pochodziło złodziejskie zlecenie. Duża część pokrzywdzonych machnęła w końcu ręką na straty, a część z nich zniechęcona sytuacją, w ogóle zrezygnowała z rynku kontraktów.

Proces zaczął się dziwnie późno, bo po pięciu latach od daty zdarzenia i zakończył oczekiwanym przez poszkodowanych graczy wyrokiem skazującym dla maklerów.

Po czternastu latach bank PKO BP wypłacił poszkodowanym inwestorom około 4 miliony rekompensaty, bowiem nie wszyscy zgłosili roszczenia, nie wszyscy.....

„Tak długo trwało oczekiwanie na zwrot kasy, bo bank musiał wszystko dokładnie sprawdzić”.

Ktoś traci – ktoś zyskuje, kontrakty to przecież gra na dwie strony. Okazuje się, że stroną zarobioną jest spółka "Cagliari" zarejestrowana w raju podatkowym. Tytuły z ówczesnej prasy: Afera 100 sekund. Makler pomylił się o trzy zera i wstrząsnął giełdą w Warszawie.

A giełda była nie tylko wstrząśnięta, ale i zmieszana, ponieważ od razu dotarło do wszystkich zainteresowanych, że była to tylko powtórka z rozrywki.

      

                  Powtórka z rozrywki

 Otóż miesiąc wcześniej – 8 stycznia, dokonano - jak widać z wykresu, próby generalnej przed przekrętem. Próba polegała na sprawdzeniu pod jakim zleceniem rynek „ugina” się na tyle, na ile potrzeba.


Tę pierwszą akcję władze GPW całkiem zbagatelizowały (?). Ukazała się jedynie informacja o "drobnej" pomyłce maklera. W każdym razie szybkiej reakcji w postaci ograniczenia dozwolonej wielkości jednego zlecenia nie było.

 

                Przebieg zdarzeń wynikający nie tylko z oficjalnych komunikatów. 

Wszystko zaczęło się od krótkiego telefonu. 4 lutego 2004 roku do biura maklerskiego PKO BP zadzwoniła kobieta i zleciła kupno czterech kontraktów. Nie były do tego potrzebne wielkie pieniądze, jeden kontrakt kosztował wtedy około 1500 złotych. Czyli wystarczyło sześć tysięcy, aby złożyć „ na styk” zlecenie na cztery kontrakty.

Telefon odbierał Rafał G., który podobno bardzo się zemocjonował otrzymanym zleceniem, bowiem już w czasie rozmowy z klientką zaczął wydawać nieartykułowane okrzyki, tudzież zachowywać się dziwnie, po czym przerwał rozmowę – rozłączył się.     

        Ponieważ Rafał G. nie miał uprawnień do realizacji zleceń, posłużył się kartą kolegi maklera nieobecnego w tym dniu. I puścił zlecenie, rzekomo w wielkich emocjach, myląc się: 

- po pierwsze primo co do kierunku – miał otworzyć longi, a kliknął w shorty.

- Po drugie primo, tym razem na skutek jakiejś „usterki technicznej” pomylił się także o trzy zera i wpisał 4 tysiące zamiast 4.

Rynek nie miał wtedy wielkiej płynności, więc sprawa była przemyślana (i wypróbowana miesiąc wcześniej) - cena nie miała wyjścia i runęła w dół.

Po kilkunastu sekundach Rafał G. podobno zorientował się w popełnionym „błędzie” i próbował odkręcić sprawę składając zlecenie odwrotne.

   Jak pisałem sprawa była przemyślana, bo na samym dole, do którego spadła cena kontraktów, czekało zlecenie kupna złożone przez kolegę Rafała G. tego maklera, którego kartą posłużył się do autoryzacji zlecenia, a którego nie było w pracy.

Więc w kilkunastu pierwszych sekundach rynek nurkuje aż do poziomu, gdzie kilka godzin wcześniej nieobecny w pracy Arkadiusz O. złożył zlecenie „łapiące nurka”. Realizują się jego zlecenia kupna, nadchodzi ustalony między wspólnikami czas reakcji – pojawia się zlecenie odkręcające: - „kupię 4 tysiące” - cena żwawo rusza w górę. W wirtualnej przestrzeni zaczęły krążyć duże pieniądze w czasie niewielu sekund, bo co się dzieje? 

      Najpierw zlecenie maklera 4 tysiące sprzedam, uruchamia stopy na kontach tych inwestorów, którzy je postawili, czyli zamyka pozycje zleceniem "sprzedam". Te zlecenia dołączają do zlecenia maklera. Indeks przyspiesza spadek, pokazuje się poziom minus 4,5 %. Tu systemy elektroniczne Domów Maklerskich zamykają "z urzędu" stratne pozycje inwestorów, którzy mają otwarte „na styk” longi, czyli na koncie jest tylko tyle pieniędzy ile jest wymagane i nic więcej. 

To jeszcze bardziej spycha wykres do dołu, akurat tam, gdzie już czeka zastawiona sieć kupna. Interwencyjne zamykanie pozycji stratnych powinno nastąpić w teorii po stracie przekraczającej 50%, atoli w takich chwilach system staje się niedrożny i wychodzi na przykład 70 % straty.

- Po trzecie primo makler kliknął w „akceptuj”, pomijając (niewątpliwie świadomie) oprogramowanie biura, które sprawdza, czy na rachunku zleceniodawcy są wystarczające pieniądze na obowiązujący depozyt zabezpieczający.

Czyli zostało wykonanych tylko kilka niezbędnych kliknięć, aby uruchomić niezłą lawinę.

 

                       Działania decydentów

Biuro maklerskie musiało zareagować, chociażby z powodu setek oburzonych inwestorów, którzy stracili pieniądze i natychmiast podnieśli alarm. Zarówno w banku PKO BP, jak i na GPW rozdzwoniły się telefony. Dwa dni po akcji zarówno KPW jak i GIF zawiadomili organy ścigania o podejrzeniu manipulacji. 10 lutego dwaj maklerzy zostali zwolnieni z pracy. 12 lutego rozpoczęto dochodzenie. Zamrożono konta spółki Cagliari. Zamrożono, atoli po kilku dniach blokadę zdjęto „z powodu braku stosownych podstaw prawnych”.     

       W mediach panowało wrzenie. Zmuszone do działania ABW w końcu zatrzymało obu panów maklerów. Zarzucono im zmowę i oszustwa na szkodę inwestorów, tudzież manipulację kursem, art.286 kk, oraz art. 177 ustawy o obrocie papierami wartościowymi. Po tym prokuratura zastosowała wobec nich dozór policyjny oraz zakaz opuszczania kraju – informował „Forbes”.

Jak Arkadiusz O. nieobecny w pracy mógł złożyć zlecenie kupna? A no mógł, ponieważ występował jako pełnomocnik rachunku spółki Cagliari International, zarejestrowanej na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. Tamtejszy rachunek otwarto miesiąc przed przekrętem.

W czasie przyjmowania zlecenie kupna bank PKO BP sprawdził wymagane milionowe zabezpieczenie, nie doszukując się znamion manipulacji, ponieważ zlecenie tkwiło nisko w stosunku do aktualnej sytuacji i mogło stanowić dopuszczalny prawem element gry inwestycyjnej.

Po stu sekundach spółka Cagliari wychodzi na plus o trzy miliony.

Kobieta, która składała zlecenie, okazuje się żoną kuzyna Arkadiusza O. Traci na transakcji cztery miliony, jednak ta strata jest pozorna, bo po procesie bank PKO BP uznaje, że starta wynikła z winy pracownika i likwiduje roszczenia.

Obaj zamieszani w sprawę maklerzy byli dobrymi znajomymi, którzy przez kilka lat pracowali w jednym biurze maklerskim. A przekręt okazał się w końcu typowym dla słabo rozwiniętych rynków giełdowych i był opisywany wielokrotnie w prasie fachowej. Kilka innych giełd zostało dotkniętych podobnym incydentem. Sprawie sprzyjało niedopracowane (ograniczenie dozwolonej liczby jednego zlecenia) prawo. Być może celowo niedopracowane prawo, które dopiero po oszustwie poprawiono.

    Początkowo podejrzani nie przyznawali się do winy i trzymali się ustalonej wcześniej między sobą wersji wydarzeń.

Rafał G. tłumaczył się pomyłką i problemami technicznymi.

Arkadiusz O. twierdził, że składając zlecenia z rachunku Cagliari, nie działał w porozumieniu z innymi inwestorami, a także z Rafałem G.

Akt oskarżenia wpłynął do sądu już w listopadzie 2005 roku, po czym wydarzenia nie tylko nagle spowolniły, ale wręcz zatrzymały się i nie działo się nic przez sześć lat.  Pierwsza rozprawa odbyła się dopiero 18 marca 2011 roku. A właściwie się nie odbyła, ponieważ została odroczona. Następnie zaczęła się żonglerka terminami, przesuwanie, przekładanie, wyznaczanie innych sądów itp. Kabaret trwał już blisko dziesięć lat i media naciskane przez stratnych inwestorów, zaczęły z oburzeniem pisać o możliwym przedawnieniu.

Jak zakończyła się ta afera z warszawskiej giełdy?

Wyrok skazujący w tej sprawie zapadł przed Sądem rejonowym dla Warszawy – Śródmieście w dniu 6 lipca 2018 r. Kara dla Rafała G. wyniosła jeden rok i sześć miesięcy więzienia. To samo dotyczy Arkadiusza O.

Azaliż …. Te oba wyroki ustanowiono w zawiasach na trzy lata.

Ponadto oskarżeni zostali zobowiązani do zapłacenia grzywny i kosztów sądowych, oraz do wyrównania szkody bankowi w wysokości 4 milionów.

 

                   Rozliczenie ze strony banku.

PKO BP traci po całej akcji 4 miliony. Zamawiająca osoba traci chwilowo 4 miliony. Chwilowo, bo szybciutko tę stratę pokrywa dom maklerski, gdyż powstała ona rzekomo w wyniku „błędu” pracownika. PKO płaci też 400 tysięcy kary na rzecz Komisji Papierów Wartościowych.

Ponadto oskarżonych zobowiązano, jak już wiemy, do zapłacenia grzywny i kosztów sądowych, oraz do wyrównania szkody bankowi w wysokości 4 milionów.

   

        Ile mogli zyskać oszuści?

Porównajmy obroty dzienne na ówczesnym rynku kontraktów. Poprzedniego dnia obróciło się 13 tys 200. W dniu przekrętu 26 tys. następnego dnia 9 tys. 550. Zakładamy że w dniu następnym obroty były ze strachu zaniżone i 13 tys. przyjmujemy za punkt odniesienia. Czyli w dniu przekrętu notujemy wyskok 13 tysięcy, co oznacza 6,5 tys. kupno, tyle samo sprzedaż. Z tego przyjmijmy ostrożnie, że jakieś 80 - 90 % to obrót wygenerowany przez aferzystów. Czyli 5 tysięcy kupiono i tyle samo sprzedano. Ostrożnie licząc, bo zawsze wiszą jakieś zlecenia dla asekuracji otwartych pozycji w akcjach. Ustawione stopy pomijam w tych dywagacjach. Manipulanci mogli kupić ostatecznie 5 tys. kontraktów i ma się rozumieć tyle samo, całość - sprzedać na górze. Zakładamy że zakupu dokonano w przemyślanym dołku, na poziomie około 1550 pkt. (było minimum 1530). Aby wybadać jak się zachowa rynek, wykonano pierwszy przekręt techniczny niezarobkowy miesiąc wcześniej.

Sprzedano natomiast 5 tys. po załóżmy 1770.( max był 1790) czyli mamy zysk 220 pkt x 10 zł = 2 tys.200 zł. na kontrakt.

Teraz wystarczy pomnożyć 2.200 x 5.000.

Wychodzi zysk około 11 milionów złotych po cenach z 2004 roku, a doszukano się jedynie trzech w firmie "Cagliari". Wygląda więc na to, że w aferze uczestniczył jeszcze ktoś. Oddać z tego cztery plus wyrok w zawiasach? Czy to się opłaca? No i musiała być podziałka, bo przecież w aferze brało udział grono osób.

      Puenta?

Daytraderzy obyci ze skokami adrenaliny w grze na kontraktach, znający hasło: - „zrywanie stopów”, po przeczytaniu artykułu tylko się uśmiechną.

Tu przypomnę anegdotę o tym, że wszystko jest względne:

      Po sesji o dużych wahaniach spotyka się dwóch inwestorów.

Pierwszy inwestor pyta drugiego: - A co ty taki smutny?

- Przegrałem tysiąc złotych!

- No co ty? Ja przegrałem dziś sto tysięcy i się nie martwię!

- No tak, ale ty grasz milionem, a ten mój tysiąc, to wszystko co miałem.

czwartek, 28 września 2023

Witaj Czytelniku!

 


Wygląda na to, że w moim ulubionym mazowieckim lesie jest już "po grzybach". Jadalne grzyby zniknęły, a pojawiły się za to muchomory, jesienne żabki, no i ma się rozumieć krasnoludki, ponieważ jak wiemy, grzyby wywodzą się z Królestwa Krasnoludków. Do lasu idę ulicą Muchomora.













Jan Sztaudynger

 

Nie trzeba w lesie kląć,

kapelusz trzeba zdjąć,

Mogłyby listki leszczyny

pozwijać się bez przyczyny.

Mogłaby lipa bez powodu

odmówić pszczołom miodu.

Mogłaby osika

ze strachu dostać bzika.

A zając, ten maleńki, zbudzony w środku snów,

mógłby się jeszcze zgorszyć

nauczyć brzydkich słów.

Nie trzeba w lesie kląć,

kapelusz trzeba zdjąć.

jak najuroczyściej

i posłuchać, co też mówią liście...