poniedziałek, 29 lutego 2016

Chuck Norris powtarza znane prawdy


Dopóki nie poznasz siebie, nie zrozumiesz i nie zaakceptujesz, nie będziesz prawidłowo funkcjonował w kontaktach z innymi.
Dotyczy to także kontaktów z samym sobą.

Każdy na naszej drodze może być nauczycielem.
Także dziecko i pijak.
Aby tak się stało, wystarczy tylko słuchać uważnie.

Zwracam uwagę na to co jem, bo tego wymaga szacunek dla ciała.

W Korei napatrzyłem się na pijaków tyle, że mi wystarczy do końca życia.
Nigdy nie brałem narkotyków, ponieważ szkodzą one zdrowiu, powodują uzależnienie i osłabiają zdolność trzeźwego osądu.
Dbałość o ciało jest przedłużeniem szacunku, jaki winni jesteśmy samemu sobie.

Muczne

Wio w dół

Schodzi się dobrze, ziemia prawie całkiem już obeschła. Zrobiło się upalnie, ale wiatr przyjemnie chłodzi.
Schodzę szybko, czuję się lekki, a więc pewnie minęło mniej niż 45 minut, kiedy wchodzę do Mucznego.
To maleńka miejscowość.
 
Jest budka – sklepik, i drzwi otwarte na oścież, a w środku nikogo. Wychodzę, żeby się rozejrzeć gdzie sprzedawca i słyszę: - idę, idę!
Nadchodzi pani sklepowa z chałupy, która stoi za sklepem.
Czynię zakupy: - Chleb, masło, pomidory, jajka, cebula, woda, coś słodkiego, no i piwo, zgodnie z rytuałem bieszczadzkim po zejściu z połoniny.
Pani sklepowa jest bardzo sympatyczna, rozmawiamy chwilę. Serwuję dowcip:

Wchodzi dziadek do cukierni:
- Poproszę ciastko!
Jakie?
- Może być babeczka!

Pani sklepowa się śmieje.
Podoba mi się ten dowcip, taki grzeczny jest – mówi.
To nawijam drugi grzeczny:

Wchodzi hydraulik do cukierni:
- Poproszę ciastko!
Jakie podać?
- Może być rurka!

Wychodzę przed sklep w celu wypicia. Obok ławka, stół, jak to w Bieszczadach.
Ostre słońce, patelnia dosłownie. Jak dobrze się ugrzać po chłodnej nocy. Popijam zimne piwo małymi łykami. Popijam je z lubością i przymkniętymi powiekami.
Sielsko jest. Cisza, spokój.
Butelka robi się prawie pusta, kiedy nadchodzi dwóch panów miejscowych w średnim wieku. Kupują po piwie.
- A pan skąd idzie?
- Z Woli Michowej.
- Ooo! To daleko jest!.
- Ale ja idę odcinkami. Wczoraj na przykład spałem w szałasie na górze.
- Na Bukowym Berdzie?
Potwierdzam.
- I popielice dały panu spać?
- Nie bardzo dały, ale trochę pokimałem.
- My z bratem, w tamtym roku zbieraliśmy jagody na górze, nie chciało nam się schodzić wieczorem na dół. Mieliśmy pospać w szałasie, ale panie gdzie tam! Nie zmrużyliśmy oka.
Następuje dłuższa przerwa w tej niespiesznej rozmowie.
Konsumpcja trwa.
- A teraz dokąd?
- Naprzód. Nie mam konkretnych planów, Stuposiany najpierw, potem się zobaczy.
- Że też panu się chce tak chodzić....
- A co tu robić w tej bieszczadzkiej krainie nicnierobienia? Mam czas i chęć, to chodzę.

Temat wyjaśniony - ponownie następuje pauza w rozmowie.
Butelka pusta, będę się zbierał. Zakładam plecak, gdy po przemyśleniu sprawy mój rozmówca rzecze:
- Kraina nicnierobienia powiadasz pan?
A wiesz pan jaki jest szczyt nicnierobienia?
Jak prostytutce urośnie pajęczyna między nogami!

- No! - odezwał się niezwykle zwięźle, oraz po raz pierwszy brat mego rozmówcy.
- Dobre! - Oceniłem z uprzejmą grzecznością.

Oddałem butelkę i wróciłem. Przypomniał mi się bowiem dowcip na temat szczytu.
- To ja powiem panu jaki jest szczyt szybkości:
Tak szybko biegać naokoło słupa, żeby z przodu była dupa!
- No! - odezwał się po raz drugi brat mego rozmówcy.
Wypite piwo zaostrzyło apetyt, ruszyłem więc w poszukiwaniu miejsca na zasadniczą konsumpcję.

piątek, 26 lutego 2016

Fraktale

Niewiele piszę o polskiej giełdzie?
Co tu pisać, skoro dalej jest aktualny post „Szukamy piątek” z 30 stycznia.
Z ciekawostek: przy wiosennym czyszczeniu archiwum znalazłem stary rysunek z piątką.
Tytuł: Kryzys rosyjski z 21 lipca 1998 r. Pięć fal.

Moi ówcześni znajomi wyśmiewali się z takiego oznaczenia. Ja tam wiedziałem swoje: - po piątce spadkowej powinno być do góry.
I dzisiejszy wykres S&P 500 Fut. Interwał 1H.

Z wykresu usunąłem średnie SMA i wskaźnik, żeby nie pokazywać swojej aktualnej „kuchni”.
Na takim uzbrojonym wykresie jako daytrader poszukuję większych piątek. I to na te piątki gram. (Kiedy nie jestem na wakacjach).
Ale także obserwuję wykresy 10 min, a w Polsce na Stooq Wig 20 jedna minuta.
      Dopiero na jednej minucie widać oddechy giełdy.
Tu także rysują się piątki.
Prawie każda piątka ma w sobie mniejszą piątkę. Fraktale?
Albo jest w układzie A-B-C.
Opieram się oczywiście również na datach trzymając otwartą pozycję (ze stopem) kilku – kilkunastodniową.
Co robię, jeśli nie mogę się doliczyć kolejnej piątki, lub mam wątpliwości?
Proste: nie ma mnie na rynku!


Jeden naturalista wielki
rzekł:
każda pchełka
mniejsze pchełki gości
i tak do nieskończoności
 
                 Jonathan Swift

Na luziczku


Za moment zejdę z połoniny i ahoj Przygodo!-  Pójdę dalej.


Nade mną coraz większe okna błękitu. Zbliżam się po raz kolejny do drogowskazu.


Na horyzoncie Ukraina.
Jasna kropka oświetlonego słońcem Mucznego widoczna w środku zdjęć.


Na tym zdjęciu maleńkie Muczne bez słońca jest na samym dole nieco po lewej.

Czuję się tak lekko! I mam czas!
To jest to sławne „na luziczku”. Wydaje mi się, że nie niosę plecaka, czyżby adrenalina?
W tej ciszy, w tej cudownej okolicy i pustce..... cokolwiek jest – jest bogiem.
Aby poczuć w sobie ten pierwotny, naturalny stan, wystarczy zapomnieć o wszystkich religiach wymyślonych przez przebiegłych ludzi.
Wystarczy być zwyczajnym, wystarczy być sobą. Tylko wtedy możesz naprawdę być w teraźniejszości.
     Ludzie starają się robić coś nadzwyczajnego, niepospolitego, bo inaczej uważają, że marnują życie na prozaiczne czynności.
To są gry ego. To są chore stany świadomości.
    Kiedy zrzucasz maski, bo nie ma przed kim grać, stajesz się zwyczajny.... nagle to, co nazywamy błahostkami, przestaje nimi być.
Wszystko staje się uświęcone. Zwykła wędrówka i wszelkie inne działanie staje się uświęcone. A więc także medytacyjne.
Wtedy zagłębiasz się w życie, a ono otwiera przed tobą swoje tajemnice. Stajesz się otwarty, wrażliwy i chłoniesz.

Idę przeniknięty uroczystym, wzniosłym nastrojem w tej zbliżającej się chwili pożegnania z Duchem Góry.
(Będę już ruszał w dół, bo jeszcze chwila a odfrunę).

Dziękuję ci Duchu Góry, oraz dziękuję innym.
- Jakim innym?
Dziękuję mojemu Aniołowi.

- Za co?
Za nic. Za to że On jest.

I sobie dziękuję za to, że zdarzyło mi się:

wiele razy zmoknąć na deszczu
potknąć o kamień
z zadartą głową śledzić lot orła
zgubić klucz w trawie
obserwować taniec świetlików
spotykać przyjaznych ludzi
iść naprzód w samotności pod dachem nieba
zachwycać się każdą chwilą, śmiać się i płakać
i często mieć wrażenie, że czegoś ważnego nie wiem.






czwartek, 25 lutego 2016

Szybkobiegacz

W nocy padało i dalej siąpi mżawka.
Do tego jest mgliście. 
W garnku i misce zebrało się akurat tyle wody, żeby napić się do syta. Nie będę szukał wody aby coś ugotować, chociaż z mapy wynika, że mogę ją znaleźć nieco ponad kilometr od wiaty.
      Coś tam zjem w Mucznem.
Zasiadam do zjedzenia tego co mi jeszcze zostało, najpierw jabłko, potem kilka herbatników i święto lasu!

Czekam, aż przestanie siąpić, zapisuję w zeszycie, co mam zapisać. Mija dziesiąta kiedy ze zdziwieniem słyszę głosy.
      Idą w taką pogodę? No to szacunek!
Od Pszczelin-Widełek nadchodzi kilka zapelerynowanych osób. Idą zobaczyć sławne schody na Tarnicę. Rozmawiamy chwilę. Poszli.
     Po kilkunastu minutach nadchodzi także z dołu duża grupa może dziesięcioletnich chłopców pod opieką dwóch księży.
Dzieciaki utytłane po kolana i zadyszane. Jakoś tam użaliłem się nad nimi, a jeden z opiekunów na to: - a niech się wprawiają!
      Też racja!
Nawet dzieci idą, a ja czekam?
Wychodzę spod dachu na świat boży - wydaje się, że przestaje padać.
Pójdę już.
W tym momencie od Bukowego Berda nadbiega szybkobiegacz.
    Nadbiegł i powiedział, że wybiegł rano z …. Wetliny, potem biegł połoninami do Tarnicy i przez Krzemień, a teraz biegnie przez Pszczeliny do Ustrzyk.
     Powiedziałem na to z podziwem: No, no, no!
Natomiast pomyślałem: - taki szybkobiegacz to mógłby nawet Pendolino przegonić.....
    W każdym razie mogło tak być, jak szybkobiegacz powiedział, sądząc po jego profesjonalnym wyglądzie i sprawności, z jaką się poruszał.
A nie stał ci on w miejscu, tylko przebierał nogami rozmawiając ze mną.
Nie mógł sobie pozwolić (bowiem) na zgubienie rytmu w tym indywidualnym Biegu Rzeźnika.
    Bieszczadzkie Biegi Rzeźnika jak wiemy mają dystans 50 – 70 km i więcej. I nie biegnie się po płaskim terenie.
  Maratończyk powiedział także, że na górze jest pogoda, tylko tu niżej mgła.
I pobiegł w dół.
A ja ruszyłem w górę.
     Kiedy tylko wyszedłem z lasu, przywitało mnie ciepło i ta lepsza pogoda, o której mówił szybkobiegacz.



Dostatek ruchu na świeżym powietrzu skutkuje wzmożonym apetytem – odezwał się głód. A tu stopniowo robiło się coraz to ładniej. I cieplej. Szedłem już tylko w koszulce z krótkim rękawem.




W końcu, dzięki widokom zapomniałem o głodzie i postanowiłem minąć zejście do Mucznego i pobyć jeszcze kilka chwil na Bukowym Berdzie.

środa, 24 lutego 2016

Wesoła noc na Bukowym Berdzie

W starym bukowym lesie powoli zapada wilgotna, chłodna, czerwcowa noc.
     Wraz z gęstniejącymi ciemnościami las staje się coraz bardziej tajemniczy. Wokół słychać jakieś szmery, piski, cichną ostatnie ptasie kłótnie.
Atmosfera robi tak kojąca, że nawet zagorzałym mieszczuchom nie wydawałaby się ona w tym momencie wroga.

Co ja tak będę siedział, kiedy mogę się położyć? – stwierdziłem poczuwszy senność.
       Moszczę się w śpiworze..... jakoś twardy wyjątkowo jest ten stół?
W końcu znajduję pozycję i już, już mam odpłynąć w objęcia Morfeusza, kiedy w tej sennej, tak kojącej atmosferze, zaczynają rozlegać się dźwięki zgoła niecodzienne.
     Zrazu pojedyncze, potem coraz częstsze, jedne ciche, inne głośne, krótkie i natarczywe lub zawodzące: krii, uii, uiiii ...
Któż to obdarzony jest takim intrygującym głosikiem?

To obudziły się moje „przyjaciółki” - popielice!
One wyglądają jak małe wiewiórki. To całkiem ładne zwierzątka, mają puszyste ogonki, duże błyszczące oczy, są zwinne, ale …. w nocy dokazują, a o świcie chodzą spać. Jak to myszy.

No to będzie panu wesoło, panie Zbyszku. Czeka pana noc pełna atrakcji! - Pomyślałem.

Poznałem ci ja (bowiem) dobrze nocne zwyczaje popielic. One są ciekawe świata i lubią się bawić. Zwłaszcza w berka, biegając po człowieku usiłującym spać.

Senność odpłynęła i spodziewam się, co będzie za chwilę: - za chwilę będę musiał wstać i przenieść plecak z ławy na stół obok siebie....
I tak się dzieje, tylko o tym pomyślałem.
    Najpierw słyszę jedne ząbki na plecaku – rzucam butem w tę stronę. Chwila ciszy, ale zaniedługo słyszę co najmniej dwie myszki-wiewiórki dobierające się do plecaka.
    Wstaję, zabieram but, umieszczam plecak obok siebie, moszczę się ponownie, i jako doświadczony przyjaciel popielic, naciągam czapkę aż za usta, do końca brody – myszki-wiewiórki potrafią przebiegać także po twarzy.
    Kiedyś spałem z otwartymi ustami, biegła po mnie popielica. Zdążyłem zamknąć usta w ostatniej chwili.....
Popielice już weszły na stół. Potrząsam od czasu do czasu plecakiem i wreszcie udaje mi się usnąć.
     Ale co to za sen!
 Krótki i budziłem się kilkanaście razy, z powodu dzikich harców popielic, które biegały po mnie wzdłuż i wszerz. A po głowie zwłaszcza.
    Niech będzie błogosławiona czapka zimowa!
O pierwszym brzasku nastąpiła kulminacja: dłuższa chwila spokoju i nagle pac! Jeden myszek skoczył na mnie z wysoka, z belek sufitu (albo spadł zmęczony gonitwą) i ma się rozumieć uciekł natychmiast.
     Już zacząłem obmyślać zemstę, ale to było finito.
Popielice właśnie grupowo udawały się na spoczynek.
Ostatnia kończyła akurat majestatyczne czyszczenie futerka przed spaniem, zastygła na chwilę w bezruchu, podrapała się za uchem i zaraz zniknęła gdzieś pod dachem. W końcu to ich dom, a ja byłem tu intruzem.
W tym momencie odebrałem wesołe pozdrowienie (od Anioła zapewne):
    • Dzień dobry, panie Zbyszku! Jak pan się miewa?
    • A całkiem dobrze się miewam, kurka wodna! Odpowiedziałem na głos, niechętnie wyłażąc ze śpiwora.

Zakładałem buty, gdy przypomniała mi się anegdota pasująca do aktualnego mysiego wątku, oraz samotności.

W dawnych klasztorach obowiązywała reguła, według której nie wolno było zgłaszać uwag dotyczących własnego posiłku, stanowiło to obowiązek sąsiada.
     Któregoś dnia jeden z mnichów zauważył ku swej zgrozie, że w jego talerzu z zupą jest utopiona mysz. Jako człowiek światły najpierw zajął się kwestią, czy mysz utopiła się, a potem została ugotowana, czy też uległa wypadkowi i wpadła do odstawionej już z ognia gorącej zupy, a więc nie jest dostatecznie miękka.
    Nie mogąc wydedukować teoretycznie, która z tych dwóch możliwości jest prawdziwa, doszedł do wniosku, że trzeba byłoby rzecz zbadać organoleptycznie.
Na takie badanie jednak ochoty nie miał.
A nawet całkiem odechciało mu się jeść.
    Zgodnie z obowiązującą regułą nie mógł się poskarżyć, a jego sąsiad nic nie zauważył i jadł łapczywie.
Skinął więc na posługującego brata i kiedy ten podszedł, szepnął mu na ucho: - „Mój sąsiad nie ma jeszcze myszy w zupie!”

I tym mysim akcentem kończę opisywać (Ziewu, ziewu) ten baaaardzo długi dzień trwający od pobudki w Wołosatem.

wtorek, 23 lutego 2016

Zmierzch


Kiedy wszedłem pod dach i zdjąłem plecak, lunęło rzęsiście!
     To była naprawdę miła niespodzianka, od razu dobry humor, zamienił mi się w jeszcze lepszy - przecież nie miałem wody!
Natychmiast, oraz niezwykle sprytnie podstawiłem miskę i garnek w miejsce, gdzie najwięcej wody ciekło z dachu.
    Naczynia napełniały się szybko, a w tym czasie powyciągałem spod ławek zapas gałęzi, który zgromadzili tu pełni szacunku dla innych, poprzedni użytkownicy wiaty.
 


Szykowałem patyki na ognisko, bardzo świetne bukowe patyki, i myślałem o tym, co sobie dobrego ugotuję, (Mniam, mniam).

Po kilkunastu minutach naczynia napełniły się wodą, mogłem się napić.
Pierwszy łyk i ….. co to za przydymiony smak?!
No tak, dach wiaty jest pociągnięty jakąś chemią dla przedłużenia trwałości.
     Wypluć, wylać!
I znowu jestem bez wody, więc trzeba łapać prosto z nieba.
Naczynia tym razem wynoszę poza wiatę i ustawiam je wszystkie na siedzisku przy ławie z lewej strony. Na pierwszym planie niezastąpiony Kubek Anielski.


Postały tam niezadługo, ponieważ niestety deszcz ustał. Nazbierało się w sumie tylko kilka łyków, ale dobre i to. 
    Ma się rozumieć, nie dałem za wygraną i zszedłem szukać wody. Szklakiem zszedłem kilkaset metrów. Niestety, było tylko błoto jak się patrzy. 
Gorące mniam, mniam odpłynęło w siną dal, trzeba się obejść bez gorącego.
     Po ceremonii niespiesznej kolacji przygotowałem spanie.
Oto śpiwór rozłożony na ławie. Pod nim karimata, całość w dwóch miejscach przywiązałem do belki.


Zdarzyło mi się już bowiem spanie na takiej ławce w ubiegłym roku, na Przełęczy Goprowców.
Śpiwór zsuwał się w nocy, na ławce jest bardzo wąsko, nie można się za bardzo kręcić.
Ale chwilunia!
Przecież jest stół! Bardzo piękny stół!
      A na nim miejsca pod dostatkiem.
I już mam uszykowane spanie na stole. Robię "cóś" na kształt poduszki. Dla zatrzymania ciepła jeszcze peleryna na wierzch i gotowe.

Teraz mogę posiedzieć i pomyśleć, (bo mam czas), albo tylko pobyć w zjednoczeniu z tym, co wokół. A wokół las bukowy ciemny, widać coraz mniej. 
Jeszcze jedno zdjęcie. Garnek czuwa na ławie, może deszcz spadnie?


I koniec ze zdjęciami na dzisiaj. Pozostaje tylko spokojnie zamknąć oczy, a otworzyć uszy w oczekiwaniu na, jak mi się wydawało, spokojną noc.....

Sypialnia na połoninie

Bieszczadzka mgła jest odmienna od tych mgieł z innych okolic Polski.
Różni się także odcieniem. Na przykład na Wyspie Sobieszewskiej, wydaje się że mgła ma odcień mleczny, natomiast ta bieszczadzka, z łąki ponad Rabem, w czerwcu była zielonkawa, pewnie barwę pożyczyła od kipiącej wokół zieleni.
     Zwykle mgły poranne pojawiały się tam w zeszłym roku prawie codziennie, a od czasu do czasu mgła utrzymywała się nawet do południa.
Dzisiejsza mgła-chmura ma odcień niebieskawy i sprawia wrażenie, że siedzi mi na głowie jak czapka.
    Najpierw nadpłynęła jak ściana-chmura.
    Potem w oka mgnieniu uniosła się i ulotniła, chmury porwały się i zobaczyłem wielkie okna błękitu.
Tak było jeszcze kilkanaście minut temu, gdy stałem przed drogowskazem.
Teraz ścieżka zaprowadziła mnie nieco niżej i mgła pojawiła się znowu. Czuję się, jakbym miał ją na głowie.


Idę tą wąską ścieżynką po dachu lokalnego świata, a wokół podobne do dorodnych mleczy prosieniczniki jednogłówkowe, oraz inne kwiatki.


Spodnie od góry do kolan wyschły.

Już widzę koniec połoniny. Jeszcze kilka minut i zanurzam się w starym bukowym lesie.
Dość długo idę, gdzie jest ten szałas? I nagle wychodzę na niego.
 

       Ależ tu ładnie!

Zwykły Kowalski by się zdziwił: - gdzie tu ładnie?
Noc idzie, mokro, łóżka i pościeli nie ma, telewizji nie ma, ciepłej wody nie ma, w ogóle wody nie ma, nic nie ma, nie ma z kim pogadać o głupotach, i do tego wilki i niedźwiedzie wokół, a ten mówi, że tu ładnie!
Jejku! Jak to dobrze, że nie jestem zwykłym Kowalskim!

Oto moja sypialnia na dzisiejszą noc.
Odebrałem to miejsce jednoznacznie: - skojarzyło mi się z bajką babuni, pewnie poprzez obecny tu półmrok i tajemnicze półcienie.
A ogólnie to dzień się chyli, czyli mamy tę niepowtarzalną, nieokreśloną dokładnie porę pomiędzy psem a wilkiem.
Należy poczynić więc przygotowania do nadchodzącej nocy.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Decyzja przy drogowskazie


Mija godzina wolniutkiego marszu.
Nie mam się gdzie spieszyć, bo zejście po mokrej stromiźnie jakie jest, to każdy wie. Może obeschnie trochę? Jakiś czas temu przestało padać, robi się wyraźnie cieplej, a mgła zaczyna się podnosić.
Pomimo słabej widoczności jest tu bardzo uroczo. Do tego dochodzi plus dodatni – nikogusieńko na ścieżce.



Czapka zdjęta, spodnie i kurtka pomału wysychają.



Z oddali widać drogowskaz. To już zejście do Mucznego.
Wychodzi słońce, kiedy staję przed drogowskazem.



Wiata w odległości 20 minut?
Bo ta wiata na prawym kierunku 1,45 min. to miejsce pomiędzy Tarnicą a Krzemieniem, gdzie rozmawiałem z księdzem.
Schodzić - czy nie schodzić?  Oto jest pytanie!
    Szybko podejmuje się decyzje, kiedy człowiek w wolności.
Nie schodzę z Bukowego Berda
Prześpię się w tej wiacie, która ma być za 20 minut.
Planów nie zmienia przecież tylko martwy i głupi, oraz zrobiło się tak ładnie. Jak się zaniedługo przekonałem, była to chwilowa zmiana pogody.
W każdym razie powędrowałem naprzód, zamiast w dół.

niedziela, 21 lutego 2016

Niedzielne odwiedziny u Darka Karalucha



W nocy z drugiego na trzeciego stycznia 2016 było do minus trzydziestu.
Przed dziesiątą wsiadamy z Henrykiem do autobusu jadącego do Sanoka. Po godzinie z haczykiem przechodzimy przez most nad Sanem.

Rzeka skuta lodem. Na nim kaczki. Niektóre podrywają się do lotu, ale to nie takie proste na lodzie.
    Przystajemy na chwilę gapiąc się na kaczki.
Ale zaraz ponawiamy kierunek Olchowiec i Dom Opieki im. Brata Alberta.
Jest pewnie minus 15 i wieje wiatr w twarz. Wypadałoby się kogoś zapytać gdzie to schronisko, ale nikogusieńko.
    Wreszcie nadchodzi młody z przewieszonymi przez ramię łyżwami.
- Panie młody, gdzie Dom Opieki?
- To będzie do przodu i tam koło Biedronki trzeba skręcić. Będzie schronisko dla psów i …... dla innych.
No ładnie zostało to powiedziane, nie ma co.
Idziemy.
     Idziemy i idziemy, a Biedronki nie ma. Czas się znowu zapytać, bo kto pyta, nie błądzi.
Znowu ludzi brak, wreszcie widać przystanek, przy nim stoi facet.
    To samo pytanie: - Panie, gdzie Dom Opieki?
- A to już tu trzeba skręcić w uliczkę, będzie schronisko dla psów a potem dla innych.
Przypadek spowodował taki sam powtórny tekst?

Skręcamy w uliczkę, jakieś magazyny, wykopy i koniec uliczki. Drogę przegradza zardzewiała brama, przewiązana kłódką na łańcuchu. Sadząc po rdzy na kłódce, bramę zamknięto może pięćdziesiąt lat temu. Przed bramą sterta gruzu i śmieci.
     Trzeba się cofnąć.
Cofamy się wypatrując Domu Opieki. Jest jakiś piętrowy dom, nie ma oznaczenia ale trzeba wejść i zapytać.
     Wchodzimy w podwórze, a potem w pierwsze drzwi.
Trafiliśmy, co sygnalizuje zapach! Nie trzeba pytać.

Tak charakterystycznie pachnie tylko uboga, a do tego niezbyt czysta kuchnia. Do tego dochodzi zapach moczu. Przytułek znaczy.
To nie te drzwi, przechodzimy więc do drzwi frontowych.
Wchodzimy i jestem w szoku!

Ciemne pomieszczenie w rodzaju holu, stoi w nim pod ścianami kilku starszych mężczyzn i patrzy na nas w milczeniu.
Pewnie była to tylko chwila, ale wystarczyła, abym przeniósł się w czasie o kilkanaście lat w przeszłość.

Znalazłem się w schronisku dla psów na warszawskim Paluchu. Wysłała mnie tam moja ówczesna żona, abym wpłacił datek na schronisko.
Wszedłem i znalazłem się wśród klatek z psami.
    Była cisza, psy nie szczekały. 
Psy były różne i było ich tak dużo. Były tam młode i w średnim wieku, rasowe i kundle, duże, średnie i małe....
Poczułem na sobie ich wytężony wzrok i zrobiło mi się nieswojo.
Bo te psie oczy utkwione we mnie ze wszystkich stron błagały: - Weź mnie! Mnie weź! Dzięki tobie mam szansę przeżyć!
Inaczej mnie uśpią....
       A ja co mogłem? W domu były koty, dużo kotów, za dużo kotów.
Taki dom już mnie przerastał, nie przyjechałem tu naprawiać świata i ratować innych braci mniejszych.
     Przykro, ale nie mogłem nic zrobić.
Przykro, więc natychmiast dostałem gulę w gardle. Zostawiłem pieniądze i szybko wyszedłem w kierunku samochodu.
A samochód był całkiem rozmazany przez cieknące łzy.
Nie jestem z kamienia bowiem..... Oraz nie wstydzę się przyznać do łez.
Mężczyźni nie płaczą? Bzdura! Po to Bozia łzy stworzyła, żeby czasami zapłakać.
    A więc przemknął mi przez głowę powyższy epizod i ….
- Dzień dobry, przyszliśmy do Darka Karalucha.
To do pana Wacka idźcie - ktoś pokazał otwarte drzwi gdzie urzędował pan Wacek.
- Panie, Darek Karaluch....
- Nie ma tu takiego. Nazwisko jakie.
- A kto by tam po nazwisku. Ksywka się liczy, to dozorca z Młyna Kamieni w Huczwicach.
- To pokój 26 na górze.
Wiedziałem że z Darkiem jest związana jakaś nieprzypadkowa liczba.
26 to dwie trzynastki. 13 to miłość albo dłoń. A dwie dłonie to modlitwa. Napiszę innym razem nieco więcej na temat trzynastki.

- A co tam macie w plecakach?
Pytałem Darka wcześniej, czy można mu piwo przemycić. Ani się ważcie, wyrzucą mnie, a tu ciepło i jeść dają.....
Na wszelki wypadek, żeby nie było podejrzeń, zostawiamy plecaki u pana Wacka i wchodzimy na piętro.

Pokój czteroosobowy, Darek na wózku i drugi facet na wózku. Starsi panowie? Darek ma 56 lat, ten facet który z nim w pokoju pewnie niewiele starszy. O Darku pisałem, to szczery facet, prawdziwy przyjaciel, kochany człowiek, odda ci ostatnią koszulę, ale nie bardzo widzi sens życia. Znaczy.....pijak.
    Czemu ja tak bez ogródek, mocno piszę?
Żeby niektórych Czytelników obudzić.
Nazywajmy sprawy po imieniu, nie „uzależniony” tylko pijak.
Na własne życzenie znaczy.
     Przez picie doprowadził swoje ciało w stosunkowo młodym wieku do stanu godnego pożałowania.
Jest wolna wola przecież i takie tam filozofie różne.
    I jest droga na skróty.
Dotykamy spraw ostatecznych.
 
Wszyscy umrą. I ja umrę. Jedni umrą wcześniej, inni później.
Jedni umrą w chorobie przedwczesnej, jeżeli coś takiego jest. Drudzy umrą w zdrowiu i zaawansowanym wieku.
Nie o to chodzi przecież, kto dłużej żyje.
A o co?
O jakość życia! Brać od życia, ale i dawać innym......

Oho, zdaje mi się, że się zapętliłem. Bo w głowie mruga mi słowo: - Karma! Karma! Ok. Będzie o karmie, a teraz dalej o odwiedzinach u Darka.
 
Kolega mieszkający z Darkiem był wozakiem. Ściągał z bieszczadzkiego lasu powalone drzewa na skład. Czyli w swoim czasie był bogaczem.
A Darek jak zarabiał na wypale? Także był bogaczem....

Wypis z książki „Dzikie pola socjalizmu, czyli kowbojskie Bieszczady”.

Jednym Bieszczady kojarzyły się z Klondike, innym z Kanadą. Tam też można było niezwykle szybko się wzbogacić.
Kanadę w Bieszczadach mieli drwale i wozacy pracujący na akord, nawet po kilkanaście godzin na dobę.
Młodzi, silni, uparci.
     Drwale zarabiali nawet po dziesięć tysięcy miesięcznie. To dużo, jeśli średnia krajowa wynosiła wtedy 1500 zł.
Byli wśród nich ludzie różnych zawodów: studenci z Warszawy, którzy w czasie wakacji uciułali po kilkanaście tysięcy, spotkałem dyplomowanego ekonomistę, plastyka z Wrocławia, nauczyciela z Łodzi, magistra filozofii z Krakowa, paru urzędników....
     Jeszcze lepsze zarobki mieli wozacy pracujący swoimi końmi.
Po odliczeniu kosztów utrzymania parówki koni i opłaceniu pomocnika, zostawało im na czysto ponad dwadzieścia tysięcy złotych, a byli też tacy stachanowcy, którzy mając po kilka zaprzęgów wyciągali do 50 tysięcy miesięcznie.
     Jak Kanada, to Kanada.
Żeby zarobić dziesięć tysięcy brutto, musieli ściągnąć ze zrębu do wystawki 55 kubików kloców”.

CDN.