wtorek, 14 kwietnia 2015

Deszcz

To jest ostatni wpis w kwietniu. Kolejny pojawi się w maju.

Pada trzeci dzień.
Niespiesznie teraz pada....mgły unoszą się w kotlinach.
  

Z deszczem trzydniowym jest jak z chandrą, smutkiem. Wszystko przeminie.....kiedyś przeminie.
Gdy jest piękny słoneczny świat, nie sztuka być rozświetlonym wewnątrz. Natomiast przetrwać bieszczadzką deszczową trzydniówkę w radości, oto polska droga zen! Mnie się to w ubiegłym roku ponownie udało.
Być może, ten tekst zainspiruje innych, do szukania w sobie tego czarodziejskiego kamyka dającego radość.

Uniezależniłem się od deszczu – mam w namiocie dwie reklamówki napełnione suchymi otwartymi szyszkami, a pod plandeką zapas suchych patyków. W każdej chwili przy takim deszczu niespiesznym mogę rozpalić ogień i ugotować gorący posiłek.
          Gorący posiłek jest ważny.
Lecz najważniejsza jest umiejętność bycia zadowolonym, cieszenia się byle drobiazgiem.
Umieć znaleźć w każdej rzeczy jakieś jej plusy dodatnie, to jest właśnie cenne.
       Być może, miałem tę cechę „od zawsze”, tylko ona była uśpiona. Uśpiona pogonią za własnym ogonem, pogonią za wczorajszym dniem.
        Pada coraz intensywniej. Od razu robi się weselej.


W tym padaniu jest między innymi taki plus dodatni, że mam dostarczaną do namiotu wodę prosto z nieba. Codziennie pełen garnek i miska. Bo w huczących potokach woda jest mocno mętna. No i gdy pada nie kurzy się wtedy.
        Lubię deszcz. Zbieram pół szklanki wody z podłogi.

Mógłbym na ten deszcz także psioczyć, tylko po co, skoro on jest bardzo potrzebny.
Łąki były już tak spragnione. 
       Ziemia popękała. Ten deszcz, to jest dla nich dłuższe życie. Przecież czuję to, to jest takie proste, jestem tu częścią przyrody, czuję wibracje łąki, ziemi, drzew, całej tej góry 686.
Wystarczy nawet jeden dzień ostrego słońca i przyroda woła: - pić!
      A nie padało od tygodnia.

Chmury snują się tak nisko, że przykrywają szczyt z krzyżem. Wilgoć?
Jasne, że jest. Ale poza namiotem. Wentylacja w suficie namiotu ma zastosowaną racjonalizację z patyka, w efekcie, pod koniec trzydniówki szyszki trzymane w namiocie są nawet w połowie otwarte.
Pada malowniczo. 
    


Zbieram wodę z podłogi, bo odrobinę znowu podciekło.
Tak mam urządzone, że podcieka jedynie tyciu tyciu, tylko przy samym wyjściu i woda zbiera się w takich dwóch wgłębieniach w podłodze, w ilości pół kubka co kilka godzin. Czyli tyle, co nic.
        Śpiwór opatulony peleryną do wysokości kolan, od spodu i z góry. Tak, że jest suchutko. Co to znaczy praktyka.
Nie nudzić się ze sobą, gdy nie ma wokół żywej duszy, nikogo, oraz żadnej książki, telewizji, telefon wyłączony, bo nie ma zasięgu, to jest wyzwanie, i to jest piękne.
Nie nudzić się kiedy pada.
A właśnie pada pięknie.

Kobiet taka samotność namiotowa nie pociąga. Sama ze sobą w takiej dziczy? Nie ma z kim pogadać... Pożalić się na migrenę.

Przychodzi baba do lekarza: Co pani jest? Pyta lekarz. Mam migrenę. Proszę pani, - lekarz na to, - migrenę to może mieć królowa angielska, panią po prostu łeb napierdala.

Ktoś może kobietę napaść?Może.
Zgwałcić? To pół biedy, gorzej, gdy ukradnie... no nie torebkę, ale namiot, albo coś innego. Ale co innego ukradnie? Szminkę? Lusterko? Lakier do paznokci? A może serce? No, z sercem to rzeczywiście może się przydarzyć, można się zakochać w tym świecie wokół.....
        Bo jeśli chodzi o te inne rzeczy, to kto ukradnie, jeśli tu nie ma nikogo, a już szczególnie nie ma złodziei. Zero złodziei. W takiej dziczy złodziei brakuje totalnie.
Tu jest za daleko od szosy......
Złodzieje trzymają się bowiem innych ludzi, trzymają się zbiorowiska.
W Smolniku są na przykład.
       Natomiast tu są tylko wilki, niedźwiedzie, żmije i kleszcze. Te zwierzęta nie kradną, ani nie gwałcą, mogą tylko użądlić, albo schrupać pacjentkę. Na żywca schrupać.....Mniam!
W nocy, dla urozmaicenia, biegają po tobie myszy...Niedobrze jest spać na plecach i mieć otwarte usta, bo.... (Zbyszek!!! Przestań! Nie wygłupiaj się, nie strasz!.....)
Jejku! Jak ja się lubię nieraz powygłupiać!

Leje spontanicznie.

Człowiek naplątał w przyrodzie nieco. W końcu największym szkodnikiem ci on jest......
Takie mutacje popromienne przykładowo. Czarnobyl. W tym miejscu, a także w okolicach kazachstańskiego poligonu atomowego zrodziły się wilkopsy. One grasują stadami – watahami tak licznymi, jak to mityczne osiemdziesięcio osobnikowe stado wilków widziane ponad Jasielem.
W rejonie atomowego poligonu w Kazachstanie popromienne mutacje stworzyły rasę małych ludzi, maksymalnie metr czterdzieści, długie ręce prawie do ziemi i stopy o długości 70 cm....

Leje zamaszyście!

Nasłuchałem się o Czarnobylu od ziomków na Łemkowskiej Watrze. Rosyjscy badacze w 1997 roku podali szacunkową wielkość stada z rejonu Wołogdy na tysiąc dwieście sztuk! Groza! Watahy liczą tu do stu psów-wilków, które przemieszczają się jak szarańcza i wycinają na swojej drodze wszystko, co się rusza. Zaginęło wielu myśliwych.     Zostaje tylko karabin i rozwleczone ubranie.
         Wilkopies to chimera, która ma umaszczenie inne niż wilki i jest od wilka zdecydowanie bardziej agresywna. 
    

Oczy wilkopsa świecą nocą jak czerwone, atomowe latarnie. Zęby – kły, są olbrzymie. Atomowe. Atomowe oczy. Bo czemu mówić zaraz ślepia? Chimery mają atomowe światło w oczach, dzięki swojemu stwórcy. Taka chimera nie boi się człowieka. Mało tego: atakuje go bez wahania!

      Wilkopsy przetrzebiły najpierw stada łosi i dzików, a potem, czując głód zaczęły tymi ogromnymi watahami wychodzić z lasów. Zagrażają bydłu, owcom wreszcie i ludziom.
     Mają taktykę ludzką: - otaczają wieś z kilku stron i do ataku!
I nie respektują zasady zwykłego wilka: - pijanego nie ruszam. Nawet, jak uważali moi rozmówcy, zapach pijaka je zwabia.
Z tymi chimerami nie ma żartów.
Nie tylko na Ukrainie i Kazachstanie skażenie popromienne wywołało mutacje.
W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia badano florę i faunę atolu Einwetok, w dziesięć lat po tym, jak przeprowadzono tam próbę z bombą wodorową. Naukowcy znaleźli na wyspie niewiele śladów życia, ale to, co na Einwetok egzystowało, wzbudziło ich niepokój.
Raport w tej sprawie został w większej części utajniony, a w części jawnej opisano jedynie trochę radioaktywnej roślinności. Ze zwierząt przetrwały jedynie silnie zmutowane szczury.
Zwyczaje tych mutantów okazały się przerażające.......

Ulewa zamieniła się w wodospad. Zbieram wodę.

Pamiętajmy, że mamy swego opiekuna i zawsze możemy poprosić go o pomoc. Tę pomoc niesie Anioł, lub krasnoludki. Jednak lepiej poprosić Anioła, bo krasnoludki bywają nieprzewidywalne.
      A więc jeszcze raz ta nieśmiertelna anegdota o krasnoludkach:

Na Czerwonego Kapturka napadł wilk. Słychać wołanie: - Ratunku!
Niedaleko przechodzą krasnoludki i jeden z nich pyta: - Pomożemy? Co ty! - mówi inny. - Ona przecież nie jest z naszej bajki.
Pada równo. Zbieram wodę z podłogi.

Widać strużki wody spływające po zewnętrznych ścianach namiotu.      Jest cudnie!
      Deszcz faluje: raz jest monotonny, by za chwilę gwałtownie przyspieszyć. Teraz jest energiczny. Zacina ze zwykłej strony, czyli z północnego zachodu. Od pleców namiotowych.
     Przez uchyloną szczelinę patrzę na moknący świat.
     

 Faluje na wietrze mokra łąka przed namiotem, krople deszczu jak maleńkie piłeczki odskakują od kałuży na kamiennym blacie stołu, mokre drzewa uginają się pod podmuchami wiatru i potokami wody. Mokrość wokół.
    

Deszcz zaczyna walić po płachcie okrywowej jak serie z karabinu maszynowego. Mam czas, to nagrywam kilka minut tej kanonady. Bo gdybym nie miał czasu.....
       
Deszcz potężnieje. Po raz kolejny zbieram wodę z podłogi. 

Jest bardzo miło oraz niezwykle przyjemnie. Chyba pośpię, bo to pisanie maczkiem (Znowu piszę maczkiem) zmęczyło mnie co nieco.
Moszczę się w tym milusio ciepłym śpiworze – pingwinie. Po ścianach huczy deszcz, leją się strugi deszczu, wiadra deszczu......
    Skąd tam w górze tyle tej wody? Że to się wszystko nie urwie....
Niespiesznie odpływam w niebyt......
Jeszcze kojarzę że deszcz powoli słabnie, chociaż na wysokości dalej się turla ta pusta beczka z grzmotami.

Kiedy się obudziłem, deszcz już nie padał. Nade mną rozpostarty ogromny błękitny dach nieba. Chmury odpłynęły daleko i wyglądają bajkowo w świetle zachodu. Ach, jak pięknie!
    


Ogień zapalony, zupa grzybowa się gotuje, zszedłem popatrzeć na potok....Bo miałem czas. Brunatna woda pędzi z prędkością pociągu.
Żywioł!
   


Huk wielki. Żeby usłyszeć swoje myśli, trzeba krzyczeć. I to na całego. Wypróbowałem.
        W czasie Wielkiego Deszczu inaczej się myśli, inaczej się odbiera ciałem świat, inaczej się chodzi, po tym błocie bieszczadzkim.
W każdym razie razem z Wielkim Deszczem przychodzi Wielka Energia. Kilka razy to sprawdziłem.
      Gdy pod dachem jesteś w czasie burzy.....walą pioruny, elektryczność w powietrzu krąży.....a obok jest kobieta..... Gdybym mówił w takim momencie do kobiety, mój głos byłby bardziej dźwięczny, a oczy błyszczące!
     Kobiety są czułe na elektryczność. Kobiety są czułe na elektryczność zawsze. Nawet wtedy, gdy wydaje im się, że nie mają czasu na takie tam.
W czasie Wielkiego Deszczu inaczej się odbiera wszystko. A to wszystko jest lekkie, dynamiczne, radosne. Może to ten ozon na otwartej przestrzeni tak działa, w każdym razie deszcz dudni, a ty czujesz w sobie wzbierającą radość! Ozon to przecież gaz rozweselający. Zewnętrzny gaz. To jeden z dwóch gazów rozweselających, bo jest jeszcze drugi gaz. Wewnętrzny. Mianowicie od trzech dni, w tych drobnych lukach mniej intensywno deszczowych, gotuję gęstą grochówkę....
      Potem zawody: - liczę puszczane seriami bąki. Udało mi się puścić w jednej serii jedenaście razy!
I jak tu nie być w radosnym nastroju?

Wokół wykąpany, czysty bieszczadzki świat. Potoki huczą, budzi się nowe życie w każdym tutejszym żyjątku.
Zmienia się scenografia w tym Boskim Teatrze Siedem Gwiazdek:
      Zmierzch. 
Zachodzi słońce. Chłonę sobą ten zachód. Ciepłe powiewy powietrza pieszczą skórę. Coś pięknie pachnie. Nadpływają smugi delikatnych, upojnych, zwiewnych zapachów. To pachnie słynna czerwona koniczyna.
     Robi się coraz ciemniej.
Tuż nad głową, bezszelestnie przemknęło mi coś wielkiego. To musiał być puchacz, największy z sów. Miał z pewnością dwa metry rozpiętości w skrzydłach.
I już noc.

Ogrody Światła

Ogrody Światła to międzynarodowy projekt, którego celem jest promocja wyjątkowych ogrodów historycznych. Pięć partnerskich instytucji, które biorą udział w tym projekcie, to: Park Księcia Picklera w Bad Muskau, Muzeum Carskie Sioło, Rezydencja Księcia Gonga Chiny, Zamek w Luneville Francja oraz Łazienki Królewskie w Warszawie.

W 2015 roku pierwszym wydarzeniem był zimowy Wieczór Światła.

W 1698 roku Leopold I, książę Lotaryngii osiada w Luneville. Wnętrza zamku i otoczenie, wielokrotnie przebudowywano.
Następne zmiany w ogrodzie czyni Stanisław Leszczyński, dawny król Polski i książę Lotaryngii.
 



poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Radyjko jeszcze raz

Idę wąwozem bieszczadzkim. Po bokach wysoki las i zwykle potok blisko drogi.
        Podobnie czuję się teraz w Warszawie. Idę wąwozem ulic, po bokach wysokościowce. Zamiast wody z potoku – potok samochodów, a pod spodem metro. Warszawa bardzo się zmieniła przez ostatnie trzydzieści lat. A jeszcze wyraźniej zmieniło się Centrum.
   



Lubię jeździć metrem do Lasu Kabackiego, a teraz jeszcze bardziej podoba mi się jazda nowym, pięknym odcinkiem do Centrum Kopernik, lub Stadion Narodowy. Stacja Stadion jest największa, będą tu jakieś wystawy. 
  



A w ogóle to wyraźnie widać, że te dwa odcinki metra są z całkiem różnych epok.
Lubię chodzić, lecz raczej po warszawskich parkach, a kiedy tylko jest okazja, jeżdżę nowym metrem. 
    


Czytałem jakieś głosy krytyki na temat metra, ale bez urazy: to piszą frustraci niezadowoleni ogólnie z życia, albo ci, którzy chcą za wszelką cenę zaistnieć. Uważam, że w nowym metrze jest nowocześnie i pięknie.
        
W przeddzień kolejnego wyjazdu w Bieszczady, w marcu 2015, wydarzyło się, co następuje: - Wchodzę do stacji metra i widzę na schodach ruchomych zjeżdżających w dół, że jakiś elegancki, wysoki mężczyzna w średnim wieku spieszy się bardzo i zbiega szybko po tych jadących schodach. Pociąg stoi akurat gotowy do odjazdu. Już słychać dwa sygnały oznajmiające odjazd. Drzwi się zamykają w momencie, gdy mężczyzna dopada do wagonu. Facet próbuje jeszcze otworzyć drzwi przyciskiem.
       Z tego pośpiesznego zbiegania ( to godzina szczytu popołudniowego, odstęp między kolejnymi pociągami wynosi trzy minuty) oraz próbie uruchomienia drzwi przyciskiem ( drzwi w metrze maszynista otwiera centralnie, a wielu ludzi i to niestety młodych dotyka te przyciski w bezmyślnym mechanicznym odruchu.....Homo Mechanicus? Oni są w swoim świecie- słuchawki na uszach, oni są nieobecni)
      Wracamy do wątku śpieszącego się faceta. Pociąg odjechał. Zagaduję do faceta: - czy coś się stało? Bo pan tak się spieszył.....
A następny pociąg – tu spojrzałem na tablicę informacyjną – podjedzie za dwie minuty.
- A wie pan, to z przyzwyczajenia. Ciągle się wydaje, że czasu jest za mało. Nie wiedziałem, że metro tak często jeżdzi. Człowiek goni swój ogon, a on tylko coraz szybciej ucieka.
- No właśnie! Ja na to.
- A pan się nigdy nie spieszy?
- A dokąd? Mam zasadę: - nie przyspieszysz, ani nie opóźnisz. A jutro jadę tam, gdzie czas biegnie całkiem wolno, w Bieszczady, do Krainy Nicnierobienia.
- Oj panie! Jak ja kocham Bieszczady! Naprawiałem tam w Cisnej, a właściwie w Majdanie, parowóz od kolejki bieszczadzkiej. Poznałem maszynistę tej kolejki, Andrzeja Abrama. Przyjeżdżał do pracy na motorowerku z Woli Michowej.
- Znam Andrzeja Abrama. Gdy jutro przyjadę do Woli Michowej, pierwsze kroki kieruję do Andrzeja i Wiesi, bo będę wiózł coś dla nich.
- Oj panie! To proszę pozdrowić Andrzeja ode mnie – i tu podał nazwisko.

Tę rozmowę toczyliśmy może trzy minuty, bo po przejechaniu tylko jednej stacji sympatyczny facet wysiadł.

Następnego dnia wieczorem zawitałem do państwa Abramów i okazało się, jaki ten świat bieszczadzki jest mały. Wypłynęła ponownie postać Radyjki. ( był post pt. Radyjko. To ksywka robotnika leśnego, wybitnego kawalarza, kolegi Darka Karalucha)
        Rozmawiam z Andrzejem: - masz pozdrowienia od faceta, którego spotkałem wczoraj w warszawskim metrze. Taki bardzo wysoki. I podaję ten wzrost w centymetrach. - Naprawiał twój parowóz na Majdanie.....
   - Czekaj, czekaj – Andrzej na to. Wysoki powiadasz? To musi być – i tu Andrzej wymienił nazwisko, którego ja jeszcze nie wypowiedziałem.
   - Zgadza się – ja na to.
Andrzej zaczął opowiadać: - inżynier, fajny facet, dusza człowiek, pasjonat parowozów i motocykli. Złota rączka. Tylko …..niestety naiwny to mało powiedziane.
W tym czasie z Cisnej do stacji kolejki bieszczadzkiej Majdan przychodził do pracy Radyjko. Był robotnikiem. I znanym kawalarzem, jak wiesz.
       Wiedział, że inżynier jest naiwny, zupełnie nieżyciowy, i postanowił zrobić mu kawał. Ja w tych czasach nieraz chodziłem z synem „na wykopki”. Czyli z wykrywaczem metalu chodziliśmy po lasach, łąkach, szukając militariów. I dużo tego znajdowaliśmy.
Radyjko wiedział, że szukam militariów i sprzedał inżynierowi bajkę. Ten się nakręcił ogromnie, przylatuje do mnie rozgorączkowany i mówi:
    • Andrzej, pokaż mi ten niemiecki motocykl, który wykopałeś!
      - Jaki motocykl? - Ja na to. - Ano ten, który był w tak dobrym stanie, że jak go wykopałeś i wcisnąłeś guzik, to zapaliły się światła! Cacko! Czterdzieści lat po wojnie i zapaliły się światła!
      Szczęka mi opadła ze zdumienia i mówię: - chłopie, jesteś fajny facet, znasz się na parowozach jak mało kto, ale zobacz: - Wała z ciebie Radyjko zrobił. Na taką bajkę dałeś się nabrać, cały Majdan będzie się z ciebie naśmiewać.
      I tu się trochę pomyliłem, bo nie tylko Majdan miał ubaw, ale i cała Cisna, a potem w całym Bieszczadzie opowiadano, jak to Radyjko, prosty bieszczadzki chłop z inżyniera wała zrobił.

Bar Cocofli

Czyli opowieść o Jobie.
Historia pobożnego Joba miała swój „Prolog w niebie” łudząco podobny do „Prologu w niebie” z Fausta Goethego. Odbył się on następująco:
        W najwyższej sferze niebios mieścił się wytworny bar, gdzie Jehowa zwykł wysłuchiwać sprawozdań z ziemi od swoich wysłanników i gdzie także Szatan się zjawiał. Bar ten nosił figlarne miano „Cocofli”, co było skrótem od szeregu nazw, oznaczających różne stopnie wzajemnych stosunków między dwoma konkurentami: Coexistence - Cooperation - Friendship - Love - Identity.
       Jehowa siedział tam razu pewnego popijając swój ulubiony napój: solankę ciechocińską.
Wszedł Szatan i skinąwszy lekko głową poprosił barmana o koniak. Przez chwilę palił papierosa oparty o kontuar i niby przez nieuwagę puszczał kłęby gryzącego dymu w twarz Jehowy, który krztusił się, czerwony ze złości; potem powiedział do barmana z udaną obojętnością:
A wie pan, przechadzałem się parę lat po ziemi i przyniosłem pomyślne wiadomości. No, pomyślne z mojego punktu widzenia - dodał niedbale.
Hm - mruknął barman, który był neutralistą.
Tak - ciągnął Szatan - całkiem pomyślne. Pewien pobożny kapłan zdradza swoją żonę systematycznie i wygląda na to, że będzie naszym klientem.
Jehowa poruszył się niespokojnie i odstawił szklankę.
Młody przewoźnik znad brzegów Tygru - kontynuował Szatan - zarąbał ojca i matkę, po czym jadł wieprzowinę popijając mlekiem. Pewna zdobycz.
Jehowa walnął pięścią w stolik i aż zadygotał ze złości.
Stara żona rybaka — mówił Szatan w przestrzeń, udając, że nie widzi zdenerwowania swojego rywala - bluźniła Bogu po stracie syna i przeklinała zrządzenia Jehowy. Ją też właściwie mamy w kieszeni.

Jehowa nie wytrzymał. Przewrócił z hałasem stolik, wstał i posiniały z gniewu huknął:
A Joba widziałeś?
Szatan odwrócił się z wyrazem grzecznego zdziwienia na twarzy. Stali przed sobą - Jehowa wielki, barczysty, z bujną czupryną, ubrany z chłopska i prosto, Szatan niski, elegancki, o szczupłej twarzy intelektualisty, błyskający brylantem na palcu.
Joba? — spytał z pobłażliwym ugrzecznieniem. - Owszem, widziałem. Poczciwy kmiotek, choć niezbyt rozgarnięty.
Może i na niego masz chrapkę - szydził Jehowa - no? Kogóż on znowu zamordował? A może bluźnił?
Szatan uśmiechnął się i ukłonił.
Jest to twój sługa doskonały, ów Job. Wzór pobożności bez skazy. Trzęsie się ze strachu przed tobą, a w naszym skromnym zakładzie jego konto jest zupełnie puste. Nie robi nic złego, bo nie ma powodów: wiedzie mu się znakomicie — ma olbrzymi majątek i spędza dnie na ucztach absolutnie koszernych. Po cóż miałby ci bluźnić?
No widzisz - triumfował Jehowa, dla którego ironia Szatana była nazbyt subtelna - a chełpisz się, jakbyś już cały świat zawojował.
Przez twarz Szatana przemknął cień niesmaku.
  • Wyjaśnijmy sytuację — powiedział spokojnie. Przyznaję, że podzieliłeś ludzi między siebie i mnie w sposób wysoce dla siebie niekorzystny, a więc z maksimum szlachetności. Oddałeś praktycznie do mojego rozporządzenia całą ludzkość poza jednym narodem, który sobie wybrałeś, a temu narodowi kazałeś tępić pozostałe, wskutek czego członkowie owych innych narodów szybko i tłumnie przenoszą się do lepszego... hm... lepszego świata i zaludniają moje hotele. Co więcej, ulepiłeś ludzką naturę w ten sposób, że dobroć jest na ogół skojarzona z powodzeniem, a ciężkie warunki życiowe pchają do występków. 
         Jednocześnie jednak stworzyłeś ludziom najgorsze właśnie warunki istnienia, jakie można sobie wymyślić, a więc praktycznie olbrzymia większość grzęźnie po uszy w oszustwach, złodziejstwach, zawiści, intrygach i ślepych żądzach, nie mówiąc już o cudzołóstwie, które prawie się nie liczy na tle reszty grzechów.       
          Zauważ, że nie oceniam tej konstrukcji świata i nie wnikam w to, czy powstała ona z zamiaru, czy z nieudolności - stwierdzam fakt. 
         W tej sytuacji znikoma cząstka ludzkości, która ma szansę wejścia do twoich uroczych ogrodów warzywnych, pachnących mlekiem, kukurydzą i pełnych dźwięku fujarek — otóż cząstka ta składa się z tych, którzy są tak zaspokojeni, że nie mają powodów do grzechu, oraz tych, którzy ze strachu przed tobą nie mają odwagi ryzykować występków. Poza nielicznymi wyjątkami twoi ludzie składają się więc z tchórzy i sytych. Job jest syty i nie wątpię, że póki nim będzie, pozostanie ci wierny. Odbierz mu dobrobyt, a dodasz jedną duszę do moich rejestrów.
Jehowa, który słuchał z czujną podejrzliwością, pojął z całej przemowy Szatana ostatnią propozycję i natychmiast zawołał z udaną pewnością siebie:
Proszę bardzo! Rób, co chcesz z jego majątkiem, rodziną i domem — tylko jego samego nie ruszaj. Zobaczysz, że nic nie zachwieje jego wierności.
Doskonale - odparł Szatan wesoło i wypił czwarty kieliszek koniaku. — Pod warunkiem, że ty mu nie będziesz pomagał.

W ten sposób umowa została zawarta, Jehowa wrócił do swojego stolika, a Szatan na ziemię. Zabrał się do pracy i z największą łatwością uczynił w ciągu jednego dnia rzeczy następujące:
       Sprawił, że Sabejczycy porwali osły i woły Joba, a jego niewolników wyrżnęli.
          Sprawił, że Chaldejczycy porwali mu wielbłądy i wyrżnęli dalszą część niewolników.
            Spalił piorunami owce Joba i resztę niewolników.
            Wymordował wszystkie dziesięcioro dzieci Joba.
Jehowa przyglądał się z góry tym poczynaniom i uśmiechał się chytrze.
Dobrze zagrałem - mruknął.
Bo też Job po tych wydarzeniach pokłonił się Bogu i błogosławił jego imię. Opowiadał też głośno o miłosierdziu Jehowy.

Nazajutrz w barze „COCOFLI” odbyła się następna rozmowa. Jehowa pęczniał od poczucia triumfu i hałaśliwie wolał:
No proszę! A mówiłem! Gdzie teraz twoje głupie teoryjki, których zresztą i tak nikt nie rozumie? Gdzie masz swojego Joba, cha, cha? Figę masz, nie Joba! Aż miło spojrzeć, jak mój Job mnie błogosławi. Nie, nie, mój panie, przeliczyłeś się! Wierność to wierność - nie ma gadania. Możesz pękać ze złości, a Job jest mój.
       — Jak już zauważyłem - powiedział Szatan z wyrazem znużenia na twarzy - moje doświadczenie uczy, że poza nielicznymi wyjątkami twoi ludzie składają się z sytych i tchórzy. Job był ci wierny jako syty, teraz jest nadal wierny jako tchórz. Boi się ciebie za bardzo, aby bluźnić. Przyznaję, że nie doceniłem siły jego tchórzostwa. Ale i ta resztka cierpliwości pryśnie, jeśli zabierzemy się wprost do jego skóry.
      — Proszę bardzo - zawołał Jehowa zacierając ręce, po czym walnął w stolik tak mocno, że przewrócił kubek z solanką ciechocińską: — Rób z nim dalej, co chcesz, byłeś go na razie nie zabijał.
     Szatan wrócił i niezwłocznie zaraził Joba przykrą chorobą skórną, a także dodał mu liczne nieznośne dolegliwości przewodu pokarmowego, nerek, serca, płuc, stawów i kręgosłupa.
      Job leżał na pogorzelisku własnego domu skręcony z bólu, na dnie nieszczęścia i rozpaczy, chwaląc imię Boże. Żona stała przy nim i wyrzucała mu krzykliwie bezmyślną pobożność:
      — Masz swojego Jehowę - wołała. - Jeszcze go błogosławisz! Zaraz umrzesz, a wiesz dobrze, że wszystkie opowiadania o drugim świecie to bajka. Zresztą, jeśli drugi świat istnieje, to na pewno nie jest lepszy od tego. Dosyć! Nabluźnij przynajmniej Bogu do syta!
    — Głupia jesteś — jęknął Job, z trudem unosząc głowę. — Cała nasza moralność polega na tym, żeby dziękować Bogu nie tylko za dobro, ale również za zło, jakie nam zsyła. Inaczej nie mielibyśmy żadnej zasługi: być wdzięcznym za dobrodziejstwa potrafi każdy chłystek. Ja - przeciwnie, szczycę się tym, że chwalę Boga za to, że jestem nieszczęśliwy. Nie będę bluźnił; dotrzymam swojemu Panu wierności, do której się zobowiązałem.
Ale po co? — krzyknęła żona.
Powiedziałem już: aby dotrzymać zobowiązania.
A jeśli Jehowa, któremu przysiągłeś wierność, okazał się zły, to dochowując mu wierności, pomagasz złu.
    • To nieważne - odparł Job. - Dochowuję wierności nie po to, aby sprawiać dobro, ale po to, aby dochować wierności. Środek i cel są tu identyczne.

Szatan przysłuchiwał się tej rozmowie ze smutnym uśmiechem i wrócił do baru, gdzie czekał na niego Jehowa rozpromieniony i tryskający ra­dością.
A widzisz, a widzisz! - pokrzykiwał, wymachując rękami. - Mędrkujesz, filozofujesz, ale prosty człowiek wie lepiej, co ma robić, i nie słucha twojego głupiego gadania.
       - Na pozór przegrałem zakład, powiedział Szatan spokojnie. Lecz twoje zwycięstwo jest nader wątpliwej próby. Widać to z trzech okoliczności:
    Po pierwsze, nie podważa ono mojej doktryny, powiedziałem bowiem, że istnieją nieliczne wyjątki, które są ci wierne dla samej zasady wierności. Ale mój racjonalizm każe mi, oczywiście, nie zadowolić się stwierdzeniem, że istnieją wyjątki, lecz wytłumaczyć ich pochodzenie.
      Ludzie zachowują się zwykle w sposób irracjonalny; powinieneś wiedzieć o tym, skoro sam ich skonstruowałeś. Jednak ich zachowanie podlega pewnym prawom i w większości wypadków daje się przewidzieć: reagują na wydarzenia zgodnie z pożądaniami swojego ciała. Umówmy się, że takie zachowanie będziemy właśnie nazywali — nieściśle, oczywiście - racjonalnym: myślę - zachowanie adekwatne do sytuacji życiowych. W tym sensie — przyznaję to chętnie — przeceniłem racjonalność ludzkiego postępowania w wypadku Joba. 
     On okazał się bardziej bezmyślny, niż sądziłem, i dzięki tej jego bezmyślności odniosłeś swój żałosny sukces. Job uwierzył w żelazną moc zasady wierności i postanowił być wierny dawnemu opiekunowi również wtedy, gdy ten zamienił się w kata.
        Moim zdaniem, jest to szczyt zachowania skrajnie irracjonalnego, lecz moja znajomość świata przewiduje taką możliwość. Popełniłem omyłkę w stosunku do tego jednostkowego przypadku, nie muszę jednak zmieniać swojego obrazu rzeczywistości.
     Po drugie, skromną satysfakcję odniosłem z faktu, że choć Job pozostał ci wierny, to jednak pozyskałem jego żonę, która, jak wiesz, obrzuciła cię lawiną niegodziwych blasfemii. A więc w każdym razie jedna dusza pozyskana.
     Po trzecie wreszcie, nie dotrzymałeś warunków umowy, ponieważ pomogłeś skrycie wytrwać swojemu słudze w cierpliwości i cnocie.
Jak to? - krzyknął Jehowa - ja pomagałem?
  • Oczywiście — powiedział Szatan. - Twierdząc inaczej popadasz w herezję pelagianizmu lub molinizmu, która skądinąd uchodzi za moje dzieło. Teologicznie jest rzeczą pewną, że bez twojego udziału cnota jest niemożliwa. Jeśli nawet nie przekona cię o tym dzieło św. Augustyna "O wolnej woli", które jest bardzo dwuznaczne, to weź z półki uchwały soboru trydenckiego, rozdział De iustificatione, i zechciej sprawdzić.
Nie bardzo znam się na teologii - wyznał Jehowa niepewnie - i, prawdę rzekłszy, nie rozumiem dobrze tych wszystkich sporów. Oczywi­ście, nie chcę popaść w herezję. Ale zresztą, jeśli nawet mu pomagałem, to ty robiłeś to samo w przeciwnym kierunku.
    • O, nie - odparł Szatan.
- Ja tylko organizowałem zewnętrzne okoliczności, które miały Joba przywieść do grzechu. Ale wartość cnoty i zasługa na tym właśnie polega, że się praktykuje cnotę we wszystkich okolicznościach zewnętrznych. Pozorna łatwość mojego zadania w świecie polega na tym, że stwarzam tylko sytuacje obiektywne, w których wyniku ludzie grzeszą już mocą własnych skłonności; pozorna trudność twojej roli tkwi w tym, że ty ich musisz uodpornić od wewnątrz, środkami duchowymi, przeciwko presji ich zewnętrznych warunków. W rzeczywistości jest nieco inaczej.
    • Moje zadanie jest trudniejsze, ponieważ działam w środowisku rzeczy materialnych po to, by sprawiać zło w świecie duchowym — a więc muszę znać dobrze prawidłowości przyczy­nowego oddziaływania między rzeczywistością cielesną a duchową, aby tę ostatnią urabiać przez pośrednie wpływy.
    • Ty natomiast działasz wprost w duszach, a więc masz styczność bezpośrednią z tworzywem, które obrabiasz. Jeśli mimo to odnoszę takie sukcesy i jeśli, jak sam zauważyłeś w jednym ze swoich pism, droga zatracenia, to jest droga do mojego królestwa, jest szeroka i rozległa, a ścieżka zbawienia wąska i mało komu dostępna — to świadczy to, że nieźle wykonuję swoje rzemiosło.                                             
           A przecież ty urządzałeś świat, nie ja. Chętniej zresztą przypisuję swoje sukcesy raczej twojej wspaniałomyślności w stosunku do mnie niż twojej nieudolności, a tym bardziej - niż moim własnym umiejętnościom pracy. Dlatego nie męczę cię dłużej i bez żalu zostawiam ci duszę Joba, mając aż nadto rekompensaty wśród pozostałej ludzkości. Tym bardziej — dodał już niedosłyszalnie — że spory teoretyczne między nami są beznadziejne. Dodam nawiasem, że nie musisz wcale znać się na teologii, skoro jesteś jej przedmiotem. Tak samo skała nie zna się na petrografii.
Znowu ta dialektyka - jęknął Jehowa zniechęcony - kto cię tego nauczył? Ja tam wiem jedno - dusza Joba ocalona, zakład wygrałem, a wasza scholastyka niewiele mnie obchodzi.
    • Miło mi uznać się za pokonanego - powiedział Szatan dwornie i z ukłonem opuścił wytworny bar „Cocofli”, zostawiając Jehowę w zadumie.

Jest mnóstwo morałów wynikających z całej tej historii, która stanowi tylko prolog do sprawy Joba. Niektóre z nich są bardzo proste;
    • należy zrewidować przysłowie głoszące, że gdzie się dwóch kłóci (np. Jehowa z Szatanem), tam trzeci korzysta;
    • ludzie prości mają powody, by się wystrzegać przyjacielskich swarów między możnymi;
    • cnota wierności za wszelką cenę nie wymaga wcale wybitnego umysłu.
Są również morały bardziej skomplikowane; oto niektóre z nich:

Morał czwarty: wierność jest cnotą sprzeczną wewnętrznie, bo uprawiana dla nadziei korzyści przestaje być cnotą, a uprawiana dla niej samej często każe się godzić na zło, a więc również cnotą być przestaje.
 
Morał piąty: Jehowa jest dobry, a więc o ile przejawia swoją istotę, czyni dobro; człowiek chwaląc go chwali dobro, którego doznał — co nie jest żadną zasługą. A więc prawdziwy triumf Jehowy przejawia się tam, gdzie bywa chwalony za zło, to znaczy, gdzie działa wbrew swojej istocie, czyli Jehowa o tyle odnosi zwycięstwa, o ile ukazuje się innym, niż jest naprawdę. Żeby je stale odnosić, musi stale występować w roli zło­czyńcy, stąd ludziom płytko myślącym zdaje się, że Jehowa urządził świat bardzo marnie.
      W rzeczywistości urządził go mądrze: mnoży nieszczęścia ludzkie, bo przez nie dostępuje moralnych zwycięstw; gdyby ludzie byli szczęśliwi, Szatan miałby małe sukcesy, ale Bóg żadnych.
Widać tedy, że po to, aby furtka niebios otwierała się dla jednostek, miliony muszą pędzić przez bramy piekielne.

Morał szósty: z Szatanem łatwo jest przegrać w teoretycznej dyskusji, bo ma wiele argumentów racjonalnych - ale można przecież po prostu go nie słuchać.
        Morał siódmy: gdyby Job sądził, że jego nieszczęścia są dziełem Szatana, starałby się je zwalczać zamiast siedzieć bezczynnie, na przykład poszedłby do dermatologa.

Dlatego pożytecznie jest wierzyć, wbrew prawdzie, że zło, które nas spotyka, jest zawsze dziełem złej siły.

                         Leszek Kołakowski

sobota, 11 kwietnia 2015

Daty astronomii dla Wig 20

Daty zwykłe jednak zaciemniają obraz rynku, można się w takim obrazie zagubić, dlatego nie podaję już dat zwykłych w abonamencie.
Tylko daty Mocne i Zapory. Zamiast pozostałych zbędnych słów – rysunek z dotychczasowymi datami z abonamentu na Wig 20.
      
klik na obrazek aby powiększyć.

Uderzenie kijem kyosaku

Wielokrotnie czytałem o mistrzach zen, którzy uderzają znienacka kijem swych uczniów, gdy ci tracą uważność.
Nie jest to całkiem zgodne z prawdą. A przecież prawdy należy szukać, bo „tylko prawda ciebie wyzwoli”.

Maria Moneta-Malewska, polska lekarka, mniszka zen, w książce: „Zamiatając skały, czesząc mech”, wyjaśnia rzecz w opowieści o swym codziennym życiu w klasztorze zen w Japonii.
   
 
Ta książka jest osobistym świadectwem, spisanym przez pierwszą białą kobietę, która otrzymała przekaz japońskiej szkoły Rinzai Zen, po niezwykle surowym treningu w klasztorze.
     Tu nastąpiła synchroniczność, gdyż dowiedziałem się, że i ja praktykowałem zen w Bieszczadach. W jaki sposób? Otóż zen sesshin jest siedmiodniowym odosobnieniem! A gdy jeszcze (jako Zbyszek 55 według gematrii) przeczytałem, że sesshin w Polsce, w Przesiece koło Jeleniej Góry było zorganizowane w starym, położonym nad rwącym strumieniem młynie, który mógł pomieścić 55 osób.... odebrałem sygnał od Anioła: - widzisz pan, panie Zbyszku?                 
          Czytałem więc tę książkę z wielką uwagą:
 
- Pod koniec pierwszego tak długiego dnia, (wstawanie o 2.15. Spanie o 23.00) zaczynam odczuwać ból w stawach biodrowych. Ciało nie jest przystosowane do tak długiego siedzenia. Wtedy też postanawiam częściej korzystać z pomocy kyosaku, płaskiego kija, który w rękach mnichów krąży po zendo na każdej rundzie. W dowolnej chwili można poprosić o dodające energii uderzenia....
Jednak pod koniec trzeciego dnia ból jest nie do wytrzymania. Nie poddam się! Tylko jak to zrobić?
      I nagle przypomina mi się metoda anonimowych alkoholików, o której tyle razy mówiłam pacjentom: - Dla uzależnionych ludzi powiedzenie sobie, że nie będą pili lub brali narkotyków do końca życia, jest niezwykle trudne, prawie niemożliwe. Wymyślono więc i sprawdzono metodę małych kroków. Każdego ranka mówi się: dzisiaj nie piję.
To dużo łatwiejsze, to tylko jeden dzień. A efekt życia w trzeźwości ten sam. (…...)
Doksany w świątyni Hokoji mają specjalny urok.Tuż przed nim rusza kyosaku. Mnich z długim kijem staje przed każdym praktykującym, kłania się, następnie uderza go dwa razy po prawej i lewej stronie kręgosłupa. Przed uderzeniem lekkie dotknięcie dłonią, aby upewnić się, że miejsce jest dobrze wybrane. Słychać szybkie: „pah-pah”. Każdy, kto praktykował zen, pamięta ten dźwięk do końca życia.

Uderzenie odczuwa się jako mniej lu bardziej bolesne. W tym miejscu chcę podziękować wszystkim, którzy dawali mi kyosaku.
Uderza się w miejsca przebiegu kanałów energetycznych. Uderzenie pobudza przepływ energii, powodując tym samym, że człowiek staje się orzeźwiony i mniej zmęczony.
Dobre kyosaku, to prawdziwy cud.
W tradycji rinzai podczas małych i dużych sesshin mnisi chodzą z kyosaku przez wszystkie rundy, gotowi przyjść z pomocą każdemu, kto o to poprosi. Bez proszenia dostaje się uderzenia przed doksanem i w wypadku, gdy zaśnie się na poduszce.
Wagę i skuteczność kyosaku mogą docenić tylko ci, którzy sami doświadczyli jego magicznej mocy.

         Pozwoliłem sobie na garść refleksji.
Każdy idzie swoją drogą. Nie papuguj. Opierając się na czyichś doświadczeniach, doznajemy jedynie inspiracji.
Opisany drobiazgowo trening zen, wstawanie o drugiej, spoczynek o 23.00, wypełniona każda chwila, ścisłe procedury, rygor, porzucenie wolnej woli, to przecież niewola, więzienie.
       Chodzi zapewne o wymuszenie zmian w mózgu (nowe połączenia neuronowe) które powodują zwiększenie wraźliwości i przez to inne widzenie świata.
      Klasztorny, więzienny świat staje się najpiękniejszy.
Albo......rodzą się nawyki, przyzwyczajenia i stają się drugą naturą. Czyli adieu spontaniczność i wolność!
     Mnisi zen zostają często w tym klasztornym świecie na zawsze.
Takie oderwanie się od egzystencji w „ludzkim” świecie, jest zatrzaśnięciem się w klatce.
       Droga przemiany, droga duchowości powinna być dla każdego inna, bo każdy jest przecież inny, niepowtarzalny.
Ta droga z pewnością inna jest dla młodych, którzy „gonią”, zdobywają doświadczenia, a inna dla seniorów.
       Pytam serca, i mam odpowiedź: - więzienie? - Nie! Wolność? - Tak!
Najważniejsza jest sama droga (Tao), kroczenie nią, popełnianie własnych błędów.
Ta książka jest cenna, pozwoliła mi lepiej zrozumieć siebie.
    - Także wybrałem kierunek odosobnienia, który mnie cieszy.
   - Ten kierunek to Zen Wolności.
   - Tu uważność bierze się z zachwytu każdą nową chwilą.
Uważność bierze się z bycia w przyrodzie, lekkiego niebezpieczeństwa, możesz liczyć tylko na siebie.
   - Mam namacalny kontakt z Nieznanym.
Radość bierze się ze spontaniczności, niepowtarzalności codziennych działań.
   - Robię to, co lubię.
   - Cisza odświeża, jest święta.
   - Sam dla siebie sterem i okrętem.
   - Nie wyłączam się z dotychczasowego świata, świata ludzi. Mało tego: ten świat staje się odmieniony, świeży, fascynujący.
  - To jest to słynne „każdy człowiek spotkany na mej drodze staje się nauczycielem”.
   - Nauczyłem się słuchać.
                                                           To tylko takie tam wyliczanki......

Jeżeli podczas tego życia używasz tylko dziesiątej części swego mózgu (niektórzy naukowcy twierdzą, że jednej setnej) po co potrzebna jest ci reszta? Dlaczego ludzkie mózgi w dalszym ciągu istnieją w takiej właśnie formie i ewolucja nie doprowadziła do ich degeneracji, zmniejszając każdy do wielkości ziarnka grochu? Sądzisz, że posiadasz taki duży mózg po to, by stworzyć miejsce na twarz?

         Krótka bajka

Była sobie raz młoda dziewczyna, która miała chłopaka. Zapytała go kiedyś, czy chciałby ją poślubić. On powiedział: - Nie!
I dziewczyna.....
Żyła szczęśliwie, bez prania, gotowania, prasowania. Często spotykała się z przyjaciółmi, spała z kim chciała, zarabiała na siebie i wydawała pieniądze na co chciała.....

KONIEC


PS. Opuściłem się w odpowiadaniu na maile, za co przepraszam. Odpowiem na nie w niedzielę.