wtorek, 31 stycznia 2017

Jesteś wolny Przyjacielu

Ostatni raz odwiedziłem Darka Karalucha na początku czerwca.
San wezbrał po obfitych opadach.
Mój przyjaciel zakwaterowany był wtedy w pokoju dwuosobowym na drugim piętrze.
Pokój miał nr 13.
To były smutne odwiedziny – Darek silnie tęsknił za wolnością.




Umarł jesienią. Był prostym człowiekiem, ale serce miał ogromne. Więc prosta modlitwa dla Darka Karalucha.

Oto dar, aby być prostym,
Oto dar, aby być wolnym,
Oto dar, aby iść tam, gdzie trzeba.
A gdy dotrzemy na właściwe miejsce,
Znajdziemy tam miłość i szczęście.
Gdy prawdziwą prostotę mamy,
Nie wstyd nam, gdy się uginamy.
Zmieniać się, zmieniać to nasze szczęście,
Tylko zmieniając się, wracamy na miejsce.

Nie ma przypadków: - po wyjściu ze schroniska, zachwyciłem się makami rosnącymi u podnóża góry zamkowej.
Teraz rozumiem, czemu tego dnia maki połączyły się z wizytą w schronisku - one sygnalizowały nadchodzącą wolność dla Darka.
Żegnaj Przyjacielu.





poniedziałek, 30 stycznia 2017

Tęcza nad Wolą Michową


Przepłynęła z wolna nieduża chmura, kropiąc drobnym, lecz gęstym deszczykiem. Wychodziliśmy akurat z lasu, kiedy pojawiła się wysoka tęcza. Była dość wysoka, bo słońce już się obniżyło.
Chwilami dało się widzieć nawet dwie tęcze!
Tęcze zaliczamy do znaków anielskich.....









I teraz ciekawostka: - tęcza w rzeczywistości nie jest kolorowa!

Cały odbierany przez nas świat wygląda zupełnie inaczej niż nam się wydaje. Potwierdza się więc to, co od wieków powtarzają mistycy mający wgląd: - to co widzimy, jest jedynie ułudą, mayą.
Większość z tego co człowiek rozumie z otaczającego świata, rozumie dzięki światłu, dzięki niemu bowiem widzi.
    Barwy jakie widzimy nie istnieją we Wszechświecie, widzimy je wyłącznie dlatego, że nasze oczy rejestrują światło o określonej długości fali, a mózgi tym długościom przypisują barwne znaczenie.
Barwa jest to więc wrażenie psychiczne, a nie faktyczna cecha.

O pomarańczy już pisałem – że w „rzeczywistości ludzkiej” nie jest pomarańczowa, tylko niebieska.
Dziś o dojrzałym, apetycznym bananie: - jego skórka wchłania pasmo światła niebieskiego, a odbija światło czerwone i zielone, nasze oczy przesyłają te dane do mózgu, ten je przetwarza i w rezultacie widzimy kolor żółty.
    I jeszcze jedno: - ludzkie oko jest wrażliwe jedynie na wąski wycinek spektrum elektromagnetycznego – zakres od około 380 nm (światło fioletowe) do około 750 nm (czerwień).
W notacji muzycznej stosuje się termin oktawy, który oznacza zakres częstotliwości zawarty pomiędzy pewną wartością a jej dwukrotnością.
Można się pokusić o porównanie: - spektrum światła widzialnego sprowadza się raptem do jednej oktawy. Nie jest to dużo w porównaniu do dziesięciooktawowego zakresu słuchu.

Pod względem widzenia jesteśmy ograniczeni – nie widzimy na przykład ultrafioletu i podczerwieni.
Tu wyprzedza nas jedno stworzenie, o którym na pewno wiadomo, że dostrzega te pasma – jest to karaś złocisty.

Światło jest wszechobecne. Oscylacja fal elektromagnetycznych – czyli przesyłanie fotonów, to oddech Wszechświata.
W tym miejscu przypomina się kilka cytatów.

Ciemność nie istnieje – jest tylko kompletny brak światła.
                                                                        Albert Einstein

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
                                         Antoine de Saint Exupery – Mały Książę.

Tajemnice biją z tego samego co rzeczywistość, a źródłem tym jest ciemność. Ciemność zrodzona z ciemności – początku wszelkiego zrozumienia.
                                                     Lao Tzu.


Izaak Newton rozdzielił promień białego światła na pięć barw: czerwień, żółcień, zieleń, błękit i fiolet.
Później, aby zsynchronizować spektrum światła widzialnego z siedmioma tonami doryckiej skali muzycznej, dodał jeszcze do tęczy dwa pasma: pomarańczową oraz indygo.
Współcześnie mało kto postrzega indygo jako osobną barwę, w większości uważamy, że jest to jeden z odcieni błękitu.

Na początku nie było niczego i Bóg rzekł: - Niech się stanie światłość!
I stała się światłość.
Nadal nie było niczego, ale za to było to o wiele lepiej widać.

piątek, 27 stycznia 2017

Zielony krokodyl i czerwona ociupinka


Nie chcę ciągle rysować orłów i jaskółek, dlatego dziś krokodyl.
Czemu zielony? Bo nie czerwony. 
KGHM zmierza do szczytu na wys. 160 zł. Proporcja 1 : 1 zaznaczona jest na zielono, dlatego nazwałem ten obrazek Zielonym Krokodylem.

Jedną z głównych lokomotyw Wigu-20 jest KGHM. Ta spółka ma kilkunastoprocentowy udział w indeksie Wig 20.
Na obrazku widzimy dwie równe odległości – czarne kreski na dole. Pierwsza wyznacza odległość czasową od dołka do szczytu, druga odmierza taką samą odległość w przyszłość.
Do idealnej równości jeden do jednego brakuje jeszcze trochę, czyli ociupinkę. Czerwoną ociupinkę.
     Tę ociupinkę widać ponad aktualnym szczytem.
Ta kreseczka – ociupinka mierzy niecałe osiem tygodni. Natomiast dokładniej, bo z dat, wynika, że od dołka z 31-10-2008 do szczytu z 4 01- 2013 było 1526 dni, czyli że jeden do jednego wypełni się 10 marca 2017.
      Oczywiście nie wiemy czy to się sprawdzi, tak może być, ale nie musi.
Jak widać czerwona kreseczka jest na wysokości ok.130 zł. Na tej samej wysokości mamy ostatni duży szczyt po lewej. Co to oznacza, inwestorzy wiedzą.

Na obrazku powyżej widać dzisiejsze ruchy spadło – wzrosło, na KGHM. Od dołka do zamknięcia równe 12 złotych - dziesięć procent!

   Nie jest to wynik rekordowy, bo dwie spółki z szerokiego Wigu wzrosły dziś aż o 25 %. Pierwsza spółka to ALMA, druga HAWE....

Hawe kosztuje dziś 20 groszy, kiedy popatrzy się na poniższy obrazek,a na nim kurs maksymalny ponad sześć złotych, można sobie wyobrazić co czują posiadacze tych akcji. Tylko współczuć.
  

Co nie znaczy, że cuda się nie zdarzają. Może spółka się podniesie? W każdym razie ja nic nie wiem.
Inwestorzy prosili o dwa słowa na temat złota. Złoto idzie w przeciwfali do rynku akcji, co widać.
Na obrazku próba oznaczenia fal.
Wydaje się, że brakuje piątej podfali, w fali pierwszej?.
Znak zapytania zawsze widnieje przy próbie oznaczenia fal.

I dzisiejsze zagrywki w daytradingu na Dax jedna minuta. Rysuję linie trendu i gram na formacje piątkowe. Dziś rano przez półtorej godziny miałem trzy wejścia w dół i dwa w górę. Jedno w górę dało stratę.
Potem wyszedłem z pieskiem (Nie mój, wypożyczam go tylko czasem) Najpierw szerokie spojrzenie na Dax tygodniowy.
Wykres jakby podobny do KGHM. Potem kolejne rysunki i oznaczenia.

Tu zagrałem w dół, na przebitą linię trendu, zakładając, że może być tylko podwójne dno.


 
Bo na podwójnym dnie zawsze jest obrona.
 
Potem, jak już dało się wyczytać piątkę – zagranie w górę.

Zadzwonił przyjaciel z Gdańska. Omawialiśmy nasze działania na rynku. On otwierał także na Dax na jednej minucie w tym samym mniej więcej czasie aż trzynaście razy! I tylko jedna pozycja stratna.
W każdym razie, po porannym działaniu na tak szybkim rynku, poczułem się jak wyżęta ścierka. O wiele bardziej podoba mi się granie według dat na Wig 20. 

I wreszcie dochodzimy do dat zwrotu z astronomii finansowej.
Mocna data prognozowana na okolice połowy stycznia zadziałała 12 stycznia. Ta data okazała się jak na razie, tylko lokalnym zatrzymaniem, lokalną korektą. Ale pokazała się pięknie.
Jednocześnie osiągnęliśmy Pierwszy Poziom Docelowy dla Wigu 20 - 2100 pkt.
   
 Następna data wypada około trzydziestu dni od pierwszej daty, czyli okolice 12 lutego aż do 19 lutego. Mam tylko tę jedną mocną datę w lutym.  

Małe miasteczko

Życie w małym miasteczku jest specyficzne. Wielkie miasto, to co innego. Mam tu na myśli anonimowość. Przykładowo budynek w Warszawie, w którym mieszkam aktualnie: - Osiedle "Za Żelazną Bramą", domy po 16 pięter, na każdym piętrze 27 mieszkań, w jednym budynku zgrupowanych tysiąc osób. Tak zwany mrowiskowiec.
    Tłum ludzi i wielka anonimowość. Z paroma sąsiadami - dzień dobry i tyle. Wielu znajomych mam za to  poza stolicą, w końcu jestem przecież podróżnikiem. 
Zmienił się sposób kontaktowania z ludźmi - dzięki komputerowi i blogowi mam dziennie 10 - 15 maili wymagających chociaż kilku zdań od serca. 
To zajmuje dość czasu i dlatego jestem nieczynny na portalach społecznościowych.
     Już nie ciągnę do góry za uszy życiowych ofiar losu, staram się za to we wpisach inspirować, skłaniać ludzi, żeby sobie sami pomagali, żeby w siebie wierzyli.  I to głównie przez to ludzie piszą do mnie, żeby się po prostu zwierzyć. Niektórzy proszą o radę, często są w na życiowym zakręcie: rozwód, zmiana pracy. Stałem się jakby lekarzem duszy, chyba dlatego że żyję w zgodzie ze swoją duszą. Pisanie na blogu daje mi wiele radości, mogę się wypisać do woli, czasami zamieszczam urywki z pasjonujących książek. I codziennie, dopóki nie zrobi się cieplej i znowu nie wyjadę, odpisuję na maile. 
    Dziś przerywnik: Proza życia pod tytułem: - Wyjechać z tego małego miasteczka i zacząć wszystko od nowa.
Pisze lekarz:

Wyjechałem, bo miałem już dość łysiejących mężczyzn, dla których z tego powodu świat się zawalał.
Miałem także dość zidiociałych staruszków, hipochondryków i innych mend.
      A to wszystko dlatego, że w tym małym miasteczku w którym mieszkałem, wszyscy wszystko wiedzą. Leczyłem sumiennie, nie brałem wygórowanych stawek, dlatego zauważyłem, ze coraz częściej przychodzą do mnie ludzie, nie będący w stanie zapłacić całego honorarium.
      Zrozumiałem wtedy, że mój los jest w tym miasteczku przesądzony. Bo wiadomo jak kończy lekarz, o którym wszyscy wiedza, że leczy tanio.
Modni lekarze dobrze wiedzą, gdzie tkwi potęga medycyny: w niezrozumiałości, magii i zdzierstwie. Pieniądze bowiem według nich biorą się z leczenia, a nie z wyleczenia.

A już najgorsze co mnie spotykało, to kobiety po czterdziestce, które przychodziły i przynudzały. Nie mogłem u nich znaleźć żadnej choroby, poza niestabilnością mózgu.
Orzekałem wtedy: - histeria. 
Medycyna nie zna na to praktycznego ratunku.
Albo: - Proszę pomodlić się do Boga o ostatniego kochanka. 
Ja tu nic nie poradzę.


czwartek, 26 stycznia 2017

CFD to przyjazne wilki

Klimaty samotnego biwakowania w odludziu i nocne wędrówki po lesie są mi bliskie, dlatego mocno przeżywam opowieści Shauna Ellisa.
    Strach, umiejętność opanowania paniki, walka z emocjami, nauka samodyscypliny, trzymanie się wypracowanych zasad – a w końcu radość z wyników, przecież jest to także sedno działania profesjonalnego inwestora giełdowego posługującego się CFD.
       CFD można więc potraktować jako przyjazne wilki.
Przyjazne, bo całkiem oswoić ich się nie da, przynoszą także straty, czyli gryzą – tu przypomina się stare giełdowe hasło: - nie kombinuj, to rynek ma zawsze rację i pokazuje kierunek.
Czyli CFD to obłaskawione wilki, żyjące w górskiej krainie. One zwykle szybko biegną w górę lub w dół.
Nie są drogie te wilki, przykładowo jeden CFD na Polanda 20 kosztuje 20 zł. Za jeden punkt w dobrą stronę, dostaje się złotówkę, czyli chwyconych 20 punktów, to 100% zysku.
Chcesz emocji? Dołącz do gonitwy. Szybkościomierzem jest pasek rozliczeniowy.

O rynkach finansowych i następnych datach napiszę w sobotę.
----------------------------------------------------------------

Dopiero po trzech miesiącach Shaun zauważył pierwsze ślady samotnego wilka.
Znowu podłamał się psychicznie – tęsknił do odrobiny wygody i marzył o spokojnie przespanej całej nocy.
     Minął następny tydzień i nagle w środku nocy Shaun usłyszał wycie. Wył samiec beta z odległości kilometra....
Potem znowu trzy tygodnie nic i wtem wielki czarny wilk przebiegł Shaunowi drogę.....
----------------------------------------------------------------------


Zatrzymał się na chwilę, obrzucił mnie przeszywającym spojrzeniem żółtych ślepi i znikł.
Byłem rozemocjonowany. Depresja przeszła jak ręką odjął.. Odtąd myślałem tylko o tym jak się zbliżyć do tego stworzenia.

Rozważałem wszystkie za i przeciw, w końcu postanowiłem podjąć ryzyko – przecież po to tu przyszedłem i spędziłem już cztery miesiące w ostępach. Zdecydowałem, że najwyższy czas zerwać z dotychczasową rutyną i wyjść poza strefę bezpieczeństwa.
Nie mogę już siedzieć po nocach jak kołek.
    Powinienem spać w dzień i wędrować nocą – co wcale mi się nie podobało.
Trzeba się jednak zmierzyć ze wszystkim, czego ludzie najbardziej się boją: - ciemnością, lasem, wilkiem, niedźwiedziem i mnóstwem innych naturalnych zagrożeń.
Indianie wpadli na znakomity pomysł – zaczęli posyłać ośmio, - dziewięcioletnie dzieci w góry i zostawiać je tam same na pięć dni. Niektórzy wciąż kultywują ten zwyczaj. Ten szczególny rytuał miał zabić w dziecku strach.
      Malcy zawierali pokój z przyrodą na podobnej zasadzie, na jakiej Levi doszedł do porozumienia z niedźwiedziem i przestał się go bać.
Podstawą przetrwania jest kondycja. Żaden drapieżnik nie porwie się na innego drapieżcę, który jest w pełni sił.. Natomiast zwierzę ranne lub w jakikolwiek sposób osłabione jest praktycznie skazane na śmierć.
      Zmieniłem postępowanie i znowu pierwszej nocy byłem naprawdę dokładnie przerażony. Zdawałem sobie sprawę, że to, co robię, jest znacznie bardziej niebezpieczne niż noc wśród watahy trzymanej w niewoli. Nie byłem także przyzwyczajony do widzenia w ciemnościach. Gdybym się potknął i upadł, drapieżnik dopadłby mnie w mgnieniu
oka.      
Zupełnie jakbym pływał z rekinami, nie mając nad nimi żadnej przewagi.
Nie odszedłem daleko – może dziesięć kilometrów, zatrzymując się co krok i nasłuchując. Wiedziałem, że choćbym nie wiem jak uważał i cicho się zachowywał i tak co chwila zdradzam swoją pozycję.

Księżyc był w nowiu i nie mogłem się nadziwić, że tak dobrze widzę, choć tylko w odcieniach szarości.
     Zmysły mi się wyostrzyły.
Oddychałem głęboko, żeby zwietrzyć zapach. Sprawdzałem skąd wieje wiatr. Daję słowo, wydawało mi się, że słyszę bicie własnego serca, które tłukło się w piersi jak oszalałe.
     Najbardziej bałem się niedźwiedzi, bo są zupełnie nieprzewidywalne. Odkąd zetknęły się z człowiekiem, można napotkać je w lesie zarówno w dzień jak i w nocy.
Oswoiły się z widokiem piknikujących ludzi, uznały turystów za doskonałe źródło pokarmu i zaczęły za nimi chodzić - w nadziei, że dostaną coś do jedzenia.

I tak doczekałem do ranka bez większych przygód, choć z początku myślałem, że będzie to moja ostatnia noc. Zaczynał się nowy dzień a ja wciąż żyłem i pękałem z dumy!
Wszystkie oblane egzaminy i inne życiowe niepowodzenia przestały się dla mnie liczyć.
    
Podczas jednej nocy w Górach Skalistych, pośród najniebezpieczniejszych ssaków na Ziemi, udało mi się osiągnąć więcej niż przez trzydzieści lat życia wśród ludzi. Tamtego ranka rozpierały mnie emocje. Jak dobrze jest żyć – już nikt nigdy mi nie wmówi, że jestem nieprzystosowany!
     Zdecydowałem się na następny ruch: - złożyłem dłonie wokół ust i zawyłem, jak umiałem najlepiej. Wstrzymałem oddech i czekałem z duszą na ramieniu.
Minuty wlokły się jak godziny.
Raptem ciszę przerwało długie, miodopłynne wycie, od którego aż włos zjeżył mi się na karku.
Dostałem odpowiedź. Nie do wiary, zdarzył się istny cud, wilk dał mi odpowiedź!

Następnej nocy zobaczyłem go. Było ciemno, nie zdołałem mu się lepiej przyjrzeć, by ustalić płeć, wnioskowałem jednak z rozmiarów, że mam do czynienia z samcem. Z drugiej strony także czarne samice bywają naprawdę spore.

Przez następne dwa tygodnie spotykałem tego wilka codziennie. Okazało się, że to młody samiec. Nie chciał podchodzić bliżej, widziałem jednak, że mnie obserwuje. Ilekroć go spostrzegłem, wbijał we mnie wzrok, ociągał się chwilę, po czym znikał wśród drzew.
      Nocami wyliśmy do siebie z odległości nie większej niż dwieście metrów.
I wtedy dokonałem zdumiewającego odkrycia: - to nie był samotny wilk. Należał do watahy złożonej z pięciorga osobników. Myślę, że został wysłany na zwiady przez samicę alfa.....


środa, 25 stycznia 2017

Zdany na siebie

Shaun Ellis: - Żeby nie zginąć musiałem się odwołać do wszystkich umiejętności nabytych w szkole przetrwania – i liczyć na łut szczęścia. Góry Skaliste są piękne, lecz bardzo rozległe i trudno dostępne.
      Wchodziłem w niebezpieczeństwo – wbrew wszelkim radom. Nie byłem pewien, czy dam sobie radę i jak długo wytrzymam. Na tej wysokości temperatura spada w nocy do niebezpiecznego poziomu, a gdyby nawet nie zabił mnie chłód – albo wilki, zawsze mogłem paść ofiarą rozdrażnionego niedźwiedzia lub innego drapieżcy.
       Odebrałem podstawowe nauki, jak sobie radzić z niedźwiedziami, ale wciąż się ich bałem. Biolodzy radzili wziąć ze sobą broń, radio, telefon i meldować co dwanaście godzin, ale ten pomysł nie wchodził w grę – wymagał zbyt częstych kontaktów z ludźmi, i mogło to odstraszyć wilki.
     Chciałem sobie dać jak największą szansę na sukces, czyli musiałem podjąć ryzyko, na jakie nikt inny by się pewnie nie odważył.
Postępowałem wbrew wszelkim ludzkim zasadom bezpieczeństwa. Zresztą i tak zawsze chadzałem własnymi drogami i robiłem wszystko po swojemu.

Przez pierwsze dwa albo trzy tygodnie byłem w szoku – przekonany, że jeśli wyjdę z tego żywy, powinienem uznać się za prawdziwego szczęściarza.
Miałem z Levim ustalone miejsce gdzie zostawiałem plecak, a ktoś z obozu miał podjeżdżać co kilka dni i sprawdzać czy wszystko w porządku.
        Początkowo trzymałem się w pobliżu tego miejsca, zachowując się jak zwierzę, które próbuje wstępnie rozpoznać teren.
Gdybym postanowił wrócić, wystarczyło po prostu tam zaczekać.
Obydwaj korzystaliśmy z notesu, żeby przekazywać sobie wiadomości. Kiedy jednak zaczną się śniegi, szlak straci przejezdność i kontakt się urwie.
Oczywiście gdyby zaatakowało mnie jakieś zwierzę, nie pomógłby żaden plan awaryjny.

Przez pierwsze tygodnie oddalałem się od plecaka najwyżej na dwadzieścia pięć, może trzydzieści kilometrów.
Byłem rozdarty między mocnym postanowieniem odszukania wilków a najbardziej ludzką częścią mojej osobowości, która sztywniała ze strachu.
      Tak się bałem drapieżników, że nie ruszałem się nigdzie po zmierzchu. Cztery pierwsze noce przespałem na drzewie. Cóż, może nie jest to najwłaściwsze określenie, ale wsłuchiwałem się w każdy dźwięk i od czasu do czasu na chwilę przysypiałem.
Dopiero piątej nocy, kiedy spadłem z gałęzi, postanowiłem nocować na ziemi.
      Nie spadłem z dużej wysokości – góra pięć metrów, ale zdałem sobie sprawę, że mogę sobie zrobić krzywdę, choć pewnie i tak zginę z głodu i zimna. Nie byłem w najlepszym stanie psychicznym....
Indianie mawiają, że każdy wojownik powinien mieć godną śmierć. A ja już widziałem oczami duszy jak zostaję pierwszym opiekunem wilków, który się zabił spadając z drzewa.

Mijały dni. Stopniowo odzyskiwałem poczucie bezpieczeństwa i zacząłem się wypuszczać na dalsze wycieczki. Wypatrywałem na ziemi śladów i odchodów, próbując ustalić, z jakimi zwierzętami dzielę tę dziewiczą głuszę. Potem zdobyłem się na odwagę, żeby czuwać też w nocy. Zmieniłem pory snu, choć wciąż nie przesypiałem kilku godzin za jednym zamachem.
      Uznałem, że trzeba zrezygnować ze snu w porach, kiedy najłatwiej paść ofiarą drapieżnika.
Zmajstrowałem sobie najprostsze wnyki z drutu, sznurka i wiotkiej gałązki.
Pierwszego królika schwytałem, zanim skończyły się zapasy suszonej wołowiny. Oskórowałem go i wypatroszyłem, ale zjadłem tylko kończyny.
       Jadłem już wcześniej surowe mięso z królika – ma silny smak dziczyzny, ale musiałem bardziej zgłodnieć, żeby zjeść całość.
Kiedy śmierć głodowa zajrzała mi w oczy, wyżarłem nawet treść z żołądka.
Łowiłem też ptaki, gryzonie i inne małe ssaki, na przykład wiewiórki.

Żywiłem się jak wilk – dobrze, lecz nie obficie. Jedna porcja surowego mięsa jest doskonałym źródłem powoli uwalnianej energii i starczała mi na półtora do dwóch dni.
    Czasem uzupełniałem dietę orzechami i jagodami, zanim jednak cokolwiek zjadłem, robiłem test na zawartość toksyn.
Z czasem uspokoiłem się i przywykłem do warunków.
Słyszałem i widziałem jelenie, borsuki i sowy, czasem dobiegał do mnie krótki zew wilka lub kojota, ale minął miesiąc, a ja nie widziałem żadnego wilka.
       Okrzepłem, czułem się teraz w swoim żywiole – sam na sam z przyrodą i zdany tylko na swój spryt, pośród zapierającej dech scenerii, na szlaku wilczych wędrówek.
Czułem się tak pewnie, jakbym był niezwyciężony, do tego stopnia, że byłem gotów zostać tutaj na zawsze!

I wtedy doszło do pierwszego zderzenia z rzeczywistością, pogoda się załamała i przez cztery dni w górach szalała burza. Wszystko wokół zamarło, zwierzęta nie ruszały się z miejsca i straciłem źródło pożywienia.
Trzeba było przeczekać ten trudny czas......

wtorek, 24 stycznia 2017

Zew krwi

Te wilki przyszły na świat w niewoli, ale nie straciły żadnego ze swoich instynktów. Przebywanie z nimi było jedną wielką niewiadomą i zdawałem sobie sprawę, że muszę wciąż mieć się na baczności.

Zacząłem się jednak zastanawiać, jak zachowają się naprawdę dzikie wilki i czy zostałbym zaakceptowany przez watahę, która nigdy nie miała kontaktu z człowiekiem. To byłyby dopiero emocje!
Chciałem się też przekonać, czy Levi ma rację twierdząc, że wilki są w tym regionie od dawna i przybyły tu jakimś dawnym korytarzem wędrówek, który można przy okazji odkryć.
Biolodzy z ośrodka dość ostro sprzeciwili się moim planom – niektórzy odnieśli się do nich wręcz wrogo. Ich zdaniem moje teorie i przekonania nie miały żadnego uzasadnienia, poza tym – niezależnie od zastrzeżeń naukowych – moja misja byłaby równoznaczna z samobójstwem.
       Dla nich byłem tylko jakimś odmieńcem z obcego kraju, w dodatku bez kwalifikacji – i trudno się było nie zgodzić z tą opinią. To, co chciałem zrobić, wymykało się bowiem wszelkim naukowym regułom: - biolodzy nie dotykają, tylko obserwują i to według ściśle określonej metodologii.
     Ale ja nie byłem naukowcem i nie musiałem się martwić, że zszargam sobie reputację. Nie bałem się także, że mi się nie uda.
Nie miałem nic do stracenia, za to wiele do zyskania.
Moi przeciwnicy obawiali się jeszcze o coś.
       Podejrzewali, że wywołam jakieś zmiany w zachowaniu wilków, stłumię w nich naturalny lęk przed człowiekiem, a tym samym zwabię je w pobliże ludzkich siedzib i gospodarstw, a to mogłoby się bardzo źle skończyć.
       Wcale nie byłem pewien, że w ogóle znajdę jakieś wilki, nie wspominając o bezpośrednim kontakcie z watahą. Poza tym istniało całkiem spore niebezpieczeństwo, w okolicy były pumy i niedźwiedzie, nie bałem się, ale brałem pod uwagę, że zginę.
Postanowiłem spróbować.
      Ostateczna decyzja należała jednak do Leviego, który był takim typem człowieka, że widząc moje zaangażowanie, nie zamierzał mnie zatrzymywać. Myślę, że niektórzy Indianie – może sam Levi – w skrytości ducha mi zazdrościli. Pewnie też mieli ochotę wybrać się do lasu, ale nie mogli zostawić rodziny i swoich obowiązków.

Przygotowałem się najlepiej jak umiałem. Byłem w dobrej kondycji fizycznej – od miesięcy biegałem, wędrowałem i podnosiłem ciężary. Studiowałem mapy, czytałem książki i rozmawiałem o wilkach ze starszyzną plemienną.
      Poza tym jeszcze w Anglii sprawiłem sobie niezły ekwipunek. Poszedłem do sklepu dla miłośników sportów ekstremalnych i wytłumaczyłem czego mi potrzeba – dali mi za darmo mnóstwo rzeczy do wypróbowania.
      Dostałem na przykład trzy pary skarpet z oddychającej dzianiny, których podobno nie trzeba prać, oraz koszulkę przylegającą do ciała jak druga skóra – do noszenia zamiast bielizny – która miała grzać zimą i chłodzić latem.
Resztę kupiłem: - dobre buty trekkingowe i jednoczęściowy pikowany kombinezon – ponoć wodoodporny – z otworami wentylacyjnymi pod pachami. Poza tym miałem dżinsy, kilka warstw odzieży pod spód, rękawiczki i czapkę.
      
Nie zabierałem ze sobą śpiwora ani żadnego namiotu, nie miałem też zamiaru gotować. Miałem się przecież jak najbardziej upodobnić do samotnego wilka. Rozpalanie ognisk nie wchodziło w grę, a śpiwór tylko by mi zawadzał.
     Zabierałem plecak, a w nim butelkę, tabletki do oczyszczania wody, nóż, po kawałku drutu i sznurka do robienia sideł, flarę na wypadek, gdybym musiał kogoś ostrzec, kompas, mapę, notes, długopis i trochę mocno solonej wołowiny – jako przekąskę w razie kłopotów ze zdobyciem żywności.


Pewnego jesiennego poranka ruszyłem z obozu tuż po wschodzie słońca i poszedłem starym szlakiem wzdłuż rzeki Salmon. To tędy właśnie wódz Jozef poprowadził Indian Nez Perce, próbując uciec przed kawalerią Stanów Zjednoczonych w 1877 roku, co skończyło się kapitulacją w Montanie.
      Manewr uznano za jedną z najbłyskotliwszych operacji odwetowych w amerykańskiej historii. Mając pod sobą około siedmiuset Indian, w tym niespełna dwustu wojowników, Jozef stanął do walki z dwoma tysiącami żołnierzy. Wśród członków plemienia zyskał sławę zdolnego, wielkodusznego rozjemcy.
      Starsi potrafili opowiadać godzinami o wodzu Jozefie, dziejach swego ludu i stopniowej utracie terytoriów plemiennych na rzecz białego człowieka.
Jozef obiecał umierającemu ojcu, że nigdy nie podpisze traktatu, w który zobowiązywałby się do sprzedaży ziemi, gdzie spoczną kości jego rodziców. Miał ponoć rzec, że człowiek który nie broni grobu swego ojca, jest gorszy niż dzikie zwierzę.
W końcu jednak uznał, że złamanie przysięgi jest mniejszym złem niż pozwolenie na dalszą rzeź.

Turyści korzystali z tego szlaku w miesiącach letnich. Widoki zapierały dech w piersi, krajobraz zachwycał barwami, szedłem śmiało naprzód, ale wiedziałem jednak, że okolica tylko z pozoru jest przyjazna.....




poniedziałek, 23 stycznia 2017

Wilki


Książka: - "Człowiek wilk - Shaun Ellis".

Z książki emanuje dzikość, rozumiana jako szczerość do bólu, wiedza, pasja i refleksje: - gdzie dojdziemy, jeśli się nie zatrzymamy?
A raczej tego nie zrobimy w tym ogłupiającym pędzie życiowym.

Następna refleksja: - czego możemy nauczyć się od wilków?
Bo okazuje się, że wilki głupie nie są, czego z kolei nie możemy powiedzieć o manipulowanych ludzkich stadach.

Ta książka jest zdecydowanie czymś więcej niż jedynie opowieścią o tym, jak żyją wilki.

Nie ma przypadków. Samotność w Bieszczadach jest jak źródlana krynica. Tylko pić do syta!
To tutaj u mojego przyjaciela, rzeźbiarza ze Smolnika nad Osławą, Zbyszka Sawickiego, zobaczyłem książkę Shauna.

Odstawione na bok uszy mają odstraszać rywali.

Wilkami jestem zafascynowany od momentu zetknięcia się z nimi na biwaku pod Chryszczatą w 2013 roku. (był wpis)
Czyli są tu połączone w jedno dwie fascynacje, bo dochodzi fascynacja Bieszczadami.
      Bez urazy, ale zanim dostałem do ręki książkę Shauna, uważałem, że najlepszym źródłem wiedzy o wilkach jest Wojtek Juda z Balnicy.
Bez urazy, bo Wojtek jest fajnym, kontaktowym, skromnym, normalnym, wysokim facetem. Nie ma brata, który poległ, i nie obraża się niepotrzebnie.
     Przeczytałem także książAdama Wajraka o wilkach. To bardzo potrzebna, mądra pozycja. Oczywiście napiszę o tej książce.

         Shaun Ellis.

Anglik, były żołnierz zielonych beretów i SAS. Przeszedł morderczą szkołę przetrwania. Uczestniczył w wielu misjach. Zabijał na rozkaz. W końcu to mu się znudziło.
     Zerwał z wojskiem i przez jakiś czas kręcił się jak patyk w przeręblu na rzece. Wreszcie wrócił do swej pasji bycia wśród zwierząt.
Szczególnie pociągały go wilki, które w końcu stały się jego największą miłością.
    Za ostatnie pieniądze kupił bilet na lot do Ameryki, gdzie w Góry Skaliste Indianie Nez Perce postanowili sprowadzić i zaaklimatyzować wilki z Kanady.
Shaun pracował tu jako wolontariusz, w obozie mieszkał w starym dziurawym wigwamie. Po przyjeździe w góry, została mu jedynie garść monet, to był cały jego majątek. Za tę resztkę pieniędzy, kupował raz na tydzień kilogram żelków. Chodził po te żelki piechotą do miasteczka dwie godziny w jedną stronę.
    Żelki były jedynym jego jedzeniem w ciągu pierwszego miesiąca. Nic dziwnego, że obrzydził sobie żelki do końca życia.
Za to pił dużo kawy, bo ta była w obozie za darmo.
     Shaun już dużo wcześniej wpadł na nieprawdopodobny pomysł życia w stadzie razem z wilkami, dołączenia do watahy, aby w ten bezpośredni sposób poznać ich zwyczaje. Teraz pojawiała się możliwość realizacji tego marzenia.
   Czy wilki mogą przyjąć bezpośrednią obecność człowieka? Czy taki pomysł da się wykonać?
Jeżeli uważamy, że czegoś wykonać się nie da, należy znaleźć kogoś, kto o tym nie wie, i on to wykona.

Dzisiejszy urywek napisany został przez Shauna Ellisa jeszcze w czasie jego pobytu w Centrum Dzikich Zwierząt w Anglii.



           Wilki i alkohol.

Zagrożenia czaiły się nie tylko w lesie.
Co tydzień wybieraliśmy się do Winchester, żeby wziąć prysznic i strzelić sobie jedno, albo dwa piwka.
      Nigdy nie byłem jakimś specjalnym pijakiem – w przeciwieństwie do jednego z trenerów w Centrum, który często wracał z pubu po nocy, i to solidnie podcięty.
Mieszkał w tipi, tuż przy wybiegu wilków i szedł zawsze wzdłuż ogrodzenia. Zwróciliśmy uwagę, że każdej sobotniej nocy, kiedy mijał zagrodę, zionąc wódą i potykając się o własne nogi, wilki dostawały szału.
      Znały go dobrze, a mimo to zachowywały się, jakby poczuły zew krwi.
Skakały na ogrodzenie, odbijały się od siatki, biegały w tę i we w tę jak szalone. Doszliśmy do wniosku, że drażni je woń alkoholu, bo w zwykłych warunkach nie okazywały agresji wobec ludzi.
A już z pewnością nie wobec opiekunów.

Przeprowadziliśmy kilka eksperymentów. Oblaliśmy go alkoholem i kazaliśmy mu przejść tuż obok wilków.
Wilki zachowywały się spokojnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Następnym razem poprosiliśmy go, żeby zataczał się jak pijany – mimo że akurat był trzeźwy jak świnia.
        Wilki wpadły w szał!
Nagraliśmy zdarzenie na wideo, żeby sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi i wtedy któryś z biologów pokazał nam film o wilkach polujących w stadzie bizonów. Jedno z cieląt było ranne. 
    Kiedy porównaliśmy sekwencje z cielakiem i zataczającym się opiekunem, okazało się, że zarówno ruchy rannego cielaka, jak i pijanego opiekuna, były dokładnie takie same.
         Wilki nie reagują na alkohol!
 W słaniającym się po pijaku mężczyźnie widziały ofiarę i wcale nie jest wykluczone, że by go dopadły, gdyby nie były odgrodzone siatką.
Stanęliśmy przed całkiem poważnym problemem, czy w takim razie powinien on dalej pracować z tą watahą......