Te
wilki przyszły na świat w niewoli, ale nie straciły żadnego ze
swoich instynktów. Przebywanie z nimi było jedną wielką
niewiadomą i zdawałem sobie sprawę, że muszę wciąż mieć się
na baczności.
Zacząłem
się jednak zastanawiać, jak zachowają się naprawdę dzikie wilki
i czy zostałbym zaakceptowany przez watahę, która nigdy nie miała
kontaktu z człowiekiem. To byłyby dopiero emocje!
Chciałem
się też przekonać, czy Levi ma rację twierdząc, że wilki
są w tym regionie od dawna i przybyły tu jakimś dawnym korytarzem
wędrówek, który można przy okazji odkryć.
Biolodzy
z ośrodka dość ostro sprzeciwili się moim planom – niektórzy
odnieśli się do nich wręcz wrogo. Ich zdaniem moje teorie i
przekonania nie miały żadnego uzasadnienia, poza tym –
niezależnie od zastrzeżeń naukowych – moja misja byłaby
równoznaczna z samobójstwem.
Dla
nich byłem tylko jakimś odmieńcem z obcego kraju, w dodatku bez
kwalifikacji – i trudno się było nie zgodzić z tą opinią. To,
co chciałem zrobić, wymykało się bowiem wszelkim naukowym
regułom: - biolodzy nie dotykają, tylko obserwują i to według
ściśle określonej metodologii.
Ale
ja nie byłem naukowcem i nie musiałem się martwić, że zszargam
sobie reputację. Nie bałem się także, że mi się nie uda.
Nie
miałem nic do stracenia, za to wiele do zyskania.
Moi
przeciwnicy obawiali się jeszcze o coś.
Podejrzewali,
że wywołam jakieś zmiany w zachowaniu wilków, stłumię w nich
naturalny lęk przed człowiekiem, a tym samym zwabię je w pobliże
ludzkich siedzib i gospodarstw, a to mogłoby się bardzo źle
skończyć.
Wcale
nie byłem pewien, że w ogóle znajdę jakieś wilki, nie
wspominając o bezpośrednim kontakcie z watahą. Poza tym istniało
całkiem spore niebezpieczeństwo, w okolicy były pumy i
niedźwiedzie, nie bałem się, ale brałem pod uwagę, że zginę.
Postanowiłem
spróbować.
Ostateczna
decyzja należała jednak do Leviego, który był takim typem
człowieka, że widząc moje zaangażowanie, nie zamierzał mnie
zatrzymywać. Myślę, że niektórzy Indianie – może sam Levi
– w skrytości ducha mi zazdrościli. Pewnie też mieli ochotę
wybrać się do lasu, ale nie mogli zostawić rodziny i swoich
obowiązków.
Przygotowałem
się najlepiej jak umiałem. Byłem w dobrej kondycji fizycznej –
od miesięcy biegałem, wędrowałem i podnosiłem ciężary.
Studiowałem mapy, czytałem książki i rozmawiałem o wilkach ze
starszyzną plemienną.
Poza
tym jeszcze w Anglii sprawiłem sobie niezły ekwipunek. Poszedłem
do sklepu dla miłośników sportów ekstremalnych i wytłumaczyłem
czego mi potrzeba – dali mi za darmo mnóstwo rzeczy do
wypróbowania.
Dostałem
na przykład trzy pary skarpet z oddychającej dzianiny, których
podobno nie trzeba prać, oraz koszulkę przylegającą do ciała jak
druga skóra – do noszenia zamiast bielizny – która miała grzać
zimą i chłodzić latem.
Resztę
kupiłem: - dobre buty trekkingowe i jednoczęściowy pikowany
kombinezon – ponoć wodoodporny – z otworami wentylacyjnymi pod
pachami. Poza tym miałem dżinsy, kilka warstw odzieży pod spód,
rękawiczki i czapkę.
Nie
zabierałem ze sobą śpiwora ani żadnego namiotu, nie miałem też
zamiaru gotować. Miałem się przecież jak najbardziej upodobnić
do samotnego wilka. Rozpalanie ognisk nie wchodziło w grę, a śpiwór
tylko by mi zawadzał.
Zabierałem
plecak, a w nim butelkę, tabletki do oczyszczania wody, nóż, po
kawałku drutu i sznurka do robienia sideł, flarę na wypadek,
gdybym musiał kogoś ostrzec, kompas, mapę, notes, długopis i
trochę mocno solonej wołowiny – jako przekąskę w razie kłopotów
ze zdobyciem żywności.
Pewnego
jesiennego poranka ruszyłem z obozu tuż po wschodzie słońca i
poszedłem starym szlakiem wzdłuż rzeki Salmon. To tędy
właśnie wódz Jozef poprowadził Indian Nez Perce,
próbując uciec przed kawalerią
Stanów Zjednoczonych w 1877 roku, co skończyło się kapitulacją w
Montanie.
Manewr
uznano za jedną z najbłyskotliwszych operacji odwetowych w
amerykańskiej historii. Mając pod sobą około siedmiuset Indian, w
tym niespełna dwustu wojowników, Jozef stanął do walki z
dwoma tysiącami żołnierzy. Wśród członków plemienia zyskał
sławę zdolnego, wielkodusznego rozjemcy.
Starsi
potrafili opowiadać godzinami o wodzu Jozefie, dziejach swego
ludu i stopniowej utracie terytoriów plemiennych na rzecz białego
człowieka.
Jozef
obiecał umierającemu ojcu, że nigdy nie podpisze traktatu, w który
zobowiązywałby się do sprzedaży ziemi, gdzie spoczną kości jego
rodziców. Miał ponoć rzec, że człowiek który nie broni grobu
swego ojca, jest gorszy niż dzikie zwierzę.
W
końcu jednak uznał, że złamanie przysięgi jest mniejszym złem
niż pozwolenie na dalszą rzeź.
Turyści
korzystali z tego szlaku w miesiącach letnich. Widoki zapierały
dech w piersi, krajobraz zachwycał barwami, szedłem śmiało
naprzód, ale wiedziałem jednak, że okolica tylko z pozoru jest
przyjazna.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz