wtorek, 24 stycznia 2017

Zew krwi

Te wilki przyszły na świat w niewoli, ale nie straciły żadnego ze swoich instynktów. Przebywanie z nimi było jedną wielką niewiadomą i zdawałem sobie sprawę, że muszę wciąż mieć się na baczności.

Zacząłem się jednak zastanawiać, jak zachowają się naprawdę dzikie wilki i czy zostałbym zaakceptowany przez watahę, która nigdy nie miała kontaktu z człowiekiem. To byłyby dopiero emocje!
Chciałem się też przekonać, czy Levi ma rację twierdząc, że wilki są w tym regionie od dawna i przybyły tu jakimś dawnym korytarzem wędrówek, który można przy okazji odkryć.
Biolodzy z ośrodka dość ostro sprzeciwili się moim planom – niektórzy odnieśli się do nich wręcz wrogo. Ich zdaniem moje teorie i przekonania nie miały żadnego uzasadnienia, poza tym – niezależnie od zastrzeżeń naukowych – moja misja byłaby równoznaczna z samobójstwem.
       Dla nich byłem tylko jakimś odmieńcem z obcego kraju, w dodatku bez kwalifikacji – i trudno się było nie zgodzić z tą opinią. To, co chciałem zrobić, wymykało się bowiem wszelkim naukowym regułom: - biolodzy nie dotykają, tylko obserwują i to według ściśle określonej metodologii.
     Ale ja nie byłem naukowcem i nie musiałem się martwić, że zszargam sobie reputację. Nie bałem się także, że mi się nie uda.
Nie miałem nic do stracenia, za to wiele do zyskania.
Moi przeciwnicy obawiali się jeszcze o coś.
       Podejrzewali, że wywołam jakieś zmiany w zachowaniu wilków, stłumię w nich naturalny lęk przed człowiekiem, a tym samym zwabię je w pobliże ludzkich siedzib i gospodarstw, a to mogłoby się bardzo źle skończyć.
       Wcale nie byłem pewien, że w ogóle znajdę jakieś wilki, nie wspominając o bezpośrednim kontakcie z watahą. Poza tym istniało całkiem spore niebezpieczeństwo, w okolicy były pumy i niedźwiedzie, nie bałem się, ale brałem pod uwagę, że zginę.
Postanowiłem spróbować.
      Ostateczna decyzja należała jednak do Leviego, który był takim typem człowieka, że widząc moje zaangażowanie, nie zamierzał mnie zatrzymywać. Myślę, że niektórzy Indianie – może sam Levi – w skrytości ducha mi zazdrościli. Pewnie też mieli ochotę wybrać się do lasu, ale nie mogli zostawić rodziny i swoich obowiązków.

Przygotowałem się najlepiej jak umiałem. Byłem w dobrej kondycji fizycznej – od miesięcy biegałem, wędrowałem i podnosiłem ciężary. Studiowałem mapy, czytałem książki i rozmawiałem o wilkach ze starszyzną plemienną.
      Poza tym jeszcze w Anglii sprawiłem sobie niezły ekwipunek. Poszedłem do sklepu dla miłośników sportów ekstremalnych i wytłumaczyłem czego mi potrzeba – dali mi za darmo mnóstwo rzeczy do wypróbowania.
      Dostałem na przykład trzy pary skarpet z oddychającej dzianiny, których podobno nie trzeba prać, oraz koszulkę przylegającą do ciała jak druga skóra – do noszenia zamiast bielizny – która miała grzać zimą i chłodzić latem.
Resztę kupiłem: - dobre buty trekkingowe i jednoczęściowy pikowany kombinezon – ponoć wodoodporny – z otworami wentylacyjnymi pod pachami. Poza tym miałem dżinsy, kilka warstw odzieży pod spód, rękawiczki i czapkę.
      
Nie zabierałem ze sobą śpiwora ani żadnego namiotu, nie miałem też zamiaru gotować. Miałem się przecież jak najbardziej upodobnić do samotnego wilka. Rozpalanie ognisk nie wchodziło w grę, a śpiwór tylko by mi zawadzał.
     Zabierałem plecak, a w nim butelkę, tabletki do oczyszczania wody, nóż, po kawałku drutu i sznurka do robienia sideł, flarę na wypadek, gdybym musiał kogoś ostrzec, kompas, mapę, notes, długopis i trochę mocno solonej wołowiny – jako przekąskę w razie kłopotów ze zdobyciem żywności.


Pewnego jesiennego poranka ruszyłem z obozu tuż po wschodzie słońca i poszedłem starym szlakiem wzdłuż rzeki Salmon. To tędy właśnie wódz Jozef poprowadził Indian Nez Perce, próbując uciec przed kawalerią Stanów Zjednoczonych w 1877 roku, co skończyło się kapitulacją w Montanie.
      Manewr uznano za jedną z najbłyskotliwszych operacji odwetowych w amerykańskiej historii. Mając pod sobą około siedmiuset Indian, w tym niespełna dwustu wojowników, Jozef stanął do walki z dwoma tysiącami żołnierzy. Wśród członków plemienia zyskał sławę zdolnego, wielkodusznego rozjemcy.
      Starsi potrafili opowiadać godzinami o wodzu Jozefie, dziejach swego ludu i stopniowej utracie terytoriów plemiennych na rzecz białego człowieka.
Jozef obiecał umierającemu ojcu, że nigdy nie podpisze traktatu, w który zobowiązywałby się do sprzedaży ziemi, gdzie spoczną kości jego rodziców. Miał ponoć rzec, że człowiek który nie broni grobu swego ojca, jest gorszy niż dzikie zwierzę.
W końcu jednak uznał, że złamanie przysięgi jest mniejszym złem niż pozwolenie na dalszą rzeź.

Turyści korzystali z tego szlaku w miesiącach letnich. Widoki zapierały dech w piersi, krajobraz zachwycał barwami, szedłem śmiało naprzód, ale wiedziałem jednak, że okolica tylko z pozoru jest przyjazna.....




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz