sobota, 30 listopada 2013

Święta Hildegarda z Bingen



               Czyli dalej o muzyce.

Święta Hildegarda - i to prawdziwie święta, nie tak jak ten oprawca z Ameryki Południowej, z czasów konkwisty, który mówił, że trzeba zabijać.
Ten  "święty" został wyniesiony na ołtarze mniemam, że przypadkiem.
 
"Jeśli Bóg nie chce się pod czymś podpisać, podsuwa przypadek"

Być może daje znać: - uwaga na tę Instytucję! 
            
          Złote proporcje.

O złotych proporcjach, znacznie wcześniej niż Fibonacci, mówiła święta Hildegarda z Bingen

Urodzona w 1098 roku. Wizjonerka, pobierała nauki u bł. Jutty von Spanheim. 
Komponowała pieśni i opisywała działanie lecznicze  kolorów, szczególnie ceniła zieleń – kolor metamorfozy i ducha.
     Znała się na ziołach, podkreślała ich siłę leczniczą ( listę 28 ziół i przypraw otwiera mięta)
     Mówiła prostym językiem o chorobach nowotworowych, ich przyczynie i leczeniu.
Już 800 lat temu głosiła, że nie można uzdrowić człowieka, lecząc wyłącznie jeden jego niedomagający organ. Do pełnego wyzdrowienia trzeba sięgnąć głębiej: zmienić sposób życia, odżywiania, a nawet zmienić myślenie pacjenta.
       Uważała, że powinno się leczyć pacjenta, a nie chorobę. 
Większość naszych lekarzy powinna się uczyć od Hildegardy. 
W czasach św. Hildegardy nie było, dzięki Bogu, nie było jeszcze inkwizycji. Świętej inkwizycji.....

Św. Hildegarda uważała, że człowiek jest niepodzielną jednością z przyrodą, i powinien utrzymywać z nią bliski kontakt.
      Podkreślała także, że człowiek jest odzwierciedleniem struktury kosmosu.
Zalecenia benedyktyńskie zakonnicy są nadal aktualne, pomimo upływu 800 lat od jej śmierci, i nie tylko nie straciły na aktualności, ale w znakomity sposób uzupełniają współczesną medycynę.
    
PS. -  wniosek: - Nie należy rozluźniać naszego kontaktu z przyrodą…..
Raczej zacieśniać ten kontakt na samotnych biwakach.

A co z Fibonaccim? 
Był podobno człowiekiem oczytanym. 
Powinien więc wiedzieć, co mówiła bł. Jutta von Spanheim i św. Hildegarda, nie oczekuję bowiem, że czytał Rigwedę. Czyli plagiat pospolity. Bo jest jeszcze inna możliwość, o której przeczytałem. 
Ale dla nas, Tu i Teraz, najistotniejsze jest, że ta złota proporcja działa i daje zarobić, spory akademickie olewamy.
 
 

Cud dżwięku didgeridoo




 Weranda w Domu na Górze wzbogacona o pióro orła.
  


Igor się znalazł.
 


Przyjeżdża Tomek i zaczyna się praktyka didgeridoo: - zaczyna się moje bardzo szybkie, silne i głębokie przywitanie z Australią.

- Możesz mnie czytać.
- W tym czytaniu nie ma dźwięku.
A dźwięk jest aż połową tego, co odbieramy!  Możesz posłuchać gongów i didgeridoo w komputerze. A to nie to!
       Ten dźwięk z komputera ma się nijak do koncertu w naturze.
Jacek z Tomkiem bez zapowiedzi zaczynają grać na swych rurach didgeridoo.
     

Dla mnie tylko? Bo wydaje mi się, że są tylko oni i Jan i ja. Jan jest skromny - jest, a jakby go nie było. Jan jest w tle, znika mi z oczu. Całe tło znika z oczu....
  
Goście, którzy przyjechali, akurat gdzieś poszli….ich sprawa.
   Zostaję sam na sam z muzyką trombit. Świat znika - gaśnie.
  


Dosłownie. Odpływam jakby, i zostaję sam z dźwiękiem, który jest na zewnątrz, ale jest także wewnątrz. Jeszcze chodzę z aparatem wokół, ale czuję się półprzytomny.



     Czuję, że dzieje się coś wielkiego! 
Najpierw do mnie zdziwienie przychodzi – Boziuniu! Jak  miłe są te dziwne dźwięki...
 Głębokie, rytm natychmiast czarodziejski, one wibrują - to totalna penetracja! Mam je momentalnie w sobie na samym dnie!
One wpadły na samo dno mojego człowieka!
        I zaraz potem następuje szok komórkowy!
Każda komórka mego ciała się cieszy!
    - Osobno się cieszy.
    - każda komórka ciała ma uśmiechniętą buźkę.
    - Mnie nie ma.
    - Znikam. Znam to uczucie – to skok kwantowy. Ale to nie ja powoduję skok, to ta muzyka, te dźwięki łapią mnie siłą i wrzucają w otchłań.
     Jezu! Trafiłem w otchłań samego siebie!
Coś mnie rozwala na czynniki pierwsze. Odpuszczam zdjęcia, bo czuję, że nie pora na nie - uczestniczę bowiem w czymś niewiarygodnie wzniosłym i ważnym.

Czuję, że te dźwięki, jedzą mnie, i ja jem te dźwięki, chłonę je, całym sobą chłonę, skórą, włosami, połykam je i one jednocześnie mnie pochłaniają……
      Coś niewiarygodnego dla mnie się dzieje. Wokół i we mnie. 
Jacek i Tomek popiardują ( najcelniejsze słowo, jakie wtedy do mnie przyszło) na luziczku na swych trombitach, a we mnie w środku zaczyna  świecić słońce. To słońce w środku mnie świeci złotą miłością.
      Takim łaskoczącym Przyjemnem.

To Przyjemne, to Coś - mnie myje, pierze od środka, za chwile czuję się czysty – jakby nowo narodzony.
     I  takie słowa i uczucia przemknęły, a Jacek i Tomek wpadli w równy, ekstatyczny rytm i jakby od niechcenia posuwają na swych didgeridoo! Ta ręka Tomka w kieszeni....
   
 Tak! Oni grają od niechcenia, a wiem, że ten rytm jest boski, taki, jaki powinien być. Oni wiedzą jak dmuchać w te rury. Może wiedzą o Harmoniczności, o muzyce planet, a może nie wiedzą, nie muszą wiedzieć, wystarczy podobno się otworzyć, wtedy jesteś prowadzony, tak się dzieje w każdej dziedzinie - w każdej.
     Gdy artysta się otwiera – staje się przekaźnikiem – pustym bambusem.
Wtedy zjawia się Bóg i powstają Dzieła.
     I poczułem, że dźwiękiem didgerodoo przemawia do mnie Bóg!

    Jacek i Tomek niby są, a ich nie ma, to Góra przez nich gra. Oni także znikli.
W końcu zostaje tylko sam pulsujący dźwięk!
Wokół jest wyłącznie Jedność. W tej Jedności wiesz natychmiast wszystko o wszystkim, przypominasz sobie o Nieśmiertelności swej duszy.
    Błogosławione dźwięki!.
 Kilka minut koncertu na didgeridoo i boskość wokół.
         To jest muzyka, to jest to!
Amplituda odpowiednia. Mózg i ciało pławią się w tym rytmie, i tak dobrze jest! 

Koniec krótkiego koncertu. Wkracza cisza.
       Ta cisza jest wymowna. Wydaje się, że Natura dziękuje w ten sposób za cud muzyki. Ja stoję oniemniały. Zaniemówiłem z wrażenia. A więc jestem częścią ciszy - potwierdza się, że zjednoczyłem się z Naturą.
    
Krótki koncert Jacka i Tomka dał mi niezwykłe boskie przeżycie – Panowie! Jeszcze raz Wam dziękuję, dziękuję!

I tak właśnie dokładnie odebrałem moje pierwsze, nieoczekiwane spotkanie z Cudem Dźwięku digerodoo, w Domu na Górze w lipcu 2013 r.

A panowie muzycy szykują bębny.....

piątek, 29 listopada 2013

Didgeridooo w Ciężkowicach



Dźwięki, oraz nieco liczb astronomicznych.
     
        Rotacja Ziemi daje dźwięk G w stroju A432Hz.

Taką samą częstotliwość ma przypadkiem pierwszy krzyk noworodka.
 
 Gdy Bóg nie chce się pod czymś podpisać….”
    
Liczba 432 jest również połączona z innymi astronomicznymi wielkościami:

- średnica słońca 864000 mil
- średnica Księżyca 2160 mil
- precesja ziemi 432x60 = 25920 lat
- 432 godziny mają 25920 minut.
- wszystkie indyjskie epoki czasu razem (jugi) to 4,32 mln lat
- obecna epoka Kali Juga 432 000 lat
- 432 posągi Buddy na Mt. Meru w Indiach
- Tiger Woods używa piłeczki golfowej o 432 dołkach jako najlepiej pokonującej opór powietrza.
- W mitologii nordyckiej podczas Zmierzchu Bogów z 540 bram Walhalii wyjdzie po 800 wojowników, razem 432000.                                                                                      
  Czy te liczby wynikające jedna z drugiej to tylko ciekawostka?

Nie, nie tylko ciekawostka. W tych liczbach drzemie Cash….Widzicie duże C?

A w Ciężkowicach nadchodzi zmierzch. O zmierzchu przyjeżdża facet, który ma na imię Jacek.
Jacek przywozi ze sobą rurę drewnianą. I patrzy z politowaniem, co się dzieje. Bo Jacek na luziczku jest! I to się wyczuwa od razu. 
On nic nie mówi. Bo mówić ma muzyka.
 Do rury dorywa się jakiś młodzieniec...
   


I trąbi fajnie! Ponieważ także


Co tam panie, na ryneczku?

Posiedziałem nad liczbami nieco.
Na dziś w Polsce wychodziła drobna data zwrotu.
Czytelnicy piszą, że są niezadowoleni z tego, co się dzieje na polskim rynku. Że trudno zarobić.
      Popatrzmy więc na poniższy rysunek. Wynika z niego coś wręcz przeciwnego. Wynika, że jednak można było zarobić, a w okresie zaznaczonym zieloną kreską, można było zarobić grając przez City - nawet tysiąc procent. To mało jest?
 Przypominam, że jeden CFD na Polanda 20 kosztuje teraz 38 zł.
 

Na drugim rysunku widać, jak ładnie działa linia trendu. Na czerwono zaznaczona liczba świec godzinowych. Często przy tej liczbie następuje zwrot. Często, to nie znaczy, że zawsze.
55 świec godzinowych i ostatnia świeca wyjrzała ponad SMA 55.
   


Jadę do Ciężkowic

      Z Łupkowa mamy dwa połączenia autobusowe ze światem:
9.50 Sanok i wieczorem około 19.00 Cisna. ( około, bo bywało, że przyjeżdżał o 20.30 )

Na przystanku jestem grubo przed czasem. Za mną wiele głupich kroków po podkładach kolejowych -  trzeba skracać długość kroków.
Jakiś prezent dla Jana by się przydał - pomyślałem. I za moment dosłownie - znajduję pióro orła.
 
Takie pióro ma w sobie moc. Należy przecież do króla ptaków.
Przyjeżdża poranny autobus: - jest w nim jeden pasażer, ja jestem drugi. Od Komańczy autobus zaczął się zapełniać, do Sanoka przyjechały w końcu cztery osoby.
   Mijamy Czaszyn.
   
W Sanoku mam akurat tyle czasu, żeby kupić bułkę z czekoladą. To miejscowy ( także w Wysowej, Żdyni, Gorlicach) przysmak.
Wsiadam do prawie pustego Polskiego Busa i elegancko jadę do Tarnowa. Stąd niecałe 30 km i jestem ponownie na ślicznym rynku w Ciężkowicach.
   Popołudnie.
Podbiegam, aby przywitać się ze znajomymi i pogadać trochę. Ale radość, ależ się stęskniłem za fajnymi ludźmi!

I wio malowniczą drogą do Domu na Górze.

Powitanie z domownikami, a więc także ze zwierzętami, które tu mieszkają.
Przed dom wybiega Fifi.
 

 Filip leży na dowolnie wybranym boku.
 
 
 Igor gdzieś poszedł, a Agata akurat ma coś lepszego do roboty niż witanie się.
 
  
Witam się także z kwiatami.



Jan rozmawia ze znajomymi.


A na horyzoncie pod malowniczą czereśnią widać przygotowaną estradę na ten koncert duchowo - muzyczny, który ma być następnego dnia.


Słyszałem, że będą gongi, to takie harmonizowanie ciała muzyką, a nawet leczenie. Jan, jak zwykle skromny, mówił tylko: - przyjeżdżaj, bo warto.
I w tym momencie tyle wiedziałem, czyli nie miałem żadnych oczekiwań. Przyjechałem spotkać się z ludźmi, których lubię. Być może dlatego, to, co się potem wydarzyło tak mną wstrząsnęło pozytywnie.






czwartek, 28 listopada 2013

Łupków i Łemkowyna

Ten gorący prysznic wczorajszy był wspaniały!

Buty umyte suszą się. Pranie już rozwieszone. Ogoliłem tygodniowy zarost i czuję się odmłodzony. Na biwaku nie miałem lusterka...
Nie rozkładałem namiotu, bo była już noc i padało, gdy zaspokoiłem wilczy apetyt.
         W strażnicy mieszka tylko kilku robotników, którzy naprawiają drogę za Maniowem. Totalny brak turystów. Mnie to nie przeszkadza, tłumu nie lubię.
Dziś nocleg był na materacu, w śpiworze i na podłodze w strażnicy.
Jutro rano jadę do Ciężkowic, więc także dziś prześpię się tak samo.
           Pogoda piękna, nad Łupkowem dziś słońce.
Dorwałem się do swoich zapasów jedzeniowych. Krysia przydzieliła mi w Szwejkowie osobną szafkę. Ta szafka jest pełna. Jest tego na jakieś trzy tygodnie, więc na razie przystopuję z zakupami.
Po porządnym śniadaniu wyrywam na górę poziomkową.
      Boziuniu! Łemkowyna cała w kwiatach!
 
 
   
Odwiedzam zagajnik brzozowy i sprawdzam, czy tu dalej grzyby rosną. Jednego zabiorę - dodam go do zupy.
    
Łemkowyna w kwiatach cała.
Słowa są zbędne.

Do widzenia Góro nad Rabe




 
 Ranek wita chmurami i mgłą.
Zaczarowany mglisty świat. 
Mgły ciągną się jak duchy lasu.
        Gotuję jedzenie, i czekam na okienko w chmurach, aby namiot wysechł. Dopiero około południa doczekałem się długiej chwili słońca. Szybko zwijam namiot, rozkładam go na trawie jedną, a potem drugą stroną, to samo robię z płachtą. Po kilkunastu minutach już wszystko wyschnięte. Umocowanie namiotu na plecaku, zawiązanie śpiwora i do widzenia Góro nad Rabe! Do widzenia, bo wiem, że tu wrócę…..
        
       Wyćwiczonym machnięciem zarzucam na siebie plecak, który jest wyraźnie lżejszy niż był niesiony na biwak. Ubyło całe jedzenie, czyli jest około cztery kilo mniej. Dzięki temu, że nie jem mięsa, nie muszę nosić ciężkich konserw.


        Schodzę w dolinę.
Przede mną 25 km, więc sprawdzone 6 - 7 godz. marszu. Pogoda idealna: - jest chłodno, leciutko ni to mży, ni to pada. Gdy doszedłem do przełęczy Żebrak, ubranie miałem mokre po wierzchu, ale nic to! Nie lubię iść długo w pelerynie.
        Zaraz za przełęczą deszczyk ustaje. Idę drogą, którą dobrze znam ze wspaniałej jazdy rowerowej. Piję wodę ze źródełka, bo woda w strumykach, gdy padają deszcze robi się natychmiast mętna i lepiej jej nie pić na surowo.
    Jest popołudnie, gdy dochodzę do Woli Michowej. Połowa drogi za mną, nie spotkałem po drodze NIKOGO.
Teraz przyspieszam kroku, bo wchodzę na szosę Cisna - Komańcza i mijają mnie nieliczne samochody. A po wielodniowej samotni w ciszy, bardzo razi mnie hałas samochodów. Skręcam więc, po kilku kilometrach w nieco dłuższą drogę, zaraz po minięciu rozwidlenia do Smolnika.
Znowu pada mżawka…..
      Pójdę przez Zubeńsko ( nie ma dziś tej wsi ) i Koniec Świata. Koło Patryka jestem już o zmierzchu, bo błoto i kałuże bardzo opóźniają marsz. Idę slalomem – przeskakuję z jednej strony drogi na drugą.
     Prawdziwe bieszczadzkie błoto. Nic dziwnego, przecież dopiero co, przez trzy dni padało. I dziś siąpi właściwie cały dzień. Jeszcze przeprawa przez strumyk przed samym schroniskiem Patryka. Nie przeskoczę z plecakiem – strumyk zrobił się po deszczach zbyt szeroki do skoku.
      Nie ma rady – trzeba zdjąć buty.
Gdy dochodzę do cmentarza, natykam się na takie błoto, że można utonąć.
Zaczął się lipiec, a więc sianokosy! – wielki traktor rozjeździł elegancko drogę.
     Gdyby nie kosić….Las objął by w posiadanie łąki. Wszystko by zarosło. Chyba że traktory zostaną kiedyś zastąpione przez zwiększenie populacji dzikich zwierząt kopytnych, które byłyby w stanie naturalnie „kosić”, tak, jak czyniły to przez dziesiątki tysięcy lat? Za koszenie są dopłaty unijne, ale jak długo, zważywszy na sytuację finansową Europy?
      Znam teren, więc pomimo zmroku omijam drogę i idę na przełaj przez stary cmentarz łemkowski, potykając się co chwila. Robi się niemal ciemno i bardziej siąpi, ale stąd mam już tylko kilkaset metrów do stacji.
    Buty są całe w glinie – pranie będzie konieczne!
    Wchodzę na stację, oglądam się za siebie, i widzę coś bardzo znajomego.

Widzę zapalone czerwone sygnalizatory. Wzbiera we mnie uczucie ciepła, niemal miłości do nich.
Uczucia nie kłamią…..jeszcze niedawno wracałem tu, jak do swego domu, tu czekał na mnie mój namiot – ten bieszczadzki dom.
A teraz? – mój dom jest nieczynny – jest przytroczony do plecaka. Jestem wędrowcem….
          Sygnalizatory kolejowe z Łupkowa.
Można mieć uczucie prawie miłości do sygnalizatorów? Tresura społeczna nadaje: - świrujesz już po tej twojej samotni!
    Lepiej włącz telewizor, posłuchaj co mówią politycy….

Pytanie zasadnicze: - czy polityk może powiedzieć coś mądrego?
No, nie ze mną te numery!

Gdy mój ojciec wrócił po wojnie ze Szwecji - mówił: - politycy to nieudacznicy życiowi, którzy nic nie osiągnęli, a do polityki poszli po to, aby jeszcze tam coś spieprzyć!

Osho, gdy był w Ameryce, mówił nieco dobitniej - i dlatego go otruto.
        Politycy są chorzy, ich trzeba leczyć. A kto wywyższa polityków na piedestał? Społeczeństwo! Czyli to społeczeństwo jest ciężko chore, ono nie może wybierać ludzi zdrowych, skoro samo jest chore. Zgadza się?

Tu, w Bieszczadach, stykam się z prostymi ludźmi i lubię proste słowa o miłości. Na przykład?
Tu, w Bieszczadach ludzie czytają „listy do Mauren”…

„Moja najdroższa Mauren!

Tak Cię kocham, że dla Ciebie wszedł bym na najwyższą górę!
Tak Cię kocham - że (dla Ciebie oczywiście)  przepłynął bym najgłębsze morze!

P.S. Przyjdę do Ciebie dziś, gdy nie będzie padać”.

      Sygnalizatory kolejowe na nieczynnej stacji w Łupkowie.
 
One tak bardzo mnie ujmują tym swoim nieprzerwanym świeceniem na czerwono, że zdejmuję plecak, wyciągam aparat i robię jedno, prawie nocne zdjęcie pod tytułem:    
         
        -  Zatrzymany Czas w Łupkowie!
   

Nie ma przypadków!
Mówią, że gdy Bóg nie chce się pod czymś podpisać, podsuwa przypadek.

       Od zachodu, w ostatnim świetle gasnącego dnia, nadciąga okno w chmurach, a zachodzące słońce ubarwia chmury w tym oknie dziwnie na czerwono, ubarwia tak specyficznie – zupełnie tak samo wygląda łuna od pożaru. 
       W ciemności, nad strażnicą pokazuje się czerwona łuna zachodu.
Fotografuję także tę łunę zachodu.
    
 Potem odwracam się jeszcze raz w stronę sygnalizatorów i ponownie cykam, dziwiąc się, że w ciągu minuty dosłownie zapadła noc.
 
Więc tytuł: - Po jednej minucie zapadła noc.


 To jest próba chwycenia Tu i Teraz na fotografii! Takie eksperymenty poruszają coś wewnątrz człowieka…..
           
          I gwałtownie odzywa się Historia

Łuna zachodu wygląda zupełnie tak, jakby był pożar w strażnicy!
Włącza się wyobraźnia, i przenoszę się natychmiast w przeszłość: - Widzę jak płonie strażnica  w Łupkowie.
      
      W roku 1946 ówczesna strażnica rzeczywiście spłonęła. Ta dawna drewniana strażnica stała w odległości 30 metrów od powojennego murowanego budynku, który dziś nazywa się Szwejkowem.
     Komunistyczna książka Gerharda - "Łuny w Bieszczadach"...Będę o niej pisał, a jakże. A teraz garść faktów historycznych:
       
              Jest 26 marca 1946 roku.
Sotnia Łemkowska pod dowództwem Chrina i sotnia Myrona uderza pod Kożusznem.
      Wojsko Polskie ponosi ogromną klęskę. Kunszt dowódców UPA widać w statystyce: Wojsko Polskie ma kilkudziesięciu zabitych, a UPA nie notuje  w tym ataku żadnych strat! Zero strat….
(według meldunku Urzędu Bezpieczeństwa.
Bo meldunkom wojskowych „nie zawsze można wierzyć”.
 – jak przyznaje historyk, G.Motyka.)

G.Motyka   - „W Kręgu łun w Bieszczadach”.
Szcześniak - „Droga do Nikąd”.
Dominiczak - „Wojska Ochrony Pogranicza 1945 – 1948”.


Po klęsce, niedobitki Wojska Polskiego zawracają do Zagórza, a jeden oddział z kpt. Kozyrą na czele, idzie na południe do Komańczy.
      Za plecami czują oddech sotni.
Ok. godz. 21.00 docierają w pobliże Komańczy i widzą tylko kupę popiołów, które zostały ze strażnicy.         
         Wojskowa załoga z Woli Michowej, nie widząc szans na obronę, wcześniej wycofuje się, ratując życie, i przechodzi do Łupkowa.
       Oddział kpt.Kozyry nie ma wyboru, opuszcza Komańczę i maszeruje dalej do Radoszyc.
       Nad Radoszycami łuna – tu także pali się strażnica. Ledwo żywi żołnierze maszerują więc jeszcze dalej - do Łupkowa.
      W Łupkowie znalazło się w końcu113 osób. Mieli 6 ckm i moździerze 80 mm. Dowódcą został por. Trzęsikowski.
Załoga szykowała obronę.
Pierwszy atak nastąpił 25 marca w nocy. Atakowało 200 striłców…... Bitwa trwała ponad dwie godziny.
Nad ranem UPA wycofała się.
     Strona polska ocenia straty jako "niewielkie", czyli nic nie wiemy.
Wystrzelano jednak większość amunicji.
     Do Zagórza było 50 km, żołnierze nie mieli szans tam dotrzeć, a wiedzieli, że następnej nocy atak się powtórzy.
Wysłano łączników do Czechosłowaków. Ci odmówili dostarczenia amunicji, w zamian proponując ewakuację….Ewakuacja – to takie ładne słowo, które zawiera w sobie: -  ratuj się! Za drzwiami czeka śmierć! Zostaniesz – po tobie!

Sprawozdanie kpt. Kozyry: - „Kiedy weszliśmy na pasmo wzniesień, około 2 km od Łupkowa, ujrzeliśmy płonącą strażnicę. Zwiadowcy donieśli, że załoga wycofała się przez granicę. Nie mieliśmy szans wycofać się do Sanoka. Przeszliśmy więc także granicę. Następnego dnia Czesi przewieźli nas Przełęczą Dukielską z powrotem.
 Bitwę pod Kożusznem wspominam jako koszmar”...
     
       UPA odniosła wielki sukces, likwidując w marcu 1946 roku wszystkie strażnice w Bieszczadach i otwierając tym samym całkowicie granice państwa.
   ( G.Motyka – „Tak było w Bieszczadach”)


   

środa, 27 listopada 2013

Mijają dni



Słońce wschodzi nad Baligrodem, a zachodzi nad Chryszczatą. 
Mijają dni.
Jestem sam pod dachem nieba.
Wstaję przed świtem - zapadającą noc witam przy ognisku.
W ciągu dnia odbieram całym sobą symfonię życia przyrody. Zacząłem mieć wrażenie, że ta góra, na której siedzę, jest żywa, że siedzę na niej jak na wielorybie. 

 Wieczorem świat cichnie, potem niebo zapala się srebrnym piaskiem.
Śpię kolejny dzień pod gwiazdami, poza namiotem.
Boskie Kino Nocne zaczyna kolejny seans.
Wczoraj przed zaśnięciem, poczułem się w locie wśród gwiazd. Tylko kosmos wokół.
Jakby ziemski świat się skończył. 
To jest właśnie Jedność z tym, co otacza. Mnie nie ma. Znikłem.
       

          Samotnia.
Ona nie jest konieczna.
Nic nie musisz, wszystko możesz.
Mnie samotnia widocznie była potrzebna. Zajrzałem w siebie i odczytałem uczucia.

"Kto w siebie nie wchodzi, ten z siebie wychodzi" - (Rozmowy z Bogiem, Donald Walsh)

Wykonaj skok kwantowy do wewnątrz  siebie - Osho

Tak na dobrą sprawę nie jest to samotnia, tu tyle życia wokół. Właśnie przypomniał o tym pasikonik, który usiadł mi na spodniach. Chodzę z nim wokół biwaku, a on nie ma zamiaru zeskoczyć.


        Nie szukaj guru….Nikt ci nie powie jak żyć. Tylko ty sama – sam odpowiesz sobie na to pytanie. Największy guru jest w Tobie.

Zrozumiałem już wcześniej, że uczucia mówią prawdę. Ale nie zaszkodziło, że sobie o tym przypomniałem. Uczucia pokazały mi prawdę najważniejszą, bo moją prawdę, nie czyjąś.
Odczytałem z nich przesłanie: - „Byłeś w paru związkach partnerskich. W każdym z tych związków przeżyłeś cudne chwile, potem te związki wypaliły się samoczynnie.
     Być może nie znalazłeś jeszcze swojej drugiej połówki

Być może nie znalazłem, ale tu dwa pytania:
  -  Czy szukałem drugiej połówki? Może szukałem nie „połówki”, lecz wolnego człowieka.
  -  Bo co to znaczy „druga połówka”?

Podobno Bóg stworzył każdego człowiek jako półanioła. Każdy człowiek ma jedno skrzydło. I dlatego szuka drugiego człowieka, bo tylko wtedy, razem z nim może poderwać się z ziemi i pofrunąć.  
  To bardzo ładnie powiedziane.

Lecz stara nauka sufich mówi: - zwiąż ze sobą dwa wolne ptaki – nie polecą.

Nie tak jest? To także przerobiłem.

Więc co? Ano to, że może ci też wyrosnąć drugie skrzydło, może niewielkie na razie, ale masz już dwa skrzydła, swoje skrzydła, i możesz pofrunąć samodzielnie.
        - Możesz pofrunąć samodzielnie nie odbierając partnerowi wolności. Możesz fruwać bez kamienia u szyji, który ciągnie ciebie w dół. Niełatwo jest bowiem podrywać się do lotu z takim kamieniem.
        - Fruwać samodzielnie to tak, jakbym był motylem. Byłem już larwą i gąsienicą, teraz czuję się motylem, ( albo dzieckiem według Osho ) To jest stadium picia z Krynicy Samotności – z Krynicy Radości i Zdrowia. Jestem wolny, nikt nie włazi butami w moją przestrzeń, a ja nie muszę się do nikogo dostosowywać.
        Należy pamiętać, że jest też druga „Krynica”. Tu jest smutek, choroba, lęki.
             
         To OSAMOTNIENIE.

Osamotnienie jest wtedy, gdy boisz się samotności, bo w siebie nie wierzysz. Gdy boisz się siebie, boisz się Nieznanego.
Wtedy szukasz na siłę drugiego, jesteś z tym kimś na siłę, trwasz w związku, który nie daje ci radości, wybierasz mniejsze zło. Oddajesz wolność.
       
               Samotność jest Zdrowiem.

              Osamotnienie jest Chorobą.


Potrzebowałem także odpowiedzi na pytanie: kim jestem?
Dostałem odpowiedź: -    
    Jesteś wędrowcem. Masz wolną wolę. Możesz pójść, gdzie chcesz”.

     Idę więc swoją drogą, i patrzę, czy nie spotkam innego wędrowca. Ufam, więc wiem, że to może się zdarzyć.


Nadszedł ostatni dzień biwaku.


Siedzę przy ognisku, w garnku bulgocze, rozmawiam sam ze sobą prostymi myślami.
    Jaka to frajda, porozmawiać z kimś mądrym prostymi myślami! - Największego guru masz w sobie! 

Zmienia się scenografia w Boskim Hotelu, w górze wicher - chmury pędzą. Tu cisza. Powietrze jak zwykle przepojone zapachem łąki. Orkiestra symfoniczna miliona świerszczy nadaje swoją monotonną a jednocześnie niebiańską melodię. 
   Przeleciały orły. Rozległo się nad głową ich radosne zaśpiewanie; - jesteśmy królami przestworzy!
          Ciekawe, że chwilami dzień robi się bardzo pochmurny, a mnie się wydaje piękny do niewyobrażenia!. Jakbym nosił „różowe okulary”, czyli: - widzisz to, co chcesz widzieć. Noszę w sobie wielką radość.
     

 Jestem już wrośnięty w to miejsce na dachu Boskiego Hotelu, tu jest teraz cząstka mego serca.
     Za mną siedem dni samotnego biwaku. W życiu nie przeżyłem takich chwil, jak tutaj. I to pomimo tego, że przez trzy dni non stop na przemian padało i lało. Ktoś by się załamał może, a mnie.... podobało się! W każdym z tych deszczowych dni udawało mi się rozpalić ogień i ugotować coś gorącego. Pobyłem sam ze sobą na maksa i teraz chce mi się do ludzi.                 
     
     

Naładowałem akumulator i zresetowałem się. Dziś padła bateria w telefonie, jeszcze tylko resztka prądu kołacze się w aparacie. Zapełniłem całą pamięć zdjęciową, ale gdy wrócę do Szwejkowa, zrobię odsiew - wykasuję sporo nieudanych zdjęć.
Nawet muszę wykasować, bo potrzebne jest miejsce w pamięci na Ciężkowice. Tu nie mogłem tego robić, bo przeglądanie i kasowanie zużywa szybko prąd w  baterii.
   
     

Zbliża się wieczór. Jutro wyruszam do strażnicy, jedzenie wyliczyłem idealnie, mam jeszcze tylko na śniadanie.