Dochodzi 19.00, a chciałbym dojść do bazy studenckiej Rabe. To ładnych parę
kilometrów jeszcze. Trzeba się sprężać.....To się sprężam.
Od szczytu idę szybkim krokiem po równej drodze, zaczynają się tylko niewielkie odcinki zejść i podejść na przemian.
Raz po raz oglądam się za siebie – wypatruję tego młodego małżeństwa, które
wyprzedziłem przed szczytem. Oni też szli do studentów w Rabe. Nie ma ich, ani
jakiejkolwiek żywej duszy na szlaku! Nic dziwnego, o tej porze wszyscy „turyści dzienni” schodzą z wysokich
szlaków w kierunku noclegu lub samochodów zostawionych gdzieś na dole…
Zrobiło się wyraźnie chłodniej, zapanowała
bardzo przyjemna temperatura do marszu. Mija godzina, czyli 4 km z pewnością przeszedłem,
przełęczy Żebrak nie widać, ani wcześniejszego żółtego szlaku. Zaczynam się
niepokoić, bo powolutku się zmierzcha…
Naraz zauważam tablicę - jest ten oczekiwany
i wypatrywany żółty szlak!
Napis Rabe - 30 minut! I
strzałka pokazuje w dół bardzo stromego zbocza. Nie zastanawiam się jednak ani
chwili i fruu w dół!
Nie odnawiane, wyblakłe, zmyte przez
deszcze, żółte znaki na drzewach coraz trudniej zobaczyć w zapadającym
zmierzchu – dobrą chwilę się waham, szukając kolejnych znaków. Schodzę trochę
"na nosa".
Nie ma najmniejszego śladu jakiejś
ścieżki. Jest równo 45 stopni spadku, a chwilami więcej. Idzie się od znaku do
znaku, po drodze leżą w poprzek zwalone drzewa, trzeba je obchodzić. W pewnym
momencie niefortunnie postawiona stopa na zeszłorocznych liściach bukowych,
daje poślizg i wywijam orła! Zjeżdżam w dół padając na pupę. Upadek jest nad
podziw łagodny - miękki - to druciak wziął na siebie główne uderzenie.
Jadę! Jadę! Zsuwam się w rynnie liści na siedzeniu, jak na
sankach, próbując hamować nogami. Wreszcie, gdy przejechałem dobre kilkanaście
metrów, udaje mi się zatrzymać. Spodnie rozerwane elegancko, dziura wielkości dłoni, albo lepiej! Ale dla spodni to nic, a nawet dobrze, bo im więcej łat tym ładniejsze - taka tu jest moda.
Po
drodze próbowałem się zatrzymywać rękami, łapiąc za co popadnie, za jakieś kije
leżące. Okazuje się, że siedzę w tych rozerwanych spodniach, dłonie trzymam na
glebie, a tuż obok mojej lewej dłoni leży przewrócony duży grzyb! Jest to
dorodny borowik, nieco tylko poszkodowany gwałtownym wyrwaniem zjazdowym! No
tak: patrzę wokół - wylądowałem w grzybowym miejscu, jest tych grzybów tutaj –
wokół mnie siedzącego po szalonym zjeździe - dużo więcej.
Ale nie jest to pora na zbieranie grzybów, i
zresztą po co zbierać? Wezmę tego jednego wyrwanego, on jest tak duży, że
zajmie pół garnka.
Teraz trzeba dalej w dół
zbiegać, czy schodzić, bo z każdą chwilą jest coraz ciemniej. Wstawanie z
plecakiem mam opanowane: - przekręcić się na kolana, na czworaki i dopiero do
góry. Wstaję, biorę grzyba do ręki i dalej w dół! Trafiam na starą, zarośniętą
drogę do zwózki drewna.
Jeszcze kilka minut szybkiego schodzenia i
docieram do strumyka. - Pić!
Piję, i mam myśl, żeby
poszukać tu w lesie miejsca na spanie. Wiem, że do studentów w Rabe jest
blisko, pewnie z kilometr, ale właściwie towarzystwo nie jest mi potrzebne.
Więcej - wolę być sam. Lasu się już nie boję, dawna przygoda z dzikami była w
końcu niegroźna.
Nie ma, jak spontaniczna zmiana planów.
Zostawiam plecak przy strumieniu i biegnę w
górę szukać w miarę równego miejsca pod namiot. Jeszcze coś widać, więc się
spieszę. Mam szczęście, bo już za moment, na tym spadzistym zboczu znajduję maleńki
kawałek równego terenu. Akurat pod namiot, ani kawałka więcej! Szybki powrót po
plecak i błyskawiczne postawienie namiotu. Ufff! Gotowe.
Tuż obok namiotu jest kawałek kamiennego
miejsca bez ściółki, akurat na ognisko. Ściągam trochę suchych gałęzi, zbiegam
z garnkiem, miską i butelką po wodę. Nabieram wody, opłukuję twarz.
Wracam i opada ze mnie cały pośpiech, już
mam wszystko, co niezbędne. Patrzę z czułością na namiot - przychodzi silne
uczucie wielkiego zadowolenia: - Jestem w domu! Oto mój dom, i każde miejsce
gdzie stoi ten namiot, jest moim domem! I czuję się tak….lekko i bezpiecznie.
Ciekawe są te uczucia, a one przecież nie kłamią.
Zapalam malutkie ognisko, tu także mam wystarczające
doświadczenie - tyle ognia, aby tylko płonęło pod garnkiem. Kroję grzyba do
wody, nieco masła od Jana, do tego marchew i przyprawy. Woda się grzeje, a ja pompuję
materac.
Druciak pod garnek wykrzywił się od
uderzenia, ale wartości użytkowych nie stracił. Jest już całkiem ciemno, gdy w
garnku zaczyna bulgotać. Ognisko płonie rzucając refleksy światła na okoliczne
pnie drzew.....Siedzę na materacu, tuż przy ognisku, wracając pamięcią do
początku dzisiejszego dnia. Przelatują myśli: - ile to może się wydarzyć nowych
fajnych rzeczy w ciągu jednego jedynego dnia? To nowe – Nieznane, nazywa się
właśnie życiem. Bo nie jest życiem jednostajne robienie tego samego, jechanie
wyjeżdżoną koleiną….W głowie myśli a wokół….
A wokół trwa cisza. Taka cisza, taka gęsta
cisza, że wydaje mi się: - można ją ukroić nożem jak tort…..Słychać jedynie
cichutkie bulgotki w garnku….
- Sam jeden na biwaku w takim miejscu, w tym gęstym starym
lesie, w masywie Chryszczatej, a to ci znowu przygoda! A my przygody lubimy.
Jak to „my lubimy’? To jeszcze ktoś
jest oprócz ciebie? Tak. Jest nas dwóch: - ja i mój brzuch!
Dokładam do garnka kartofle, cebulę, jeszcze
majeranek, jeszcze dosolić - w garnku bulgocze radośnie, jedzenie pachnie aż w
dołku ściska, w brzuchu burczy z głodu - przecież od śniadania nic nie jadłem, a taki forsowny marsz za
mną.
Na koniec gotowania dokładam makaronu, żeby zupa była gęsta. Wychodzi gęsta i to bardzo. A tyle różności dokładałem, że jest jej pełniutki garnek. Od przybytku
głowa jednak nie boli - będę miał za jednym zamachem gotowe jedzenie na
śniadanie.
Makaron się dogotowuje, a ja patrzę wreszcie
na gwiazdy.
OOOO! Nade mną, pomiędzy
koronami drzew widać kawałek nieba. Ten widoczny kawałek nieba jest jakby
posypany srebrnym piaskiem....Gwiezdny pył...
A Droga Mleczna? To biała chmura dzieląca niebo!
Boziuniu jak tu przecudnie! Po pniach
pląsają świetlne refleksy od ogniska, niebo wygwieżdżone aż nierealnie, a wokół
....wokół zaczyna się dziać coś tak nieprawdopodobnego, że wpadam w absolutne osłupienie!
Magia teatru w wykonaniu Robaczków
Świętojańskich.
Wokół mnie zaczyna się taniec
maleńkich błękitnych światełek!
To robaczki świętojańskie – świetliki, które
przyleciały, jak mi się wtedy wydawało, zwabione niezwykłym nocnym ogniskiem w
lesie.
Przyleciały, jak się wydaje znikąd, z Niebytu. Są najpierw dwa, potem trzy, pięć, w
końcu kilkanaście. Zaczynam jeść i ze zdumieniem patrzę na poczynania tych
światełek. One się cieszą! Tak pląsają wokół, w odległości 2 - 3 metrów, że co do tego
nie ma najmniejszej wątpliwości. To taniec radości! Mówią do mnie: - Helo
koleś!
Wykonują piruety, zygzakowania, układy
solowe i grupowe. Jedne stoją w powietrzu, inne wykonują kręciołki, potem
zmiana. Przychodzi skojarzenie z podświetloną fontanną w nocy. To jest
tańcząca, radosna Fontanna Świetlików! One mnie pozdrawiają, a ja im odpłacam
tym samym.
I pogadałem oczywiście do tych świetlików
- tancerzy! Mówię; - „Jesteście śliczne i
egzotyczne i kochane. Tańczycie z takim wdziękiem, zupełnie jak elfy! Dzięki za
przepiękne widowisko!”
Pląsy świetlików trwają
bez ustanku. Dokonują nieprawdopodobnych łamańców. Trwa dłuuuuugie widowisko.
Obserwując przedstawienie, jadłem i co pewien czas w uniesieniu, śmiałem się w
głos wykrzykując: - „Boziuniu! Jak
cudnie, jak cudnie!”.
Wreszcie następuje kolejne sięgnięcie łyżką
do garnka, i łyżka stuknęła! Zaglądam do garnka ze zdziwieniem - a tu dno! Okazuje
się, że zjadłem przy tym widowisku wszystko, co było w garnku. Nie ma już zupy
na śniadanie….. Odbija mi się głośno….
Magiczny taniec świetlików trwa już co
najmniej godzinę.
Naraz następuje zmiana w
programie: - niektóre z robaczków gasną - wyłączają baterie. I to zupełnie tak,
jakby ktoś nacisnął pstryczek. Pstryk – nie świecę już. Pstryk – znowu świecę!
Następuje część przedstawienia pod tytułem:
- włączamy i wyłączamy światło. Świetliki zaczynają (do mnie? ) mrugać. I jest
to kulminacja - nadchodzi Wielki Finał Występu Świetlików w noc czerwcową 2013
na Chryszczatej!
Jest tak czarodziejsko i
nieoczekiwanie, w tej scenerii nocy, lasu,
ogniska, wszystko jest to jest tak nowe, i wzruszające, że mam na przemian łzy
w oczach i jednocześnie śmieję się w głos. O czymś takim nawet nie słyszałem,
nie wiedziałem, że to możliwe. To jest rozmowa.To jest kontakt!
- W pewnym momencie Wszystkie na raz,
WSZYSTKIE jednocześnie stają w powietrzu w grupie, i kilkakrotnie i JEDNOCZEŚNIE
ZAPALAJĄ i gaszą SWOJE ŚWIATŁA!!!!
Odbieram to jako: - Dobranoc!
Boziuniu! Ale zdarzenie!!!!
Jestem wzruszony i zszokowany, ale przemawiam do robaczków: - „Dobranoc kochane świetliki - przepięknie mrugacie! Jesteście zupełnie jak z
bajki! Wyglądacie, jak zaczarowane lampki mrugające na magicznej choince! Jesteście
śliczne, mądre, kochane! Tak baśniowo wygląda wasze mruganie! Fantastyczne
jesteście! Dziękuję wam bardzo za przedstawienie! Kocham was i dziękuję!
Dziękuję!”
Finał
dobiegł końca. Zamiast oklasków lecą mi łzy…..
Kto powiedział, że
mężczyźni nie płaczą?
Światełek robi się coraz
mniej, gasną po kolei….Wreszcie został tylko jeden świecący. Ten krąży wolno,
chwilami zamiera w bezruchu i jest na wyciągnięcie ręki. To jest może Dyrygent?
Ognisko dawno zgasło, minęła północ.
Nie
chce mi się spać. Senność, która opanowała mnie po jedzeniu, ulotniła się
gdzieś. Ten dzień za mną, ukoronowany nocnym występem świetlików, spowodował
szybkie krążenie krwi i czujność zmysłów. Nieziemskie było to przedstawienie w świetlikowym
teatrze Jednego Widza! Tyle wrażeń dziś. Odkąd jestem w Bieszczadach wydaje mi
się często, że dopiero się urodziłem. Życie jest cudne!
Myję zęby i w wodzie z miski myję stopy.
Miałem zaparzyć miętę, ale zupy było tyle, że też się nią napiłem. Zakładam
nowe skarpetki, opieram się o plecak i patrzę w gwiazdy….
Na zdjęciu gwiazdy w ruchu.
Odzywa się gdzieś
niedaleko puchacz. Jego wołanie jest takie nocne i groźne….
Przysnąłem..... Budzi mnie
chłód. Wciągam materac do namiotu i pakuję się do śpiwora.
Dobranoc.
PS. Z podobnym tańcem świetlików,
lecz w wykonaniu mniej licznego zespołu, spotkałem się jeszcze tylko raz, w
czasie biwaku nad Hańczową, kiedy szedłem na Łemkowską Watrę i noc 18 lipca zastała
mnie w lesie. Nie paliłem wtedy ognia, nie było takiej potrzeby, ani warunków,
więc świetliki nie przybyły zwabione światłem. Przyszło mi do głowy wówczas, że
one odbierają wibracje człowieka, i nie chodzi tu tylko o ciepło ciała, ale o
coś głębszego. Świetliki są ciekawskie, mądre i przyjacielsko nastawione.
A po kolacji schodzę do strumyka kilkadziesiąt metrów niżej umyć kocher , ciemno było szoruje piaskiem po omacku i słysze odgłos łamanych gałęzi za plecami nóż został w namiocie .Rano zobaczyłem ślady niedźwiedzia .
OdpowiedzUsuńA świstak siedzi i zawija je w te sreberka - EL11
OdpowiedzUsuń