Weranda w Domu na Górze wzbogacona o pióro orła.
Igor się znalazł.
Przyjeżdża Tomek i zaczyna
się praktyka didgeridoo: - zaczyna się moje bardzo szybkie, silne i głębokie przywitanie z Australią.
- Możesz mnie czytać.
- W tym czytaniu nie ma
dźwięku.
A dźwięk jest aż połową
tego, co odbieramy! Możesz posłuchać
gongów i didgeridoo w komputerze. A to nie to!
Ten dźwięk z komputera ma się nijak do
koncertu w naturze.
Jacek z Tomkiem bez zapowiedzi
zaczynają grać na swych rurach didgeridoo.
Dla mnie tylko? Bo wydaje mi się, że są
tylko oni i Jan i ja. Jan jest skromny - jest, a jakby go nie było. Jan jest w
tle, znika mi z oczu. Całe tło znika z oczu....
Goście, którzy przyjechali,
akurat gdzieś poszli….ich sprawa.
Zostaję sam na sam z muzyką trombit. Świat
znika - gaśnie.
Dosłownie. Odpływam jakby,
i zostaję sam z dźwiękiem, który jest na zewnątrz, ale jest także wewnątrz. Jeszcze chodzę z aparatem wokół, ale czuję się półprzytomny.
Czuję, że dzieje się coś wielkiego!
Najpierw do mnie zdziwienie przychodzi – Boziuniu! Jak miłe są te dziwne
dźwięki...
Głębokie, rytm natychmiast czarodziejski, one wibrują - to totalna
penetracja! Mam je momentalnie w sobie na samym dnie!
One wpadły na samo dno mojego
człowieka!
I zaraz potem następuje szok
komórkowy!
Każda komórka mego ciała
się cieszy!
- Osobno się cieszy.
- każda komórka ciała ma uśmiechniętą buźkę.
- Mnie nie ma.
- Znikam. Znam to uczucie – to skok
kwantowy. Ale to nie ja powoduję skok, to ta muzyka, te dźwięki łapią mnie siłą
i wrzucają w otchłań.
Jezu! Trafiłem w otchłań samego siebie!
Coś mnie rozwala na
czynniki pierwsze. Odpuszczam zdjęcia, bo czuję, że
nie pora na nie - uczestniczę bowiem w czymś niewiarygodnie wzniosłym i ważnym.
Czuję, że te dźwięki,
jedzą mnie, i ja jem te dźwięki, chłonę je, całym sobą chłonę, skórą, włosami, połykam je i one jednocześnie mnie pochłaniają……
Coś niewiarygodnego dla mnie się dzieje.
Wokół i we mnie.
Jacek i Tomek popiardują ( najcelniejsze słowo, jakie wtedy do mnie przyszło)
na luziczku na swych trombitach, a we mnie w środku zaczyna świecić słońce. To słońce w środku mnie
świeci złotą miłością.
Takim łaskoczącym Przyjemnem.
To Przyjemne, to Coś - mnie
myje, pierze od środka, za chwile czuję się czysty – jakby nowo narodzony.
I
takie słowa i uczucia przemknęły, a Jacek i Tomek wpadli w równy, ekstatyczny
rytm i jakby od niechcenia posuwają na swych didgeridoo! Ta ręka Tomka w kieszeni....
Tak! Oni grają od niechcenia, a wiem, że ten
rytm jest boski, taki, jaki powinien być. Oni wiedzą jak dmuchać w te rury.
Może wiedzą o Harmoniczności, o muzyce planet, a może nie wiedzą, nie muszą
wiedzieć, wystarczy podobno się otworzyć, wtedy jesteś prowadzony, tak się
dzieje w każdej dziedzinie - w każdej.
Gdy artysta się otwiera – staje się przekaźnikiem
– pustym bambusem.
Wtedy zjawia się Bóg i powstają
Dzieła.
I poczułem, że dźwiękiem didgerodoo
przemawia do mnie Bóg!
Jacek i Tomek niby są, a ich nie ma, to Góra
przez nich gra. Oni także znikli.
W końcu zostaje tylko sam pulsujący
dźwięk!
Wokół jest wyłącznie Jedność. W
tej Jedności wiesz natychmiast wszystko o wszystkim, przypominasz sobie o Nieśmiertelności swej duszy.
Błogosławione
dźwięki!.
Kilka minut koncertu na didgeridoo i boskość
wokół.
To jest muzyka, to jest to!
Amplituda odpowiednia.
Mózg i ciało pławią się w tym rytmie, i tak dobrze jest!
Koniec krótkiego koncertu. Wkracza cisza.
Ta cisza jest wymowna. Wydaje się, że Natura dziękuje w ten sposób za cud muzyki. Ja stoję oniemniały. Zaniemówiłem z wrażenia. A więc jestem częścią ciszy - potwierdza się, że zjednoczyłem się z Naturą.
Krótki koncert Jacka i Tomka dał mi niezwykłe boskie
przeżycie – Panowie! Jeszcze raz Wam dziękuję, dziękuję!
A panowie muzycy szykują bębny.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz