Wstaje upragniony dzień
startowy.
Jeszcze snują się mgły, a mnie już nosi!
Nie mogę się doczekać wymarszu, i dziwię się samemu sobie, że tak długo miałem
postawiony namiot w Szwejkowie. Autobus do Komańczy mam za dziesięć dziesiąta,
wystarczy, gdy wyjdę o 9.00 - pójdę torami, to przecież niecałe trzy kilometry.
Jest dopiero 7.00, a ja już jestem gotowy!
Namiot godzinę temu był całkiem suchy i go zwinąłem….Dawaj w góry, miły bracie!
Kręcę się wokół strażnicy...chmury po godzinie znikają. Patrzę z sentymentem na puste miejsce po namiocie. ....
Wszystko spakowane - jedna trzecia rzeczy
zbędnych zostaje w strażnicy, w to zwolnione miejsce w plecaku zabieram
jedzenie, tak że na zewnątrz jest tylko butelka z piciem i śpiwór polski z
druciakiem, bo ten śpiwór himalajski, to maleńka paczuszka i mam ją w plecaku.
Gdy dochodzę do przystanku, pogoda robi
się bezchmurna. Stawiałem jak zwykle drobne, czyli głupie kroki, idąc po podkładach torów,
i znowu idę z pełnym obciążeniem, tak więc koszula na plecach mokra.
Przyjeżdża autobus i po 20
minutach jestem w Komańczy. Tu idę kilkaset metrów do sklepu, kupuję chleb,
mocuję go na zewnątrz i trasą Szwejka wchodzę pod górę w kierunku Prełuków. Po
trzech kilometrach robię pierwszy przystanek.
Jest południe, gorąco. Koszula
flanelowa świetnie się spisuje: - chłonie pot, a na wietrze i słońcu szybko
wysycha.
Po zejściu do Prełuków, idę
wzdłuż Osławy, i w sprzyjającym miejscu przysiadam przy wodzie. Zdejmuję buty,
i ostrożnie brodzę po kamieniach. Kamienie są obrośnięte niezwykle śliskimi
glonami, bardzo łatwo wywinąć na nich orła. Postałem kilkanaście minut w
chłodnej Osławie - miło.
Wypiłem resztkę wody z
butelki - za małą butelkę jednak wziąłem (0,33 l).
Wędruję dalej pod górę....Z
wysokości kilkudziesięciu metrów podziwiam przełom Osławy pod Duszatyniem.
Pić się chce, ale to nic,
w Duszatyniu jest bar z piwem....Zimniutkim piwem z beczki. Upał, upał - nie ma jednej
chmurki. Dochodzę do Duszatynia. Napis "Duszatyń" jest wyryty na desce z jednej strony - od Prełuków.
Po tych 7 km. piwo wydaje się boskim
nektarem!
Relax pełen! Rozmawiam z dwoma facetami, są w
średnim wieku, też piją to zimniutkie piwo i idą przez Chryszczatą.
Ruszamy razem, ale okazuje
się, że oni muszą iść szybciej - idą z małymi tylko plecaczkami i mają do
przejścia jeszcze dziś 22 km.
Po kilometrze żegnają mnie i wyrywają do przodu.
Droga tylko w górę. Mnie nic nie goni, a przeszedłem już połowę planowanej trasy. Poza tym każdy powinien mieć swoje tempo. Idę więc w swoim tempie coraz
wyżej, robiąc przystanki.
Upał mniejszy, bo wąska
droga prowadzi przez gęsty las - nie ma żadnych widoków. Wreszcie jest trochę widocznej przestrzeni - Jeziorka
Duszatyńskie. Drugie jeziorko bardzo ładne. Woda krystalicznie czysta i ciekawego koloru.
Spotykam znajome
małżeństwo, które poznałem w Cisnej - jak miło kogoś znajomego spotkać na
szlaku!
Rozmawiam z jedzącą posiłek grupą
rowerzystów ze Słowacji - mieszkają w Wetlinie i stamtąd robią codzienne wypady
rowerowe. Historii pacyfikacji Bieszczadów nie znają, słuchają z ciekawością.
Opowiadam im także o tym czekającym ich fantastycznym zjeździe rowerowym z
Żebraka w kierunku Woli Michowej.
Pojedli i poszli w górę prowadząc rowery (
za jeziorkami jest bardzo w górę, chwilami po stopniach ). Potem ja ich doszedłem i
wyprzedziłem, a po następnym postoju, przy ostatnim jeziorku, oni mnie
wyprzedzili ostatecznie. Już jesteśmy starymi znajomymi.
Przede mną wspina się młode małżeństwo. Pani
Karolina robi zdjęcia. Zaczynamy rozmawiać, jak fotograf z fotografem,
idziemy....i gubimy szlak!
Trzeba się cofnąć - godzina ucieka, a
jeszcze przed nami spory kawał ostrego podejścia do szczytu. Idziemy i niestety
młodzi puchną. Zostawiam ich na drodze i idę dalej sam. Jest już mocno po
południu, gdy wchodzę na szczyt.
Przed szczytem jest
stary cmentarz.
Na szczycie stoi natomiast
olbrzymi, stary beton - obelisk. Nie ma na nim
żadnych napisów, tylko są oznaczone szlaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz