piątek, 31 października 2014

Widmo z Suchej Beskidzkiej

Temat akurat na Zaduszki.

Na krużgankach, korytarzach i dziedzińcu renesansowego zamku w Suchej Beskidzkiej pojawia się widmowa postać damy w czarnym stroju, jaki w osiemnastym stuleciu nosiły owdowiałe matrony wysokiego rodu.
Niewidzialna ręka otwiera drzwi w amfiladzie komnat, daje się przy tym odczuć zimny podmuch, gdy zjawa ma się pojawić.
      Zamkowa opowieść głosi, że jest to widmo Anny Konstancji z Lubomirskich Wielopolskiej secundo voto Małachowskiej, władającej tymi ziemiami w latach 1689 – 1725.
Była ona kolejno żoną dwóch magnatów: - Jana Kazimierza Wielopolskiego, który wkrótce po ślubie odumarł ją, zapisując wielkie dobra zwane „Państwem suskim”.
        Drugi mąż, Stanisław Małachowski uczynił Annę Konstancję jeszcze bogatszą, ale i z nim pozostawała zaledwie trzy lata w stanie małżeńskim.
Ludzie równi jej stanowi posiadania, podziwiali energię i rozsądek, z jakim młoda jeszcze wdowa zarządzała majątkiem. Ale poddani – mieszczanie i chłopi drżeli przed Srogą Panią suskiego zamku. Anna Konstancja miała iście żelazną rękę.
Ustanowiła kodeks praw dla poddanych, w Wieży Zegarowej na zamku sama sprawowała sądy. Nawet za błahe przewinienia wymierzała karę chłosty i skazywała na wtrącenie do lochu.
Nieraz ubrana po męsku wyruszała na czele swoich hajduków na wyprawy przeciw bandom zbójników kryjących się w karpackiej puszczy. Regułą było, że schwytanych skazywano na śmierć. Jedna z takich egzekucji odbyła się w niedalekim Krzeszowie, a Sroga Pani osobiście dozorowała tracenie przestępców.

Anna Konstancja dożyła sędziwego wieku. Pochowano ją z wielką pompą w krypcie miejscowego kościoła. Poddani i służba odetchnęli, ale jeszcze nie wypaliły się znicze na grobowej płycie, kiedy na przykościelnym cmentarzu i w zamkowych krużgankach zaczęło się pojawiać jej widmo.
      Widywano zjawę nawet i wówczas, gdy dobra suskie przeszły na innych właścicieli: – Branickich, a później Tarnowskich.
 Anna Konstancja prześladowała nie tylko pałacowych gości, ale również straż obywatelską istniejącą w Suchej w latach międzywojennych. Zmieniający się co noc wartownicy obchodzący ulice miasteczka, nieraz ku swemu przerażeniu napotykali w pobliżu kościoła, czy obok zamku cień we wdowim welonie.
W czasie okupacji Anna Konstancja ucieszyła mieszkańców Suchej Beskidzkiej, kiedy wywołała panikę wśród niemieckich posterunków kwaterujących na zamku.
Gdy w pierwszych miesiącach okupacji niemieccy żołnierze palili książki z zamkowej bibliotek na dziedzińcu, przez krużganki przesuwać się zaczęła wyniosła postać kobieca w czarnej krynolinie z twarzą zasłoniętą welonem - przesuwała się wolno nieczuła na kule. 
Jeszcze kilka lat po wojnie, jak opowiadają starzy mieszkańcy, na murach można było zobaczyć ślady po pociskach, które ogarnięci przerażeniem niemieccy żołnierze wystrzelili w kierunku zjawy.

Orzeł

Miał być jeden post dziennie, ale życie jest dynamiczne, oraz: - nie zmienia zdania tylko martwy i głupi.

Wszystko łączy się ze wszystkim. Wszystko jest energią. Myśl jest stwórcza. Wszystko, co jest - jest boskie. Pieniądze także są boskie.
I nie są brudne. Ani brudne, ani czyste. One są, tak, jak wszystko inne. One po prostu są. Nie oceniaj. Ty też jesteś. Jaki jesteś? Tylko tobie wolno dodać etykietę o sobie, dodać przymiotnik. Dodałeś? Jak myślisz o sobie?
 
      I niech się dzieje teraz według wiary twojej!
Bogaci wcale nie musieli swojego majątku ukraść. Jeśli uważasz, że bogaci kradną, masz do przerobienia lekcję. I właśnie dlatego ciebie pieniądze omijają.

A teraz dwa rysunki. Proste rysunki. Boska proporcja. Zero 618 także, ale głównie jeden do jednego. Bo tylko to, co proste jest dobre, resztę odrzuć...

Budda był pierwszy. W dziejach nowożytnych oczywiście, ponieważ przed nim był Zaratustra. A przed Zaratustrą też ktoś był.

Gdy zapytano Openheimera - ojca bomby atomowej: - czy to pierwsza eksplozja atomowa? Odpowiedział: - w dziejach nowożytnych| tak.
       Bo przecież kiedyś, tysiące lat temu, na równinie Dekan była już wojna atomowa.
     
A Tych trzech wielkich, którzy poruszyli nasz świat, zapytano kiedyś: - czy jesteś bogiem?
Odpowiedź była taka sama po trzykroć: - Nie! Jestem tylko oświecony.....

Daty urodzenia Tych Trzech wypadają w synchroniczności. Coś chyba nie tak jest z datą urodzin |Jezusa, powinien urodzić się pięć lat później, aby było równo w matematyce. Ten rysunek właśnie nazwałem kiedyś orłem.
   

A jeśli chodzi o rysunek FW Wig 20 makro, zachęcam do poszukiwań. Zero tekstu, jeden obrazek jest wart więcej niż tysiąc słów.
     

Łemkowskie kwiaty

Opuściłem jedno milutkie zdjęcie myszkowe, ono miało być w poście myszy atakują.
   


           Historyczne buty.
Z Łupkowa wracałem przez Zubeńsko, więc zrobiłem zdjęcie butom, które od roku malowniczo wiszą pod drogowskazem. To ciemniejsze zdjęcie jest aktualne październikowe, a jaśniejsze zrobił Henryk Bieszczadnik przed rokiem. Przez rok buty nie zmieniły swojego położenia ani wyglądu.
  
 

Kołyba – dom z duszą.
W Kołybie były kwiaty, chociaż nie było kobiet. 
   

Oznacza to, że przebywali tu mężczyźni wrażliwi i niepospolici. Bo przeciętni mężczyźni dla siebie kwiatów nie zbierają, tylko je przynoszą kobietom z poczucia obowiązku. Tresura społeczna wymaga tego bowiem. Co innego przynosić kwiaty z serca, dla samej przyjemności dawania.
Zmieniłem się, kiedyś także byłem przeciętny.
   

Przychodzi do kwiaciarni stały klient i mówi:
    • To już ostatni bukiet jaki u was kupuję!
    • Dlaczego?
    • Bo jutro się żenię.
Przez wiele lat uprawiałem własny ogród. Bardzo lubię ziemię. Nie tylko lubię, także rozumiem ją, wiem czego potrzebuje, aby dać siłę roślinie. Potem odszedłem ze swego ogrodu zroszonego potem. Bardzo to mnie bolało, ale przeszło. Wszystko mija bowiem. Bowiem mija..... Radość przemienia się w smutek, a potem dzieje się na odwrót. Nie można trwać tylko we wdechu.
Straciłem ten mały ogród, ale za to wiosną, w lecie i jesienią mogę się cieszyć ogromnym ogrodem bieszczadzkim.
Sześć tegorocznych tygodni w namiocie pod Chryszczatą, to był niezapomniany, nie do opisania czas. Obserwowałem dzień po dniu jak rosną rozmaite rośliny, bo nie tylko rozwijające się kwiaty są piękne.
Nawet w tak ponurym dniu jak ten na zdjęciu, dusza robi się weselsza dzięki margerytkom i dzwonkom, które otaczają namiot.
   

To było cudne znikanie – medytacja, gdy patrzyłem jak kwiaty bujają się w podmuchach wiatru, jak mokną w deszczu, jak wyciągają swoje buźki do słońca, a potem jak przekwitają. Byłem obok nich przez cały czas, spałem obok nich, mówiłem do nich – piękne jesteście, nie deptałem niepotrzebnie, chodziłem tylko wydeptanymi ścieżkami i pozdrawiałem je codziennie patrząc na nie z radością. Wszystkie rośliny są urocze, także trawy. Trawy rosły dosłownie w oczach, rosły wysoko, a potem się kłosiły.
Kropelki rosy na nich w słoneczne poranki świeciły brylancikowo. Dzięki spaniu w namiocie, i przebywaniu całymi dniami na łące, miałem ten najbliższy kontakt z przyrodą, po prostu byłem w niej zanurzony, wtopiony. Czułem się częścią całej egzystencji, jej piękna, majestatu, błogości.
          
        Łemkowskie kwiaty.
 Rudbekie to moje ulubione kwiaty (poza portulaką). Całe pola, łany rudbekii kwitną jesienią w Bieszczadach, one wywędrowały z opuszczonych ogrodów łemkowskich, są ostatnim śladem po spalonych chyżach. Wikipedia podaje że rudbekia jest uciekinierem z upraw. Okolice Łopieńki.
   

Wola Michowa. W tym miejscu na szosie jest napisana odległość: 55 km. (Odległość liczona od Sanoka)
  

Dlaczego samotnia - 6.

Odkrywanie duszy w samotni. Czy Zbyszek ma zamiar iść do nieba?

Nie idę do nieba. Mam lęk wysokości – graffiti.

Gdy odkryjemy w sobie duszę – Anioła...... pozostaje tylko ustawić żagle!
I tak robi coraz więcej osób zwracając się do swego wnętrza po kierownictwo duszy. Jesteśmy przecież stworzeni na obraz i podobieństwo, dusza jest więc boskim aspektem. Wiem jedno:
         - gdy czujemy się nie kochani, porzuceni przez innych, także przez Boga, uwięzieni w martwym punkcie, to jest właśnie wołanie duszy, Anioła do nas, abyśmy sami sobie rzucili koło ratunkowe.
Schwytani w rutynę zachowań zaczynamy odczuwać nudę i za wszelką cenę szukamy dla siebie jakiegoś zajęcia, aby od siebie uciec. W ten scenariusz wpisują się przynależności do wszelkich grup, patrzenie w telewizor, nieustanne porządki w domu, a także powierzchowne przygody męsko-damskie.
        Przecież każdy człowiek na naszej drodze jest nauczycielem. 
Zwolnij, posłuchaj drugiego, a może nawet zatrzymaj się.

Zagonieni ludzie bardzo boją się samotności, odczuwają upływ czasu, ale nie chcą wejść głęboko w Nieznane. Trochę wejdą i zaraz chcą uciekać.... Czują się niepewnie, znaleźli się w niebezpieczeństwie. Trochę się otworzą i momentalnie następuje cofka. To nie jest totalność.
 
Trzy nieudane związki w ciągu trzech lat wyrwą cię prędzej z uśpienia niż trzy lata na bezludnej wyspie, albo w zamkniętym pokoju. - Eckhart Tolle.
Ale Tolle dodaje zaraz: - Gdybyś jednak umiał w tej samotności pozostać maksymalnie obecny, to także okazałoby się skuteczne.

czwartek, 30 października 2014

Październik w Woli Michowej


Doszedłem do wniosku że wystarczy, gdy napiszę jeden post dziennie, będzie to tempo w sam raz. Czyli na luziczku. Działamy bowiem bez wysiłku. Zapisałem w bieszczadzkim zeszycie tyle refleksji.... Czuję, że to są słowa z samego źródła, ale dziś je sobie daruję. Niech przemówią zdjęcia.
 
A więc zajechaliśmy z Henrykiem w Bieszczady. Jak tu jest?
Cudnie jest! Oraz bosko.
Przed domem wita nas znajoma liczba 55 wypisana ręką Staszka. Ta liczba pokazuje odległość do najbliższego grzyba, którego widać na drugim zdjęciu. Cenię humor Staszka.
 

  
Obok muchomor, a nieco wyżej rosną inne grzyby jesienne. Jest to czas kani, rydzów i maślaków.
   
 
 
 
 

Poniżej Łupków.
Okolice Łupkowa darzę wielkim sentymentem, tu przecież zaczynałem bieszczadzką przygodę. Gdy wchodzę na teren stacji i widzę znajome semafory zaświecone na czerwono, czuję się jakbym przyszedł do przyjaciół. Odwiedziłem tych moich semaforowych przyjaciół kilka razy w tym roku. Prowadziłem tu także gości do Tunelu.
W tym roku były całkiem obfite zbiory grzybowe na znajomej górze ponad stacją. W październiku dopisały maślaki. Rosły te maślaki jeden obok drugiego, w zwartych grupach, jakby były posiane ręką boskiego siewcy. Po lewej za zboczem widać dachy sławnej nieczynnej stacji kolejowej.
Szukam zdjęcia obrazu Wojciecha Kossaka z 1881 roku pod tytułem Pożegnanie cesarza na stacji w Łupkowie, może ktoś znajdzie to zdjęcie, to bardzo proszę przysłać – chcę zamieścić je na blogu.
     

środa, 29 października 2014

Myszy atakują

Pierwszej i drugiej nocy była idealna cisza. Za to trzeciej.......
Umoszczony w śpiworze, zaczynam wpadać w objęcia Morfeusza, gdy wtem jak coś nie grzmotnie!!!! Łup!!!!
       Huk tuż nad głową, w tej ciszy wydaje się, że bombę ktoś rzucił, a to coś upadło na namiot, jakiś stwór skoczył na namiot!
Co to było? Serce bije mocno, rozbudziłem się w jednej chwili. Zamieniam się w słuch.
     Po kilku minutach łupnięcie się powtarza, i w resztkach wieczornego światła widzę, że to na namiot skoczyła mysza, a potem zjechała po płachcie w dół. W tej kompletnej ciszy rzeczywiście jest od tego skoku niezły hałas.
Po paru minutach następuje powtórka z rozrywki. Potem jeszcze i jeszcze. No nie!!! Mysza najwyraźniej zrobiła sobie zabawę, traktując namiot jak zjeżdżalnię.
     Wygramalam się ze śpiwora i biorę do namiotu półmetrowy kij do pogonienia myszki. Kilka próbnych zamachów i jestem gotowy. Znowu mysza skoczyła – ale jak tu ją palnąć, gdy niewiele widać, oraz ona skacze na płachtę zewnętrzną? Zastanawiam się co zrobić, gdy myszka pojawia się na moskitierze. Mam przygotowany ruch do uderzenia – trach! I trafiam idealnie!  Czekam, panuje cisza, mija z piętnaście minut, chyba znaczy to, że uderzenie było skuteczne. Obroniłem swój spokój.
Zadowolony układam się do spania, ponownie nadpływa senność, gdy wtem znowu łup!!! Mysza wróciła.....
Na zewnątrz nic nie zdziałam, jest ciemno i trzeba spać, jutro pójdę do Baligrodu po pułapkę.....
       Mysza teraz przestała skakać, biega tylko w najlepsze po namiocie.....
I to nie jedna biega, jest ich więcej, dwie na pewno, a może trzy nawet. Miłe to nie jest, ale milsze niż spanie na werandzie przy domu Henryka, gdzie myszy biegały po mnie, po głowie także, pisałem, że musiałem czapkę naciągnąć na twarz, aby jakoś pospać.
     Wreszcie usypiam. To bieganie już mnie nie rusza, usypiam z myślą: -         Myszy, ten kawałek bieszczadzkiej podłogi jest mój i ja go obronię!
 
Wstaje dzień, pogoda piękna się zapowiada. Wycieczkowałem więc zaraz po śniadaniu do Baligrodu. Wróciłem już po południu, odprawiłem ceremonię obiadową, a po niej bardzo sprawnie ustawiłem pułapkę. 
      

Jest cudnie! I to pomimo drobnego deszczyku, który właśnie spadł.
Poszczekuje lis, derkacz ostro nadaje swoje krek – krek. Dzień się powoli przełamuje w wieczór, czyli jest czas pomiędzy psem a wilkiem, jak mawiał mistrz Stachura. Piję kawę, jestem w kontemplacji świata bożego, gdy wtem strzela pułapka i jest upolowana pierwsza mysza tego popołudnia.
    


Nastawiam pułapkę ponownie zadowolony z łowów i podziwiam gasnący dzień, gdy pułapka za moimi plecami strzela ponownie i jest upolowana druga mysza.
   

Nastawiam pułapkę ponownie i wchodzę do namiotu, dziękując Aniołowi za ten cudny dzień dzisiejszy. W tym momencie pułapka strzela po trzeci i jest upolowana trzecia mysza.
     

Nastawiam pułapkę znowu i jeszcze przed zaśnięciem słyszę trzask. Z niechęcią wychodzę ze śpiwora. Nie ma tym razem myszy. Znowu zakładam chlebek i usypiam. Rano nie ma chlebka, pułapka trzaśnięta – nie ma myszy.
Spokojnie, ja was wyłapię. Trzy myszki zanoszę kilkaset metrów na drogę niedaleko krzyża. Po godzinie przyszedłem po gałęzie na ognisko – myszek nie ma.
     

W przyrodzie nic nie ginie, a z mięsa myszy Amerykanie robili pasztet w tubach dla kosmonautów, takie to mięso wartościowe podobno.
Od tego pierwszego dnia myszki się wycwaniły i zjadały chlebek, a pułapka nie strzelała. Zdałem relację Henrykowi Bieszczadnikowi. Powiedział, że ma taki model pułapki, która musi zadziałać. Poszedłem do Henryka w odwiedziny, 15 km w jedną stronę, pożyczyłem pułapkę. Rzeczywiście to super model: mysz tylko wącha przynętę i jest złapana.
W kolejnych dniach odbywały się spokojne łowy na dwie pułapki. Moja mniej się sprawdzała, więc zdałem się tylko na jedną – tę od Henryka. Złowiłem nią jeszcze siedemnaście myszek. Na spokojnie. Co drugi dzień jedna. Myszy biegały bowiem w środku dnia. Oto trzy zdjęcia z tych dziennych łowów. Na pierwszym myszka podchodzi do pułapki.
   
   
    


Myszka była tak pełna wdzięku, radosna, naprawdę żal mi się jej zrobiło, gdy za chwilę już nie żyła. Autentycznie poczułem się przez chwilę mordercą i miałem wielki dyskomfort. Wytłumaczyłem więc sobie, że ja nie morduję, lecz poluję, bo myszy wykładam na drogę i coś je stamtąd zabiera.
A dziur w namiocie przybywało, były już ze wszystkich stron, także trzy w podłodze. Nic to, dwuletni namiot po wielu miesiącach na słońcu zaczynał się ogólnie sypać. Dziury elegancko zaklejałem plastrem lekarskim nawiniętym na kółko. A żywność trzymałem w pojemniku aluminiowym pożyczonym od Henryka Bieszczadnika.
Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W każdym razie z tych myszek wynoszonych na drogę, korzystał orzeł. Za którymś razem poczekałem kilkanaście minut za odległą sosną i wszystko widziałem.
W końcu myszom znudziła się pułapka, nie ruszały już chlebka, wolały przegryźć dziurę i pobuszować w nocy po namiocie. A to mi się przestało podobać. Trzeba było pogadać na mysi temat z mądrymi ludźmi z Baligrodu.

wtorek, 28 października 2014

Darek Karaluch

Zaprzyjaźniłem się z Darkiem. To człowiek wielkiego serca, bywałem u niego wielokrotnie. Młyn kamieni i oba kamieniołomy poznałem jak własną kieszeń.
Oto jeden z kamieniołomów.
  


Karaluch to ksywka. Skąd jej rodowód?

Kiedyś Darek był wypalaczem na wypale, czyli smolarzem innymi słowy. Wypalał drewno bukowe na węgiel drzewny, początkowo w kopcach – mielerzach, wtedy nie było jeszcze retort. Retorty to żelazne kotły wielkości parowozu.

Kopce miały do siedmiu metrów wysokości. Układało się te kopce w piramidę ze znajomością rzeczy. Matura – teoria tu się nie liczyła, liczyła się tylko praktyka.
Wypalaczami były „wyrzutki społeczeństwa”, jak propaganda komunistyczna nazywała ludzi będących „na bakier” z prawem. Ktoś nie płacił alimentów, inny kogoś zabił, odsiedział swoje, ale miał żal do społeczeństwa, bo zabił gacha, chciał też żonę, ale z gachem mu zeszło, w tym czasie żona uciekła. Komuś nie podobała się komuna i powiedział to głośno….. Pojawiali się także Łemkowie, których ciągnęło do Ziemi Ojczystej.
Ileż to razy słyszałem od młodych przeważnie: - generalnie „Ci Wypędzeni” wyszli na swoje, poprawili swój byt, bo wyszli z biedy i mieli lepiej w zasobnych gospodarstwach poniemieckich.
Niby racja teoretyczna. Gospodarstwa niemieckie zasobne. Nieraz fajansowe studnie i poidła. Podwórko wybrukowane kocimi łbami, stodoła – obora – wielki dom. Tylko jedno „ale”.
W 1947 wszystkie te zasobne poniemieckie gospodarstwa na Pomorzu i Ziemiach Wyzyskanych były pozajmowane przez Polaków. Zostały same ruiny bez okien i drzwi. Ale to i tak luksus w porównaniu z Syberią dokąd zsyłano Polaków w 1939 roku.
Tam, na stepie Kazachstanu, czy innego syberyjskiego zadupia, aby zamieszkać, trzeba było norę w ziemi wygrzebać. Ta nora zwała się szumnie ziemianką. Ilu umarło pierwszej zimy?
Ale przyroda tam przez duże P! – powie mądrala.
Górala z gór wysiedlić nad morze. Czy to rozumiesz, Czytelniku?
Rybaka morskiego wysiedlić w góry. Oni będą tęsknić.
Góral za górami, rybak morski za morzem. A Tęsknota nie ma ceny. Nie ma ceny.
Mnie porusza Miłość. Ile razy byłem na cmentarzu w Radoszycach, Smolniku i Łupkowie, znam losy młodych z tamtych czasów. Gorąca miłość. Ślubowanie; - tylko Ty.
Nastąpił czas czystki etnicznej, czyli ludobójstwa, trzeba rzeczy nazywać po imieniu. UPA nie chciało Polaków w Wolnej Ukrainie. W Bieszczadach nie było takich rzezi, jak na Wołyniu, tu była tylko krwawa niedziela w Baligrodzie. 
Poprzez Powstanie Ukraińskie Łemkowie stracili ziemię ojców, komuniści zastosowali odpowiedzialność zbiorową.


A więc jest to przedmowa do losów Karalucha - Darka.
Darek jest dozorcą przy Młynie Kamieni w Huczwicach. Wizerunki osób zamieszczam wyłącznie po uzyskaniu ich zgody.
    
Jest o głowę niższy ode mnie i waży pewnie 45 kg. Mówił, że nigdy gruby nie był, ale w czasach Siekierezady oraz Wypału mógł ważyć 50 kg.
Siekierezada – praca w lesie, początkowo siekierą, potem piłą spalinową, od tego piłowania dostaje się choroby wibracyjnej, na końcu zwózka drzew końmi.
Na wypale była ciężka, niebezpieczna, niezwykle brudna i szkodliwa praca. I było picie non stop właściwie, bo za tę pracę szła godziwa zapłata.
Tak się składało, że po zakupy dla trzech osób do Baligrodu chodził Darek.
Wypał znajdował się przy drodze w Rabe, obok zniszczonego przez komunistów cmentarza bojkowskiego. Od tego dawnego Wypału do mojej tegorocznej Samotni jest tylko rzut beretem – niecały kilometr. Natomiast od Wypału do sklepu w Baligrodzie jest jakieś 12 kilometrów. Do pierwszego sklepu, bo ja chodziłem jeszcze kilometr dalej, aż do czołgu stojącego w rynku. Tu jest kilka sklepów i można kupić odpadowe porcje rosołowe z kurczaków dla psów Darka.
Więc wyobraźmy sobie teraz, że jest zwykła zima bieszczadzka, śniegu jest po pas, a chwilami do piersi. Darek wyrusza o świcie po żywność. 12 kilometrów przejść w lecie to jest kawałek, a w zimie to wyzwanie. Jednak jest łatwiej iść do Baligrodu z pustym plecakiem niż wracać z pełnym.
Na pełen plecak składało się pięćdziesiąt butelek wódki ( tak bardzo pić się chce na Wypale ) Sama wódka to 25 kg, a butelki to pryszcz? Do tego w końcu jedzenie, konserwy, chleb. Ależ to ważyło wszystko razem! Mogło być tego 40 kg ......
Już nie pytałem Darka jakiej wielkości był plecak, pewnie spory.  Darek mały wzrostem, ale silny jak koń był.
      To mówię: - wracać było ci łatwiej bo po śladach szedłeś.
      Darek na to: - czasami szedłem po śladach, ale plecak przygniatał. Natomiast częściej było tak, że sypało i nie było już śladów.
     Ja: - ale koledzy pewnie wychodzili ci naprzeciw, przecierali drogę.
     Darek: - tak było. Oni nie mogli się doczekać na gorzałę i wychodzili mi naprzeciw …… może sto metrów, tylko do pierwszego zakrętu. I koncertowo klęli na mnie, że za długo mnie nie ma.
Gdy mnie wreszcie zobaczyli, a przy Wypale zjawiałem się już nocą, wołali: - „idzie wreszcie ten …. ( taki owaki jego mać ) karaluch”. Bo wracałem na czworakach, do tego bardzo powoli, i wyglądałem pewnie jak karaluch. Po powrocie miałem dość, nawet wódki mi się nie chciało. Padałem na wyro i spałem 12 godzin.
I tak zostałem karaluchem.

Gdy prawdziwie się zaczyna

Cokolwiek pomiędzy ludźmi kończy się – znaczy: nigdy nie zaczęło się. Gdyby prawdziwie się zaczęło – nie skończyłoby się. Skończyło się, bo nie zaczęło się.
Cokolwiek prawdziwie się zaczyna – nigdy się nie kończy.
         Edward Stachura
    
Kończy się, czy się nie kończy, jeśli zaczęło się pięknie - wskakuje do Tobołka Cennych Chwil.
Ten Tobołek przyciskaj do serca, nie zgub go, ani nie daj go sobie ukraść.
        Zbyszek

poniedziałek, 27 października 2014

Grzyby, żubr i Henryk Bieszczadnik

Grzyby nad Bugiem.

W Gnojnie nad Bugiem stoi nadbużański dom Henryka Bieszczadnika. Drewniany dom z 1912 roku. Zabytek z tabliczką. Będzie post o tym domu z duszą. Do granicy z Białorusią jest stąd półtora kilometra, po drugiej stronie Bugu leży malowniczy maleńki Niemirów, także niedaleko jest stąd do Grabarki. Zaraz za Gnojnem nagrywano sceny do filmu „nad Niemnem”. Gdy jechaliśmy w październikowe Bieszczady, zajechaliśmy tutaj na 15 minut dosłownie.
Okazuje się, że po grzyby nie trzeba chodzić do lasu, rosną przed domem.
  


O grzybach bieszczadzkich napiszę osobno i to wielokrotnie. Zaczęły się rykowiska. Takiego potężnego trąbienia wieczorami, w nocy i rankiem na rykowisku jak w tym roku jeszcze nie słyszałem. 
      Tej jesieni żubry przychodzą na łąkę Henryka. Widać to po śladach, a dokładnie mówiąc po kupach. Żubry przychodziły bardzo rano, kiedy spaliśmy. Wreszcie jeden samotnik przyszedł w samo południe. Wybiegliśmy obaj z domu, Henryk fotografował żubra, ja Henryka z żubrem. A żubr? Podniósł głowę, popatrzył na nas, podrapał się za uchem, zrobił kupę i odszedł.
     


      
   
   

piątek, 24 października 2014

Dwa słońca

Dwa zdjęcia UFO były, to teraz przenosimy się na Wyspę Sobieszewską. 
              Jest wieczór 4 września 2014. 
Kończy się bezchmurny cudny dzień. Jak zwykle o tej porze jestem na plaży, na której poza mną nie ma nikogo. Jest już poza sezonem przecież...... Przyjechałem na Wyspę aby popróbować pomidorów, które własnoręcznie sadziłem w maju. Morze wrześniowe to był taki bardzo czynny przerywnik przed październikowym powrotem w Bieszczady.
    Zrobiłem trzy zdjęcia zachodzącego słońca z telefonu, jedno po drugim w odstępach kilkunastu sekund.
Na pierwszym widać jedno słońce, na drugim dwa, na trzecim było znowu jedno. Początkowo nie zwróciłem uwagi na te dwa słońca i przy pierwszym czyszczeniu albumu trzecie zdjęcie wytarłem. Na nim z pewnością było znowu jedno słońce, no bo ile jest słońc?  To nie żart ani fotomontaż, czy ktoś to spróbuje wytłumaczyć?
  

   

UFO nad Bieszczadami

Trzy miejsca w Bieszczadach działają na mnie silnie energetycznie, albo przyciągają nadzwyczajnie: - jedno miejsce to wzgórze gdzie stoi namiot, drugie to łąka ponad Huczwicami, a trzecie jest na Krzemieniu. Pewnie jest takich miejsc więcej, ale na razie mogę mówić o trzech. Chodzi o łatwość wchodzenia w odmienne stany świadomości, o odczuwanie głębokiego spokoju i wewnętrznej radości. Dwa miejsca są położone obok siebie: Wierch 686 i Huczwice. Schodziłem całą okolicę w promieniu 20 km, ale najczęściej odwiedzałem łąki ponad Huczwicami. Tak właśnie było w dniu sfotografowania UFO.
Pierwsze zdjęcie o nr 330, zamieściłem na blogu wczoraj. Widać na nim na horyzoncie Tarnicę. Zamieszczę teraz zdjęcie 332, na którym widać to ciekawe, odrobinę magiczne wręcz światło popołudniowe.
To spojrzenie na wschód, w kierunku Baligrodu.
     

Przeglądając następne zdjęcia do zamieszczenia na 337 i 338 widzę ….. UFO w ładnej ekspozycji na tle chmury! To są zdjęcia z połowy czerwca. Odstęp między zdjęciami to pewnie trzydzieści sekund, może minuta, z tego wniosek, że UFO tkwi w miejscu. Oto oba zdjęcia i dwa powiększenia.
        

Na ostatnim powiększeniu widać jakby odblaski słońca z kopuły. To by się zgadzało z pozycją słońca, bo ono było już nisko, a kąt padania równał się kątowi odbicia. Na koniec zdjęcie 339 – kierunek Baligród
    
i 342 z kierunku Cisna – Tarnica, gdzie było UFO na tle chmury. To czwarte zdjęcie po 338 i patrząc na nie wiem, że pomiędzy zdjęciem 338 a 342 przeszedłem około trzystu metrów, szedłem bardzo wolno, jak pamiętam, a więc mogło upłynąć nawet dziesięć minut. Na zdjęciu widać tę samą chmurę, już wyraźnie przesuniętą wiatrem ze wschodu na zachód, czyli w prawo, a UFO znikło. 
     
 
Druga rzecz, która potwierdza, że UFO wisi nieruchomo, to znaczna różnica w pochyleniu aparatu między tymi dwoma zdjęciami. Na jednym jest tylko skrawek nieba, z tą różową chmurą i długi cień fotografującego, na drugim aparat uchwycił duży kawał nieba. Natomiast UFO tkwi dalej w tym samym miejscu.
Nic nie zauważyłem wzrokiem, tak byłem zajęty wyszukiwaniem ciekawych ujęć i robieniem zdjęć jedno po drugim, bo jak pisałem, popołudniowe światło było bardzo interesujące.
Kiedyś interesowałem się zjawiskiem UFO, czytałem co mi wpadło w ręce, potem się nasyciłem. W tamtym roku po wrześniu opisywałem ogromne UFO nad morzem, były zdjęcia. Teraz dalekie zdjęcia UFO nie są dla mnie czymś nadzwyczajnym. Ciekawostka i tyle. Co innego wejść na pokład, jak Jan Wolski w Emilcinie. Pewnie bym się bał, ale wszedłbym.
Biorąc pod uwagę odległość na której go widać ….. no właśnie, odległość.
Chciałem dać tytuł posta: UFO nad doliną Rabe. Bo najpierw wydawało mi się że UFO wisi nad drogą Przełęcz Żebrak – Bystre, to około 1200 metrów od fotografującego, wtedy pojazd miałby średnicę około czterdzieści metrów.
Potem zastanawiałem się nad tytułem: UFO nad Cisną, bo przecież nie da się wykluczyć że UFO jest nad Cisną! To odległość 8 – 9 km w locie ptaka. Wtedy UFO może mieć kilkaset metrów średnicy …..
I w końcu wyszedł tytuł jak wyżej.