czwartek, 16 lutego 2017

Spanie na twardym

Wstaję o pierwszym brzasku. Do wschodu słońca jeszcze ho, ho! Ale.... długo na twardym nie pośpisz. (bowiem)

Na jednej z ław leży resztka zwłok ptaszka, którego pewnie zjadła sowa.
Smakowicie to nie wygląda, ale tu jest natura i nie ma zmiłuj się.
To i ja zjem, co mam i wio naprzód!


I tu jak ulał pasuje limeryk kulinarny wegetariański:

Pewna bibliotekarka w Wiskitkach
Siedząc w pracy, marzyła o frytkach.
- Frytki to danie z duszą!
Tak, dziś frytki być muszą!
Frytki złote na wołowych bitkach!

Patrząc pod nogi ruszam w górę.


Na Przełęcz Orłowicza wchodzę w różowych blaskach wschodu, podobnych do koloru muszli. Wokół misterium piękna przemytego nocną burzą. Nie trzeba się silić na definicje, aby to misterium opisać, trzeba je przeżywać, widzieć i doświadczać.
      Jest bardzo wcześnie, oraz po nocnej burzy, a więc zero ludzi. Wnikam w krajobraz, czuję się jego cząstką, wchłaniam go w siebie, a on pochłania mnie.
W takich ulotnych chwilach zachwytu dotyka się tego, co nazywamy przemijaniem, lecz jednocześnie wiecznością i ma to smak nieba.
Ogrom przestrzeni, jej wspaniałości, powoduje, że sprawy ludzkie zostają sprowadzone do właściwych wymiarów.
I poezja wyszła.


Misterium wschodu słońca trwa tylko kilkanaście minut - potem chmury zwyciężają, ale i tak jest cudnie!






Jako że dawno nie wyjeżdżałem, nadrobię teraz tę zaległość. Do tego dochodzi konieczność zamilknięcia co pewien czas, bo:

- „Nawet głupiec, gdy milczy będzie poczytany za mędrca. A już nie trzeba dodawać, że jest nim milczący mędrzec”.
                                                                                                               Pesachim 99

Drodzy Czytelnicy! Do zobaczenia na blogu w marcu.

środa, 15 lutego 2017

Nocna burza pod Przełęczą

Czerwiec po deszczu – nasączona wilgocią roślinność kipi w całej gamie odcieni zieloności. Pusto – ani jednego człowieka, ani jednego samochodu. Czyli jest bardzo przyjemnie.


Och! Jak dobrze się idzie!
Nie wiadomo kiedy minąłem Sękowiec i dochodzę do mostu na Sanie.
Zaraz za mostem Zatwarnica.








Tutaj także nie widać ani jednego człowieka. Jest po piątej – sklep już zamknięty, ale nic to: - jedzenia na kolację i śniadanie wystarczy, a potem dojdę do Smereka.
    Parzydło w Suchych Rzekach.




Wchodzę do BPN. 
Nogi same niosą, słychać tylko miarowy szelest żwiru pod butami.
Dalekie pomruki burzy za plecami robią się coraz głośniejsze, mija kwadrans i zaczyna padać. Najpierw krople są drobne i pojedyńcze, potem powiększają się i nieco gęstnieją. Do szałasu pod przełęczą Orłowicza mam jeszcze dwie godziny.
      Droga dochodzi do ściany lasu i odtąd biegnie w górę. 
Zaczynam podejście.

Idę i myślę. (bo mam czas). A czas jest przecież święty.

Gdzieś przeczytałem, że szczególnie głębokie jest przeżywanie świętości czasu w górach i w samotności. Odkąd zakochałem się w Bieszczadach, niosę w sobie wrażenie, że tu trwa wieczne święto. Trwa nieustannie niedziela. Albo jak mnie ktoś poprawił:- trwa piątek po pracy.
     Żyjemy w świecie znaków i jesteśmy zanurzeni w mistyce codzienności bardziej niż głaz w Czarnym Stawie.
Góry uczą także szlachetności, czyli wymagania od siebie. Tak przynajmniej głoszą Dialogi KonfucjańskieSzlachetny wymaga od siebie, prostak stawia żądania innym.
      Już samo wchodzenie na górę wymaga wysiłku, który jako bezinteresowny i podjęty w wolności ma charakter pewnej ofiary. Tym większej ofiarności wymaga wchodzenie z drugim człowiekiem.
Bo jest tu rezygnacja ze swoich przyzwyczajeń, dzielenie się wysiłkiem, kostką cukru, czasem, kawałkiem chleba i poczuciem odpowiedzialności za los partnera.
    Niebylejakie te myśli, ale.... staję się coraz bardziej mokry, czuję, że strużki wody docierają właśnie do majtek.
Jednak peleryny nie zakładam. Nie lubię iść w pelerynie.
Jeszcze godzinka, a i tak już przemokłem.
Przemokłem – to wyschnę.
      
Kiedy wreszcie dochodzę do wiaty, jest już zmierzch. 
Jestem przemoczony do imentu – więc przebieranko. Rozwieszam mokre rzeczy, szykuję gotowanie zupy. Pół godziny i mam gorące jedzenie - bardzo wskazane po zmoknięciu.
     Zapadają ciemności - ależ uderzył piorun! 
Echo niesie po górach. 
Za chwilę wali drugi piorun i trzeci. Potem cała seria.
No teraz to dopiero leje!
    Zjadam napędzany zachwytem, niestety pioruny uderzają na zachodzie, po drugiej stronie połonin, od Wetliny, a stąd nie ma widoku na zachód, wiata stoi przed Przełęczą Orłowicza, widok dzienny jest na pasmo Otrytu.
Ależ sceneria! Boski teatr błyskawic dla jednego widza!
      Błysk - czujesz się oślepiony - migają powidoki, a z nieba salwa za salwą!
Burza przeżywana w górach nie da się porównać z niczym!
I nie chodzi tu o burzę przy byłej Strażnicy WOP w Łupkowie, obok Tunelu. Chodzi o burzę przeżywaną na odludziu i w samotności.
Wtedy.... ja na przykład - staję się bardzo pokorny i malutki, zupełnie jak karzełek z bajki. Na wszelki wypadek dochodzę także do wniosku, że mogę być również grzesznikiem.
Tak odczuwam Bliskość.
Jeśli nie przeżyłeś samotnej, nocnej burzy w górach, nie mogłeś doświadczyć Obecności.

Rozświetlany raz po raz upiornym światłem gromów, kończę posiłek i układam się do spania na stole.
Popielice przepłoszone dymem harcują, ale bardzo delikatnie.....
Kurcze jak twardo na tym stole! Czy trzeba tak cierpieć?
Lecz kto nie przeżył samotnej nocy w górach.....

Nie ma lepszego usypiacza od monotonnego szumu deszczu na gontach.....

wtorek, 14 lutego 2017

Chmiel

Przed ubiegłorocznymi wakacjami, doprowadziłem swoją wędrowniczą bieszczadzką opowieść z 2015 roku do łąk ponad Chmielem.
    W relacjach z 2016 roku przyjąłem formułę opisów wyrywkowych, bo działo się, oj działo! Przybyło sporo nowego materiału.
Zbliżają się kolejne wakacje, wypada więc pociągnąć dalej wątek 2015 - Otryt, Chmiel, Zatwarnica, Smerek, Fereczata, Balnica, Wola Michowa. To była niezapomniana  eskapada!



Chmurzy się i robi parno. Zaczyna krążyć burza – nad okolicą słychać coraz wyraźniejsze pomruki.
Pomalutku, powolutku schodzę w dół lasem, mijam spore niecki błotno-wodne. Nawet pojazdy leśnych mają tu kłopoty.

A potem na przełaj przez łąki w nastroju kwiatowym. Krótki popas przy strumieniu i już sklep w Chmielu.



Bardzo tu ładnie. W sklepie zauważam rogaliki drożdżowe. Kupuję wszystkie! ( były trzy). Okazują się pyszne!






Zaczyna padać, zajadam niespiesznie, kiedy na horyzoncie pokazuje się facet w kapeluszu z piórem orła.

I tak poznałem Andrzeja - „Żmiję”. To artysta malarz, ciekawy, bardzo nieprzeciętny facet.
Gdy się dowiedział, że będę szedł przez Balnicę, prosi o przekazanie pozdrowień dla Wojtka Judy.
     Andrzej ma sukę od Luny Wojtkowej. W 2015 roku ta suka od Luny miała trzy lata. Bardzo ostra – do niedawna dusiła wszystko wokół, Andrzej płacił odszkodowania. Ostatnio nieco się jakby uspokoiła – mówi ostrożnie Andrzej.
     Rozmawiamy o fotopułapkach, które mój rozmówca zakłada. Pokazuje zdjęcia. Portretowe, ekstra!
Opowiada, jak wczoraj (2015 r.) mały niedźwiedź, którego porzuciła matka, pogonił pilarza. Gonił go, aż ten uciekł za samochód, a potem musiał się nawet schronić w samochodzie.
      Zaraz przypomniało mi się podobne zdarzenie opisywane przez Shauna Ellisa.

Jeszcze Andrzej "Żmija" użycza mi kapelusza i robi pstryk. To właśnie wtedy pomyślałem, że chciałbym mieć podobnie opiórowany kapelusz i po roku stało się.  
 Przestaje padać, zbieram się do Zatwarnicy.




poniedziałek, 13 lutego 2017

Karpie Królewskie

Mija ciepły, majowy dzień 2016 roku.
Ciotka czeka na swą Ostatnią Godzinę. 
Kiedyś i ja będę w takiej sytuacji. 
Myślę, że Ty także Czytelniku.
Zbliża się wieczór, kiedy zmieniony przez siostrę cioteczną, wyrywam się do parku w Łazienkach.
Wiosna na całego, kwitną rododendrony. Ach! Tu jest inny świat! Chłonę te niepowtarzalne chwile tu i teraz.

Zbliżam się do Pałacu na Wodzie i zastaję nietypową sytuację jak na Łazienki – oto trwa połów karpi.



Od razu widać, że firma połowowa jest profesjonalna: - sieć z pływakami, na dole ciężarki.
Pan rybak właśnie wszedł do wody i pomaga ekipie pracowicie ściągającej sieć.



Obszar obejmowany siecią jest coraz mniejszy - widać jak karpie (10 - 12 kg sztuka) przeskakują górą ponad siecią, niestety nie udało mi się sfotografować tego momentu. Jest dzień powszedni, więc połowy obserwuje garstka przygodnych obserwatorów, tylko kilkanaście osób. Jest kameralnie. Silnie pachnie mułem.




Wreszcie matnia wyciągnięta: - i dupa tak zwana. W matni ani jednego karpia!

Obserwatorzy, czyli także ja, przesuwają się do stanowiska. gdzie zaczyna się drugi zaciąg. To kanał przy samym Pałacu. Teraz tu trwa zaciąganie sieci. Profesjonalnych sieci – pływaki, ciężarki, zaangażowani ludzie......




Ten drugi zaciąg trwa jakiś czas, bo wszystko ma przebiegać jak należy, ani wolniej, ani szybciej – nie przyspieszysz ( Bowiem) ani nie opóźnisz.
Matnia coraz bliżej, wreszcie ukazuje się na wierzchu! W niej trochę płotek, krąpi, plastikowa butelka, trochę śmieci i gówno!
Ani jednego karpia!

Wokół cisza. Była cisza i dalej jest cisza.....


Nie mogę się powstrzymać: Do głowy ciśnie się anegdota:

Rozmawia dupa z gównem w ciemnym tunelu:
Gówno: - ciemno tu jak w dupie!
Dupa: - Rzeczywiście, gówno widać!

To tylko taka anegdota w mojej głowie, bo życie dyktuje inną puentę.
Po tym drugim nieudanym zaciągu, jakiś starszy pan z tej nielicznej grupki w której stoję, usiłując zrozumieć to, co się stało, zadaje pytanie rybakom: - „Bez urazy, ale skąd panowie jesteście?
    • Ściana Wschodnia! Pada odpowiedź.
    • Znaczy: - za Pisem jesteście panowie?
    • Zgadza się, za Pisem jesteśmy! Odpowiadają panowie rybacy.
    • No to wszystko jasne! Jesteście panowie w Łazienkach Królewskich, a w Łazienkach Królewskich pływają Karpie Królewskie. Dlatego ten wynik.





sobota, 11 lutego 2017

Maria Lenormand


Czyli „wróżka z Paryża” (1772 – 1842).
Już w wieku dwudziestu kilku lat była sławna i to na skalę europejską. Odwiedzali ją dygnitarze i władcy wielu krajów. Mamy na jej temat obszerną literaturę i liczne protokoły, które uwieczniły jej kwalifikacje.

Po przybyciu do Paryża mówiła otwarcie, że widzi czarne chmury zbierające się nad Francją. Zbliżała się rewolucja, której etapy wcześniej przepowiedziała.

Któregoś dnia odwiedziło ją trzech młodych ludzi: - Robespierre, Marat i Saint Just.
- „Wszyscy zginiecie śmiercią tragiczną” - orzekła wróżka. Młodzi ludzie roześmieli się i wyszli.
     Kiedy jednak Marata dosięgnął sztylet Charlotty Corday, Robespierre zaniepokoił się i kazał Marię Lenormand zamknąć w więzieniu La Conciergerie, skąd prowadziła tylko jedna droga – na szafot.
       Życie uratował jej przewrót 9 Termidora.
W dwa dni później ścięty został Robespierre. Tego samego dnia ścięto „Archanioła terroru”Saint Justa.
Sława wróżki umocniła się.
      Z jej usług korzystał również car Aleksander.
Kiedyś do wróżki przyszła młoda kobieta w żałobie. Mąż tej kobiety stracił życie pod gilotyną. Maria Lenormand rozłożyła karty i powiedziała:- „Niech się pani pocieszy, bo czeka panią korona!”
     Tą tajemniczą nieznajomą była Józefina de Beauharnais. Wyszła wkrótce za mąż za młodego i mało znanego generała. Mając męża młodszego od siebie, zrezygnowała zapewne z obiecanej korony, ale gnana ciekawością poszła znów do wróżki, zabierając ze sobą męża, którego także interesowały wszelkie przepowiednie.
- „Pani przyszłość będzie się kształtowała tak, jak już to kiedyś powiedziałam. Nie widzę żadnych zmian” – oświadczyła Lenormand zdumionej generałowej.
       Kiedy swoją dłoń pokazał jasnowidzącej Bonaparte, bo to on był mężem Józefiny, wróżka krzyknęła poruszona: - „Widzę sto wygranych bitew! Zbawca republiki, założyciel nowej dynastii, pogromca całej Europy!”
Bonaparte odpowiedział: - „Madame, będę się starał spełnić pani przepowiednie”.
Po wielu latach Maria przepowiedziała temu samemu, już wtedy cesarskiemu małżeństwu – rozwód. Wtedy... Napoleon kazał zamknąć Lenormand w więzieniu!
      Z agentami policji przyszedł po nią minister policji Fouche. Przypomniał sobie wówczas, że wróżka przed laty przepowiedziała mu karierę.
- „Pani przepowiednie się sprawdziły – rzekł – wspiąłem się nawet wyżej niż przypuszczałem. Lecz teraz jest pani aresztowana i niestety posiedzi długo. Czy to pani także przewidziała?”
- „Nie tylko to – roześmiała się Lenormand - moje karty powiedziały mi, że niebawem z więzienia uwolni mnie pana następca, książę Rovigo”.
     Fouche wkrótce popadł w niełaskę Napoleona i usunięto go. Nowym ministrem policji został książę Rovigo.
Biografowie wróżki przypominają, że odradzała Napoleonowi wyprawę na Rosję: -”Wasza Wysokość straci tam swoją wspaniałą armię”.
     Powiedziała także, że zadziwi świat swymi zwycięstwami, lecz umrze na wygnaniu. Wyraźnie ostrzegła go, że okres niepowodzeń zacznie się po rozwodzie z Józefiną, która jest dla niego kimś w rodzaju ducha opiekuńczego.

W tych skrótowych wspomnieniach odnotujmy wizytę cesarza niemieckiego, Fryderyka Wilhelma III.
- „Należy spodziewać się zamachu na życie Waszej Wysokości” – zawyrokowała Lenormand.
- Kiedy? - spytał cesarz.
- To bardzo proste – odpowiedziała wróżka i napisała na kartce papieru bieżący rok 1829.
       Pod spodem zsumowała cyfry składające się na liczbę 1829: 
1+8+2+9 = 20. Liczbę 20 dodała do roku 1829, wyszło 1849.
Umysłowo chory próbował zabić Fryderyka właśnie w 1849 roku.

- Kiedy zjednoczy się państwo niemieckie? - znowu zapytał cesarz.
- Proszę bardzo – wróżka podliczyła cyfry z roku przyszłego zamachu: 
1+8+4+9 = 22. 1849 +22 = 1871.
W tym też roku, po wygranej wojnie z Francją, Bismarckowi udało się zjednoczyć Niemcy.

- A kiedy umrę? Zadał ostatnie pytanie cesarz.
- Podliczmy cyfry roku zjednoczenia Niemiec: 
1+8+7+1 = 17
1871 + 17 = 1888.
Oto rok śmierci Waszej Wysokości!

Kiedy spytano wróżkę o datę następnej wojny, wyliczyła: 
1+8+8+8 = 25. 1888 + 25 = 1913. 
I pomyliła się tylko o jeden rok. Chociaż może się nie pomyliła, bo nie powiedziała, że w 1913 roku rozpocznie się wojna, tylko: - „w 1913 roku rozpocznie się klęska państwa niemieckiego”.
      Maria Lenormand na swoich umiejętnościach przewidywania przyszłości zarobiła ogromny majątek, pozostawiając spadkobiercom pół miliona franków w złocie.

Zastosujmy teraz sposób numerologiczny do niedawnych dziejów Polski, wróćmy do roku Powstania Warszawskiego i zamachu na kata Warszawy Franza Kutschery i zadajmy pytanie: - Który rok w znaczący sposób łączy się z rokiem 1944?

1+9+4+4 = 18 = 1+8 = 9. 1944 + 9 = 1953.
W 1953 roku zginął Stalin. Po ataku apopleksji został doduszony. Chwilę po zgonie Stalina rozstrzelano Berię.

piątek, 10 lutego 2017

Wibracja demoniczna z 1944 roku

Dziś zajmę się faktami z 1 lutego 1944 roku.

Wczoraj segregowałem książki i zatrzymałem się na tytule: „Zamach na generała Franza Kutscherę” .
(Generał SS, dowódca Policji na dystrykt warszawski).

Ponieważ przed paroma dniami minęła kolejna rocznica zamachu, wyruszam na trasę tej akcji.
Zaczynam od siedziby Gestapo – ul. Szucha 23.
Życie znowu przypomina znaną liczbę.




Na warszawskich ulicach hitlerowcy rozstrzeliwali setki i tysiące ludzi w publicznych egzekucjach, aby złamać ducha narodu, zastraszyć społeczeństwo.
Nazwiska ofiar widniały na plakatach rozlepianych przez Niemców. Na każdym plakacie widniał podpis: - "Dowódca Policji na dystrykt warszawski".
Nie było nazwiska.

Dowództwo AK podjęło pod koniec 1943 roku decyzję zabicia tego Niemca, w związku z tym wywiad musiał ustalić jak on się nazywa.

Pomógł przypadek – jak to często w życiu bywa” - napisał autor książki.
Czytelnicy bloga wzruszą ramionami w tym miejscu, wiedząc dobrze, że przypadków nie ma.
       Otóż jeden z wywiadowców, który prowadził rozpoznanie wyższych dowódców Gestapo w dzielnicy niemieckiej i w jej pobliżu, zainteresował się dużym, reprezentacyjnym samochodem, wjeżdżającym w bramę pałacyku w Al, Ujazdowskich 23.
W tym pałacyku mieściła się komendantura SS i policji.


Wywiadowca znał dobrze ten samochód i jego nr rejestracyjny:
SS-20795 (Suma cyfr 23).
Była to ciemnostalowa limuzyna opel-admirał, często używana przez dowódców hitlerowskich.

Ustalono, że teraz jeździ tą limuzyną generał Franz Kutschera, i to właśnie on jest dowódcą Policji.
W grudniu 1943 i połowie stycznia przeprowadzano codzienne rozpoznanie. Brały w nim udział łączniczki AK, m.in. Kama, Hanka i Dewajtis.
Widok na Al.Ujazdowskie. Kilkadziesiąt metrów w prawo niewidoczny na zdjęciu wylot Al.Róż, skąd wyjeżdżał samochód z Kutscherą. Tu stała „Kama.”


Nieopodal mamy jeszcze dwie tablice pamiątkowe umieszczone w chodniku.




Zamachu na Franza Kutscherę dokonano – 1 lutego 1944, pomiędzy ul. Szopena i dzisiejszą Piękną, wtedy Piusa XI.



I tu po raz kolejny pojawia się znana nam liczba.

Wykonujemy działanie: 1+ 2+ 1944+11= 23.
(Wibracja demoniczna)

Sprawdźmy teraz alfabetem numerologicznym nazwisko zabitego generała.

Franz = 11
Kutschera = 38 = 11
Jedenaście i jej wielokrotności, to liczba mistrzowska.
Co to znaczy? Hmm... Ludzie, do których jest przypisana ta liczba, są nieprzeciętni.

Chwila zadumy i sprawdzamy dalej:

Adolf = 20 czyli 2
Hitler = 36 = 9
2 + 9 = 11

Literatura numerologiczna o liczbach mistrzowskich:

Człowiek do którego przypisana jest liczba mistrzowska, sam decyduje – świadomie lub nie – czy chce funkcjonować w wibracji światła czy ciemności.

Co można jeszcze ciekawego podać czytelnikom z numerologii?
Zajmijmy się słowem „Polska”.
Jakie wibracje niesie to słowo?

W rozwiniętej wersji liczbowania to słowo niesie liczbę 668.
Niestety, liczba (668) (Polska) to tzw. wnuczka Szatana Diabła. Polska jako wibracja (668) dająca w sumie (20) to zwykle opętany sługus obcej jaźni czyli państwo służalec obcego imperium, kraj sprzyjający opętaniu obcymi, toksycznymi ideologiami, łatwy do opętania i kierowania przez inne kraje”.
(Strona: Gematria – Numerologia – Liczbowanie - Himavanti)