środa, 15 lutego 2017

Nocna burza pod Przełęczą

Czerwiec po deszczu – nasączona wilgocią roślinność kipi w całej gamie odcieni zieloności. Pusto – ani jednego człowieka, ani jednego samochodu. Czyli jest bardzo przyjemnie.


Och! Jak dobrze się idzie!
Nie wiadomo kiedy minąłem Sękowiec i dochodzę do mostu na Sanie.
Zaraz za mostem Zatwarnica.








Tutaj także nie widać ani jednego człowieka. Jest po piątej – sklep już zamknięty, ale nic to: - jedzenia na kolację i śniadanie wystarczy, a potem dojdę do Smereka.
    Parzydło w Suchych Rzekach.




Wchodzę do BPN. 
Nogi same niosą, słychać tylko miarowy szelest żwiru pod butami.
Dalekie pomruki burzy za plecami robią się coraz głośniejsze, mija kwadrans i zaczyna padać. Najpierw krople są drobne i pojedyńcze, potem powiększają się i nieco gęstnieją. Do szałasu pod przełęczą Orłowicza mam jeszcze dwie godziny.
      Droga dochodzi do ściany lasu i odtąd biegnie w górę. 
Zaczynam podejście.

Idę i myślę. (bo mam czas). A czas jest przecież święty.

Gdzieś przeczytałem, że szczególnie głębokie jest przeżywanie świętości czasu w górach i w samotności. Odkąd zakochałem się w Bieszczadach, niosę w sobie wrażenie, że tu trwa wieczne święto. Trwa nieustannie niedziela. Albo jak mnie ktoś poprawił:- trwa piątek po pracy.
     Żyjemy w świecie znaków i jesteśmy zanurzeni w mistyce codzienności bardziej niż głaz w Czarnym Stawie.
Góry uczą także szlachetności, czyli wymagania od siebie. Tak przynajmniej głoszą Dialogi KonfucjańskieSzlachetny wymaga od siebie, prostak stawia żądania innym.
      Już samo wchodzenie na górę wymaga wysiłku, który jako bezinteresowny i podjęty w wolności ma charakter pewnej ofiary. Tym większej ofiarności wymaga wchodzenie z drugim człowiekiem.
Bo jest tu rezygnacja ze swoich przyzwyczajeń, dzielenie się wysiłkiem, kostką cukru, czasem, kawałkiem chleba i poczuciem odpowiedzialności za los partnera.
    Niebylejakie te myśli, ale.... staję się coraz bardziej mokry, czuję, że strużki wody docierają właśnie do majtek.
Jednak peleryny nie zakładam. Nie lubię iść w pelerynie.
Jeszcze godzinka, a i tak już przemokłem.
Przemokłem – to wyschnę.
      
Kiedy wreszcie dochodzę do wiaty, jest już zmierzch. 
Jestem przemoczony do imentu – więc przebieranko. Rozwieszam mokre rzeczy, szykuję gotowanie zupy. Pół godziny i mam gorące jedzenie - bardzo wskazane po zmoknięciu.
     Zapadają ciemności - ależ uderzył piorun! 
Echo niesie po górach. 
Za chwilę wali drugi piorun i trzeci. Potem cała seria.
No teraz to dopiero leje!
    Zjadam napędzany zachwytem, niestety pioruny uderzają na zachodzie, po drugiej stronie połonin, od Wetliny, a stąd nie ma widoku na zachód, wiata stoi przed Przełęczą Orłowicza, widok dzienny jest na pasmo Otrytu.
Ależ sceneria! Boski teatr błyskawic dla jednego widza!
      Błysk - czujesz się oślepiony - migają powidoki, a z nieba salwa za salwą!
Burza przeżywana w górach nie da się porównać z niczym!
I nie chodzi tu o burzę przy byłej Strażnicy WOP w Łupkowie, obok Tunelu. Chodzi o burzę przeżywaną na odludziu i w samotności.
Wtedy.... ja na przykład - staję się bardzo pokorny i malutki, zupełnie jak karzełek z bajki. Na wszelki wypadek dochodzę także do wniosku, że mogę być również grzesznikiem.
Tak odczuwam Bliskość.
Jeśli nie przeżyłeś samotnej, nocnej burzy w górach, nie mogłeś doświadczyć Obecności.

Rozświetlany raz po raz upiornym światłem gromów, kończę posiłek i układam się do spania na stole.
Popielice przepłoszone dymem harcują, ale bardzo delikatnie.....
Kurcze jak twardo na tym stole! Czy trzeba tak cierpieć?
Lecz kto nie przeżył samotnej nocy w górach.....

Nie ma lepszego usypiacza od monotonnego szumu deszczu na gontach.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz