Czerwiec
po deszczu – nasączona wilgocią roślinność kipi w całej gamie
odcieni zieloności. Pusto – ani jednego człowieka, ani jednego
samochodu. Czyli jest bardzo przyjemnie.
Och!
Jak dobrze się idzie!
Nie
wiadomo kiedy minąłem Sękowiec i dochodzę do mostu na
Sanie.
Zaraz
za mostem Zatwarnica.
Tutaj
także nie widać ani jednego człowieka. Jest po piątej – sklep
już zamknięty, ale nic to: - jedzenia na kolację i śniadanie
wystarczy, a potem dojdę do Smereka.
Parzydło w Suchych Rzekach.
Wchodzę do BPN.
Nogi same niosą, słychać tylko miarowy szelest żwiru pod butami.
Nogi same niosą, słychać tylko miarowy szelest żwiru pod butami.
Dalekie
pomruki burzy za plecami robią się coraz głośniejsze, mija
kwadrans i zaczyna padać. Najpierw krople są drobne i pojedyńcze,
potem powiększają się i nieco gęstnieją. Do szałasu pod
przełęczą Orłowicza mam jeszcze dwie godziny.
Droga
dochodzi do ściany lasu i odtąd biegnie w górę.
Zaczynam podejście.
Zaczynam podejście.
Idę
i myślę. (bo mam czas). A czas jest przecież święty.
Gdzieś przeczytałem, że szczególnie głębokie jest przeżywanie świętości czasu w górach i w samotności. Odkąd zakochałem się w Bieszczadach, niosę w sobie wrażenie, że tu trwa wieczne święto. Trwa nieustannie niedziela. Albo jak mnie ktoś poprawił:- trwa piątek po pracy.
Żyjemy
w świecie znaków i jesteśmy zanurzeni w mistyce codzienności
bardziej niż głaz w Czarnym Stawie.
Góry
uczą także szlachetności, czyli wymagania od siebie. Tak
przynajmniej głoszą Dialogi Konfucjańskie – Szlachetny
wymaga od siebie, prostak stawia żądania innym.
Już
samo wchodzenie na górę wymaga wysiłku, który jako bezinteresowny
i podjęty w wolności ma charakter pewnej ofiary. Tym większej
ofiarności wymaga wchodzenie z drugim człowiekiem.
Bo
jest tu rezygnacja ze swoich przyzwyczajeń, dzielenie się
wysiłkiem, kostką cukru, czasem, kawałkiem chleba i poczuciem
odpowiedzialności za los partnera.
Niebylejakie
te myśli, ale.... staję się coraz bardziej mokry, czuję, że
strużki wody docierają właśnie do majtek.
Jednak
peleryny nie zakładam. Nie lubię iść w pelerynie.
Jeszcze
godzinka, a i tak już przemokłem.
Przemokłem
– to wyschnę.
Kiedy
wreszcie dochodzę do wiaty, jest już zmierzch.
Jestem przemoczony do imentu – więc przebieranko. Rozwieszam mokre rzeczy, szykuję gotowanie zupy. Pół godziny i mam gorące jedzenie - bardzo wskazane po zmoknięciu.
Jestem przemoczony do imentu – więc przebieranko. Rozwieszam mokre rzeczy, szykuję gotowanie zupy. Pół godziny i mam gorące jedzenie - bardzo wskazane po zmoknięciu.
Zapadają
ciemności - ależ uderzył piorun!
Echo niesie po górach.
Za chwilę wali drugi piorun i trzeci. Potem cała seria.
Echo niesie po górach.
Za chwilę wali drugi piorun i trzeci. Potem cała seria.
No
teraz to dopiero leje!
Zjadam
napędzany zachwytem, niestety pioruny uderzają na zachodzie, po
drugiej stronie połonin, od Wetliny,
a
stąd nie
ma widoku na zachód, wiata stoi przed Przełęczą
Orłowicza,
widok dzienny jest na pasmo Otrytu.
Ależ
sceneria! Boski teatr błyskawic dla jednego widza!
Błysk - czujesz
się oślepiony - migają powidoki, a z nieba salwa za salwą!
Burza
przeżywana w górach nie da się porównać z niczym!
I
nie chodzi tu o burzę przy byłej Strażnicy WOP w Łupkowie, obok
Tunelu. Chodzi o burzę przeżywaną na odludziu i w samotności.
Wtedy....
ja na przykład - staję się bardzo pokorny i malutki, zupełnie jak
karzełek z bajki. Na wszelki wypadek dochodzę także do wniosku, że
mogę być również grzesznikiem.
Tak
odczuwam Bliskość.
Jeśli
nie przeżyłeś samotnej, nocnej burzy w górach, nie mogłeś
doświadczyć Obecności.
Rozświetlany
raz po raz upiornym światłem gromów, kończę posiłek i układam
się do spania na stole.
Popielice
przepłoszone dymem harcują, ale bardzo delikatnie.....
Kurcze
jak twardo na tym stole! Czy trzeba tak cierpieć?
Lecz
kto nie przeżył samotnej nocy w górach.....
Nie
ma lepszego usypiacza od monotonnego szumu deszczu na gontach.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz