środa, 31 stycznia 2018

Podsłuchańce

Staram się tego unikać, lecz zdarza się, że idę bardzo uczęszczanym bieszczadzkim szlakiem i to w szczycie sezonu.

Tak było, kiedy podchodziłem z Wołosatego, aby powtórzyć spanie na Krzemieniu, oraz przekonać się, jak wyglądają sławne już schody na Tarnicę.
         Idę ja, idą też inni ludzie.
Jedni idą i milczą, a gdy coś więcej widać – kontemplują widoki i ja kontempluję widoki.
Inni – zarówno faceci jak i kobiety gadają, ględzą i paplają.
Wtedy, żeby nie słuchać – przystaję, albo wyprzedzam.

Bo nie ma zmiłuj – wokół bardzo niezwykle przepiękny świat, a tacy na nic nie patrzą, nic nie widzą, jeno gadają dla samego gadania.

Jednak „takim” należy się odrobina wdzięczności, bo to dzięki nim uczymy mówić precyzyjnie i oszczędnie.

Wisława Szymborska opisała typowe ględzenie w serii „Podsłuchańce”.

No więc biorę konewkę idę do kuchni a tam patrzę woda nie leci
no to ja do łazienki odkręcam kurek i co woda nie leci
no to ja do męża Stefan woda nie leci
a on mi na to że jak się golił to leciała
no to ja mówię ale teraz nie leci rusz się to sam zobaczysz
ruszył się i zobaczył że woda nie leci
a byłaś u sąsiadów pytałaś może u nich leci
nie byłam nie zdążyłam to ty Stefan skocz i popytaj
poszedł czekam wraca i mówi że u nich też woda nie leci
więc mówię jak u nich nie leci to znaczy że nigdzie nie leci
i usiadłam bo co miałam robić siedzę
aż tu słyszę z łazienki jakieś bulgotanie
biegnę i dzięki Bogu woda znowu leci
potem do zlewu w kuchni tam też woda leci
no to ja za konewkę i prędko podstawiam
i wreszcie mogłam podlać moje kwiatki kochane






wtorek, 30 stycznia 2018

Hasła propagandy na wesoło

Czyli humor w narodzie nie ginie.

Bełkot propagandy w Polsce dochodził w dziejach nowożytnych do absurdu.
Czas ponownego startu Lecha Wałęsy na prezydenta.
     Pisałem już o tym.

Billboard przy Wisłostradzie u podnóża Zamku:

Białe jest białe
Czarne jest czarne.

U spodu dopisek: a woda jest mokra.

W książce Wanda (Rutkiewicz) opowieść o sile życia i śmierci, znajdujemy między innymi opis Wrocławia z 1959 roku, który jeszcze tak niedawno nazywał się Breslau.
       Wanda Rutkiewicz zdaje właśnie maturę.
Ażeby osiedleńcy przyjeżdżający na Ziemie Wyzyskane, wysiadając, lub tylko przejeżdżając przez Wrocław poczuli się pewniej, wywieszono ogromne hasło:

Wrocław twoje miasto
Odra twoja rzeka

U spodu dopisek: a kurwa twoja mać 



Zdjęcia - Warszawa 

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Niewidzialna Ręka

O istnieniu Niewidzialnej Ręki i o jej słynnej legendarnej dobroci słyszałem już od dawna.
            Andrzej Poznański dużo mi o niej ongiś opowiadał, a ja go słuchałem w pełnym ciekawości milczeniu. Więc mówił mi Andrzej Poznański, że raz na przykład wyszedł z domu i nie miał grosza przy duszy, głodny był, chciał coś zjeść, miał dwa wykruszone papierosy w kieszeni, jednego wypalił, ale to tylko spotęgowało to słynne ssanie w żołądku, więc szedł i patrzył w ziemię, szukając pieniędzy, bo wiedział, że znajdzie.
            Jak mógł wiedzieć, że znajdzie? — zapytał pan Lilek.
Nie przerywaj pan, panie Lilek. Siedź pan cicho. Wiedział. 
Czy to nie jest jasne? Andrzej Poznański opowiadał dalej, że ze wzrokiem wlepionym w ziemię doszedł do parku. Kiedy zobaczył, że stoi przed bramą parkową, wszedł do parku. To jest też bardzo jasne. Jasne też, że brama parkowa była otwarta. Inaczej by nie wszedł, tylko by przelazł przez bramę lub szukał dziury w ogrodzeniu. Lub wygiętych prętów. Tego w ogrodzeniach parkowych nigdy nie brak.
        Zwłaszcza, jeżeli w pobliżu parku jest Szkoła Pielęgniarek z internatem na miejscu, jak to przeważnie bywa. Wtedy to długo po godzinie siedzą w parku gołąbki. Stróż parkowy gwiżdże na gwizdku albo bije w gong, że się zamyka bramę, ale kto go tam słucha, starego. A stary nie ma już tych młodych nóg, żeby złazić cały park i wypłoszyć z niego młodzieżówkę.
        Fuzji też nie ma, jak gajowy w lesie. Gdyby miał fuzję, miałby większy mir. Mógłby postrzelać w górę na postrach. A tak to co? Stary swoje, młodzieżówka swoje. Stary zamyka bramę, a tam pod pergolami młodzieżówka migdali się jak talala. Potem trzeba jednak z parku wyjść. Dziewczyny muszą być w internacie na wieczornym apelu. Albo nie muszą. W każdym razie trzeba z parku wyjść. Więc chłopcy wyginają pręty, Co za okazja dla młodzieńca wykazać się przed lubą swoją siłą.
         Sam wygiąłem sporo prętów u parkowych ogrodzeń w licznych miastach naszej pięknej krainy. Z tym że ja nie żeby wykazać się moją siłą przed Zośką, Jadźką czy Bronką to robiłem. Po prostu siedziałem na ławce i zasnąłem. Sen mnie zmorzył. Jako że cicho było, śpiewały ptaszki, a ja byłem, jak zwykle, straszliwie, śmiertelnie zmęczony.
         Ale wróćmy do Andrzeja Poznańskiego. Nie traćmy go z oczu. Więc brama parkowa była otwarta, rano było i Poznański wszedł do parku bez przeszkód i legalnie. Wszedł i zaczął chodzić, zaczął przemierzać szerokie parkowe aleje i te wąskie zaułki, gdzie sadowią się zakochane lub pożądające się pary, „żądne dziewczyn chłopaki, żądne chłopaków dziewczyny”, na ławkach przyciągniętych z niewygodnych nazbyt odsłoniętych, nazbyt na widoku miejsc.
         Andrzej Poznański zmęczył się chodzeniem, także wytężaniem wzroku i na jednej z tych ławek przysiadł, żeby odpocząć. Wtedy to zaczął jeść drugiego papierosa, to znaczy zapalił go, choć wiedział, jak wie każdy, kto był głodny i miał do jedzenia jedynie papierosy, że jedząc papierosy, to znaczy paląc je, do tego słynnego ssania w żołądku od głodu dojdzie to słynne ssanie nikotyny, ale wiemy my, którzy znamy głód, że palonego papierosa dym wypuszczany głodnymi ustami i śledzony głodnymi oczami przybiera kształty niebiańskie i smakowite i to jest ta piękność silniejsza od rozumu, bo piękniejsza.
          Ale gdzie jest Niewidzialna Ręka? Gdzie pieniądze?
Chwileczka, panie Lilek. Chwila muzyki, panie Lilek. Zaraz pieniądze będą. Zaraz się znajdą. Andrzej Poznański opowiadał dalej, że siedząc na ławce wypalił tego drugiego i ostatniego papierosa, i wyrzuci! niedopałek półkolem za siebie. Po chwili wstał i poszedł tam, gdzie wyrzucił niedopałek i tam właśnie, przy tlącym się jeszcze niedopałku leżała na ziemi zwana „żaba”, czyli zielony pięćdziesięciozłotowy banknot.
         W tym miejscu opowieść Andrzeja Poznańskiego jest trochę niejasna. W tym miejscu można by zapytać: dlaczego Andrzej Poznański poszedł w tym kierunku, w którym wyrzucił niedopałek? To, że wiedział, iż znajdzie tego dnia pieniądze, to mógł wiedzieć. To jest jasne. Ale tego, w którym dokładnie miejscu je znajdzie, tego nie mógł wiedzieć. To znaczy, nie wiem, może mógł również i to wiedzieć, ale w tym wypadku nie wiedział.
        Nie wiedział, bo wychodząc z domu nie poszedł prosto bez gzygzaków do tego miejsca w parku, gdzie leżało pięćdziesiąt złotych, tylko cały czas szukał ze wzrokiem wlepionym w ziemię, krążył, węszył, zawracał, skręcał w lewo, skręcał w prawo i tak dalej, i tak dalej.
Tak wiec Poznański nie wiedział, gdzie, w którym miejscu leżą pieniądze.
       Dlaczego, zatem więc, poszedł w tym kierunku, w którym wyrzucił niedopałek i gdzie właśnie leżał na ziemi, obok tlącego się jeszcze niedopałka, zielony banknot?
Otóż to. 
W tym miejscu, jak już mówiłem, opowieść Poznańskiego jest trochę niejasna. Poznański nie powiedział mi, dlaczego poszedł za niedopałkiem, nie wyjaśnił mi tego, a ja go nie zapytałem, nie poprosiłem o wyjaśnienie w tym względzie, nie wiem już teraz, nie pomnę, czy uszło to mojej uwagi, czy też nie uszło i tylko nie chciałem mu w pierwszej chwili przerywać toku opowieści, a potem zapomniałem, wyleciało mi z głowy albo uznałem to za szczegół nieważny w obliczu końcowego mojego zachwycenia.
Nie wiem. Nie pomnę.

Teraz, kiedy przypominam sobie opowieść Andrzeja Poznańskiego, ten szczegół jednak mnie frapuje. Jest to jedyny niejasny punkt w tej jego arcyjasnej, arcylogicznej opowieści. Dlaczego Andrzej Poznański, wyrzuciwszy półkolem za siebie niedopałek papierosa, po krótkiej chwili wstał z ławki i poszedł za nim?
To mnie teraz bardzo jednak frapuje.
      Byłem teraz na połowie drogi między wsią a leśniczówką, na samym środku białego pokrytego śniegiem pola. Dmuchał tu na tej wolnej domenie lekki solanus — wschodni wiatr lekki, ale bardzo mroźny, kłujący twarz lodowymi igiełkami, czułem wyraźnie jego kłucie, tysiące innych rzeczy czułem i czułem poza tym wszystkim, na prawym biodrze, o które obijał mi się w marszu chlebak, resztki ciepła stygnącej błyskawicznie w butelce herbaty.
            Nagle olśniło mnie. 
Tak to można nazwać. Znalazłem wyjaśnienie, dlaczego Andrzej Poznański, wyrzuciwszy niedopałek papierosa, po krótkiej chwili podniósł się z ławki i poszedł za nim. Wyjaśnienie proste i jedyne. Nie widzę innego. Mnie w każdym razie ono absolutnie zadowala, a nie byle co mnie zadowala.
        Oto Poznański półkolistym ruchem wyrzuca za siebie niedopałek papierosa. Po krótkiej chwili, kilka sekund, podnosi się z ławki i przechodzi za ławkę albo przechodzi zwyczajnie przez ławkę i szuka rzuconego niedopałka. Dlaczego? 
      Dlatego, i to jest jedyne arcylogiczne wyjaśnienie tego jedynego niejasnego punktu w jego arcylogicznej opowieści, że uznał, iż wyrzucił ten niedopałek trochę bezmyślnie, trochę nie w porę, to znaczy trochę przedwcześnie.
Uznał, że można było jeszcze ze dwa, trzy razy się nim zaciągnąć. Fakt, że był to jego ostatni papieros, nie jest tu bez znaczenia. Dwa, trzy sztachnięcia, dwa, trzy szlugi więcej w obliczu nie wiadomo jak długiego postu są na wagę czystego złota.

Poznański wie, że znajdzie tego dnia pieniądze, z tą wiarą wielką, przenoszącą góry, wyszedł rano z domu, ale nie wie, kiedy je znajdzie, może znaleźć je dopiero pod wieczór, o zachodzie słońca albo już przy zapalonych miejskich latarniach, po całym dniu morderczego szukania, na głodniaka, bez papierosów.
        Andrzej Poznański więc wstaje z ławki i idzie szukać rzuconego za siebie niedopałka, żeby się nim jeszcze ze dwa, trzy razy zaciągnąć. Znajduje tlący się niedopałek, zaciąga się tym petem zachłannie, raz, drugi raz, choć parzy mu palce, wypuszcza dym szeroko otwartymi ustami, jak to on, i widzi wtedy, percypuje poprzez niebiański dym leżący na ziemi zielony pięćdziesięciozłotowy banknot.
- To Niewidzialna Ręka tam te pieniądze podrzuciła i ja wiedziałem, że je znajdę - powiedział Andrzej Poznański i to jest znowu bardzo jasne.

sobota, 27 stycznia 2018

Dach nieba

Dzień się chyli, czyli nastaje pora między psem a wilkiem.
Idę przed siebie, bo jako wolny człowiek nie potrzebuję schodzić na dół i spać w łóżku pod dachem. Jeśli tylko mogę, do spania wybieram dach nieba.

Oddycham pełną piersią, kontempluję widoki i czuję, że żyję!
Czyż trzeba czegoś więcej, aby cieszyć się Tym Co Jest?




Idę i myślę.(bo mam czas)
Co to znaczy zarzucić Kotwicę Właściwej Perspektywy?
Bo tylko wtedy da się prawidłowo odbierać świat.

Tę kotwicę, czyli punkt startu do rozumienia świata stanowią skale makro: - kosmiczna skala czasowa łącząca Prawybuch z chwilą obecną, około 15 miliardów lat, kosmiczne skale odległości i wielkości.....
Wierni Czytelnicy pamiętają opowieść Zbyszka o Układzie Słonecznym?

Jeśli założymy, że Słońce jest pestką wiśni, to Ziemia ma wielkość ziarnka maku. W tej skali Ziemię od Słońca dzieli niecały jeden metr.
Najbliższa gwiazda natomiast, Proxima Centauri, znajduje się w odległości aż dwustu kilometrów od tego metrowego układu pestka – ziarnko maku.
        Już samo uzmysłowienie sobie tych ogromnych trzech skal daje dobrą perspektywę, czyli dystans potrzebny do zdrowego rozumienia rzeczywistości.

A kiedy do tego dodamy działanie miss Ewolucji, pokazane z „przymrużeniem oka” przez Stanisława Lema w cyklu „Międzygalaktyczni Konstruktorzy”....
Wejdziemy w inną perspektywę.
Być może wyrwiemy się wtedy mentalnie z przaśnego grajdołka.
Być może wtedy (albo kiedyś) dopadnie (albo nie dopadnie) Czytelnika kwantowy skok w rozumieniu!
Popatrzymy na życie z daleka, jak na zdjęcia z cudzego albumu”.

A z tego dystansu wypłynie ogólna prawda: - wszystko mija.
Dlatego wypada cieszyć się każdą chwilą.
Bo liczą się tylko chwile....


Oto o czym sobie myślałem wieczorem letnim na połoninach, gdy nad głową zapalały się pierwsze gwiazdy.
Aniołku! Ach!

piątek, 26 stycznia 2018

Międzygalaktyczni Konstruktorzy 18

            Obwiesić się z nudów

Podłamany niepowodzeniem Trurl spytał sam siebie: 
- Oznaczaż to, że problem jest nierozwiązywalny? 
- W takim razie winno by mi Komputerium dostarczyć dowodu jego nierozwiązywalności, czego naturalnie, wskutek wszechstronnego zmądrzenia, ani mu się śni robić.                                                     
Wpadło bowiem w koleinę zacietrzewionego lenistwa, jak nas nauczał ongiś mistrz Kerebron.
       Ha! Cóż za sprośny widok – rozumu, który jest na tyle rozumny, by pojąć, że nie musi trudzić się nad czymkolwiek, bo wystarczy mu sporządzenie odpowiedniego instrumentu, ten zaś instrument, będąc sam bystrym, ów tok logiczny bez granic i miary kontynuuje!
Zbudowałem niechcący Spychacz Problemów, a nie jego Rozwiązałkę!
      Nie mogę zakazać maszynom działania per procura, bo zaraz mnie oszwabią, twierdząc, że ogrom jest im niezbędny ze względu na rozmiary samego zadania – westchnął Trurl i poszedł do domu.
Z domu wysłał brygadę demontażową, która łomami i druzgostnicami w trzy dni oczyściła przestwór okupowany.
     Łamał się ze sobą Trurl, aż zdecydował, że inaczej trzeba działać:
- Każda maszyna musi mieć dozorcę nieprawdopodobnie wręcz mądrego, to znaczy mnie, ale nie rozmnożę się przecież i nie rozedrę na sztuki. 
Chociaż... Czemu nie miałbym się właściwie zwielokrotnić?! Eureka!

Uczynił tak: - samego siebie skopiował we wnętrzu osobnej, nowej maszyny cyfrowej, i odtąd już ta jego matematyczna kopia miała się borykać z zadaniem. Uwzględnił w programach możliwość powielania się Trurlowych powieleń, a z zewnątrz podłączył do systemu umyślną przyspiesznicę, żeby pod nadzorem roju Trurli wszystko szło w środku błyskawicznie.
      Po czym zadowolony, strząsnął z siebie pył stalowy, jakim pokrył się przy ciężkiej pracy, i oddalił się na przechadzkę, pogwizdując niefrasobliwie.

Wrócił pod wieczór i zaraz wziął na spytki cyfrowego Trurla, to jest działającą swą podobiznę, pytając, jak tam robota postępuje.
      Mój drogi – rzekł mu sobowtór przez dziurkę stanowiącą cyfrowe wyjście – najpierw powiem ci, że to nieładnie, a nawet, nie owijając w bawełnę, haniebnie – pakować, w postaci cyfrowej kopii, siebie samego sposobem informacyjnym, abstrakcyjnym i programowym do maszyny dlatego, że samemu nie chce się łamać głowy nad trudnym problemem!
          A ponieważ tak mnie obliczyłeś, zaksjomatowałeś i zaprogramowałeś, że jestem dokładnie i akurat tak samo mądry, jak ty, to nie widzę żadnego powodu, dla którego ja mam tobie raporty składać, skoro może też być, powiedzmy, na odwrót!
- Kiedy bo ja się wcale tym problemem nie zajmowałem, tylko spacerowałem po łąkach i borach! - odparł zbity z pantałyku Trurl.
Toteż gdybym nawet chciał, nie mogę ci niczego powiedzieć takiego, co by się wiązało z zadaniem. Zresztą jużem się przy nim narobił, aż mi neurony pękały, teraz twoja kolej.
Nie bądź przykry, proszę cię, mów!

- Nie mogąc wydostać się z tej piekielnej maszyny w której mnie uwięziłeś, rozważałem istotnie tę całą sprawę.
I Trurl dowiedział się, że:
- Idiotów uszczęśliwić można byle czym, gorzej z mądrymi.        
 - Rozumowi niełatwo dogodzić.
- Rozum bezrobotny to zmartwiona nicość i potrzebne mu są przeszkody
- Szczęśliwy przy ich pokonywaniu, zwyciężywszy, wnet popada we frustrację, a nawet wariację.
- Trzeba mu więc stawiać przeszkody wciąż nowe.
- Im przykrości są większe tym przyjemniej jest potem.
                                                                                                                                                        Niektórzy twierdzą nawet, że rozum bardzo dokładnie uszczęśliwiony, zaczyna pożądać nieszczęścia. (Czy jesteś tego pewien – zapytał prawdziwy Trurl swego sobowtóra. A bo ja wiem? - usłyszał odpowiedź)
     A więc doszczęśliwiony rozum w nieszczęściu upatruje szczęście swoje.
Cybernetyczny Trurl sporządził także dwie kopie nieśmiertelnych, aby zbadać sprawę umierania. Oto wyniki:
Nieśmiertelni zrazu odczuwali satysfakcję z tego, że wokół nich wszyscy z czasem padają jak muchy, a oni nie. 

Ale potem przyzwyczaili się i zaczęli, czym kto mógł, dobierać się do własnej nieśmiertelności. Doszli już do młota parowego. 
     W każdym razie, nie masz cnoty bez występku, urody bez ohydy              wieczności bez mogiły, czyli szczęścia bez biedy.
Następne doświadczenie polegało na zbudowaniu społeczności wyposażonej w Syntetycznych Aniołów Stróżów, z których każdy unosił się nad swoim podopiecznym w zenicie, na sputniku.
         Anioły te, będąc automatami sumieniowymi, wspierały cnotę dodatnim sprzężeniem zwrotnym ze stacjonarnej orbity.
Lecz sprawność w systemie okazała się niska. Co przewrotniejsi grzesznicy zasadzali się na swoje Anioły Stróże z rusznicami przeciwpancernymi.  
       A więc rozpoczęła się eskalacja: - przyszło do wprowadzenia na orbity Cyberarchaniołów o wzmocnionej konstrukcji.
Przy pomocy teorii mnogości i seksualnej matematyki badałem doznania zmysłowe w seksie, zgodnie z hipotezą, że w tej dziedzinie Rozum konfliktuje ze Szczęściem, ponieważ w seksie nie ma nic rozumnego, a w Rozumie nic seksualnego.
       Owszem, rozmnażanie pączkowaniem problem likwiduje, bo wtedy każdy staje się własnym kochankiem, ze sobą flirtuje, siebie ubóstwia, pieści, lecz stąd płynie egotyzm, narcyzm, przesyt i otępienie.
   
Dalej: - Istoty zbudowane doskonale, zdolne do permanentnej autoekstazy, nie potrzebują nikogo, ani niczego.
- Nie da się z nich zbudować społeczności. Bo po pierwsze, one mają społeczność gdzieś, a po drugie: istnieje niebezpieczeństwo, że takie istoty zapieszczą się na amen.
       Natomiast można zbudować społeczność takową z istot niedoskonałych, które potrzebują wzajemnej pomocy. Im zaś są mniej doskonałe, tym intensywniej wymagają wsparcia.

Podsumowując: Na co komu świat pełen szczęśliwości i tylko szczęśliwości? Co można robić na świecie wypełnionym po brzegi szczęściem?
Chyba tylko się obwiesić z nudów!

Stanisław Lem. (1921 – 2006)


To był końcowy odcinek opowiadania Stanisława Lema, w którym autor opisał ze specyficznym humorem kwintesencję dylematów egzystencjalnych.

W swoim ostatnim felietonie z 2006 roku, Lem ostrzegał przed zagrożeniami, które szykują Polakom bracia Kaczyńscy.

Autor bloga natomiast, dla uhonorowania bohaterów opowieści, zmienia nazwy trzech ulic, zgodnie z panującą aktualnie modą.


czwartek, 25 stycznia 2018

Międzygalaktyczni Konstruktorzy 17

         Komputerium

Następnego ranka Trurl tak rzekł do siebie: - Widocznie wziąłem się za bary z problemem ze wszystkich w całym Kosmosie najtrudniejszym, skoro nawet Ja Sam Osobiście podołać mu nie mogę!
          Byłżeby Rozum nie do pogodzenia ze Szczęśliwością? Bo na to zdaje się wskazywać casus Kobyszczęścia, które póty pławiło się w Ekastazie Istnieniowej, pókim mu myślenia nie podkręcił?
Lecz ja takiej ewentualności nie mogę dopuścić, ja się na nią nie zgadzam, ja jej za własność Natury nie uznaję!
      Zakładałaby bowiem złośliwą a chytrą, wręcz szatańską perfidię zaczajoną w Bycie, w materii śpiącą, która tego tylko czeka, żeby się świadomość zbudziła.
Świadomość jako źródło udręczeń zamiast bytowej słodyczy.
      Lecz wara Kosmosowi od myśli, która ten nieznośny stan rzeczy pragnie polepszyć.
Muszę więc odmienić to, co jest. Zarazem uczynić tego nie jestem zdolen.
Byłżebym w kropce?
Skądże!
      Od czego wzmacniacze rozumu? Czego sam nie podźwignę, mądre machiny za mnie podźwigną!
Zbuduję Komputerium do rozwiązania egzystencjalnego dylematu!
Jak postanowił, tak tez uczynił.

W dwanaście dni stanęła pośrodku pracowni machina ogromna, prądem szumiąca, foremnie graniastego kształtu, która nic innego robić nie mogła, jak tylko zetrzeć się zwycięsko z zagadką.
Włączył ją i nie czekając, aż się rozgrzeją od prądu jej krystaliczne wnętrzności, poszedł na spacer.

Kiedy wrócił ujrzał maszynę pogrążoną w pracy niewymownie zawiłej. Montowała z tego, co było pod ręka, inną machinę, znacznie większą od siebie. Ta z kolei w ciągu nocy i następnego dnia wyrwała z posad ściany domu i dach rozsadziła konstruując ogrom następnej maszynerii.
      Trurl postawił namiot na podwórzu i czekał cierpliwie końca tych ciężkich umysłowych robót, lecz nie było go widać.
Przez łąkę w las, kładąc go pokotem, rozrosły się kolejne kadłuby, wnet z głuchym szumem wparły się któreś tam generacje pierwotnego Komputerium w wody rzeki.

Trurl zaś, chcąc obejrzeć całość dotąd powstałą, musiał pół godziny strawić na pospiesznym marszu. Kiedy jednak przyjrzał się dokładniej połączeniom maszyn, zadrżał.
        Stało się to, o czym jedynie z teorii wiedział.
Jak bowiem głosi hipoteza wielkiego Kerebrona Emtadraty, uniwersalnego kunstmistrza obojga cybernetyk, maszyna cyfrowa, której dać nieposilne dla niej zadanie, jeśli przekroczy pewien próg, zwany Barierą Mądrości, zamiast sama męczyć się rozwiązywaniem problemu, buduje maszynę następną, lecz i ta, już dostatecznie chytra, by pojąć, co i jak, przerzucone na nią brzemię z kolei przekazuje następnej, przez siebie wnet zmontowanej, i proces tego spychania zadań idzie w nieskończoność!
        Jakoż horyzontu już sięgały stalowe dźwigary czterdziestejdziewiątej generacji maszynowej, a szum tego jeno myślenia, które polegało na przekazywaniu problemu byle dalej, mógł wodospad zagłuszyć!
Albowiem mądrość polega na tym, aby zlecić komuś innemu robotę, którą miało się samemu wykonać.

Toteż programów słuchają jedynie mechaniczne głuptaki cyfrowe.
Pojąwszy naturę zjawiska, Trurl przysiadł na pniu drzewa, zwalonego właśnie komputerową ewolucją ekspansywną, i wydał z piersi jęk głuchy.

Cdn

środa, 24 stycznia 2018

Astrofizyk o samospaleniach

Dawno nie pisałem o sprawach niewyjaśnionych. To są frapujące zagadnienia do roztrząsania za pomocą własnego rozumu.
I nie jest to coś, w co można wierzyć lub nie wierzyć.
Należy to po prostu przyjąć do wiadomości, ponieważ są to tak zwane gołe fakty.
Bardzo starannie przesiewam wiadomości z ostatnich lat, a już ze szczególną uważnością podchodzę do informacji z doby internetu. Dziś otacza nas bowiem taka ilość bzdur informacyjnych, że można w nich zatonąć.
Czyli im fakty są starsze, i ostały się po weryfikacji, tym lepiej.

Fakty podaje Maurice Chatelain, astrofizyk, który pracował w NASA w projekcie Apollo i stworzył między innymi system radarowy dla misji księżycowej,

Dopuszczony do tajemnic Top Secret Security Clearance, znajomy Wernehra von Brauna, pracował także w słynnym instytucie RSI. Po ustaniu klauzuli tajności napisał kilka książek.
Oto trzy fakty z 1938 roku.

Dnia 7 kwietnia 1938 roku statek „Ulrich” znajdował się na pełnym morzu, na południe od Irlandii.
        Sternik John Greely stał od pewnego czasu sam przy sterze pilnując ustawienia dziobem do fali.
W pewnym momencie załogę zaniepokoiły powiększające się przechyły statku na lewą i prawą burtę. 
Czyżby nikogo nie było przy sterze?

Pobiegli do sterówki, a tam rzeczywiście nie ma nikogo!

Greeley zniknął.
W miejscu, gdzie stał, pozostała tylko mała kupka popiołu.
Wyglądało na to, że sternik został całkowicie spalony, przy czym nic innego wokół nie ucierpiało.

Tego samego dnia i o tej samej godzinie George Turner jechał ciężarówką do Liverpoolu.
W Upton-by-Chester nagle i nieoczekiwanie zgasł silnik, a ciężarówka stoczyła się do rowu.
       Policja, która przybyła na miejsce, stwierdziła, że ciało Turnera uległo całkowitemu spaleniu.
Na nietkniętym fotelu ciężarówki leżała mała kupka popiołu.
Poza tym wszystko, również kierownica i tablica rozdzielcza, było nietknięte.

Tego samego dnia o tej samej godzinie w Holandii, osiemnastoletni Wilhelm den Bruick, przejeżdżał samochodem w pobliżu Nimegue.
Nagle zgasł silnik i samochód stoczył się do rowu.
          Dalej było identycznie jak w przypadku zdarzenia pod Liverpoolem: - przybyła policja i stwierdziła, że na nienaruszonym siedzeniu kierowcy leży mała kupka popiołu.
Poza tym w samochodzie brak było jakichkolwiek śladów nadpaleń.

Jako że jedno z tych zdarzeń miało miejsce na pełnym morzu, drugie w Anglii, a trzecie w Holandii, nie od razu spostrzeżono, że wydarzyły się one tego samego dnia i o tej samej godzinie.
      Także znalazł się ktoś dociekliwy i zadał sobie trud, aby zmierzyć na mapie dokładne odległości pomiędzy miejscami opisanych zdarzeń.
Zdziwił się, ponieważ odkrył, że odległość pomiędzy pierwszym i drugim punktem jest identyczna jak pomiędzy drugim i trzecim i wynosi 547 km 700 metrów.
(Na marginesie: - zainspirowany tą odległością, jako pasjonat liczb powiedziałem sobie: - oto coś dla mnie i w tym trójkącie równobocznym odkryłem jedną ze stałych astronomicznych).

Maurice Chatelain wyjaśnia natomiast, jak możliwa była karbonizacja ciał bez naruszania tego co znajdowało się wokół nich.

Otóż podobny efekt można dziś uzyskać za pomocą kuchenki mikrofalowej, gdzie pieczenie zaczyna się od środka i można na przykład zwęglić wnętrze pieczeni nie ogrzewając nawet jej warstwy zewnętrznej.
       A Maurice wie, co mówi, bo jest specem od radaru, a kuchenka w uproszczeniu działa właśnie na falach radarowych.
Czyli zdrowe to jedzenie z kuchenki nie jest, ale to już temat do innej bajki.
W każdym razie autor przytacza inną historię, jaka mu się przydarzyła.

W 1976 roku spędzał wakacje u przyjaciela w Saint-Tropez Czytelnicy jego dwóch pierwszych książek zaprosili go na odczyt do Nicei i zaproponowali, że zaprowadzą go na górę o wysokości prawie dwóch tysięcy metrów, która wznosi się ponad miastem, aby pokazać mu ślad pozostawiony przez UFO, które lądowało tam kilka miesięcy wcześniej.
        Miejscem lądowania pojazdu okazała się polana znajdująca się pośrodku sosnowego lasu.

Wszystkie sosny były ścięte na wysokości jednego metra nad ziemią. Resztki pni były wypalone, ale w dziwny sposób.
Otóż zwęglenie znajdowało się wewnątrz pnia, natomiast kora była nietknięta. A więc nie mógł być to zwykły pożar, tylko jakieś intensywne promieniowanie.
        Poza tym spalona w chwili lądowania trawa tworzyła powierzchnię idealnego koła o średnicy 20 metrów.
Wewnątrz koła łąka zaczęła już odrastać i miała około 10 centymetrów, podczas gdy poza kręgiem ponad jeden metr.
Jednak najdziwniejsze było to, że ta odrastająca trawa była zupełnie inna od traw wokół – zupełnie jakby na skutek promieniowania nastąpiła mutacja i pojawił się nowy, nieznany gatunek.

Ale to nie trawa interesuje nas tu najbardziej, lecz zwęglone od środka pnie drzew.
      To zwęglanie od środka łączy się w jakiś tajemniczy sposób właściwie z każdym z wielu odnotowanych przypadków samospalenia, nie tylko z tymi trzema z 1938 roku.
Maurice Chatelain ubolewa, że jeszcze długo nie będziemy umieli wytłumaczyć przyczyny setek udokumentowanych samospaleń, a także komunikatów matematycznych zawartych w śladach z Marliens, Valensole, Sturno, czy Santa Monica.

Książka – Wysłannicy z Kosmosu, Maurice Chatelain.

wtorek, 23 stycznia 2018

Malkontent

Jeśli tylko rozpoznam w moim rozmówcy malkontenta, sprawę załatwiam krótko i zdecydowanie, po czym następuje ewakuacja Zbyszka.
       Po cóż bowiem wystawiać się na negatywną energię?

Synonimem malkontenta jest krytyk, który wszystko i wszystkich zaszufladkuje, skrytykuje i spostponuje.
Taka osoba ma rozdęte ego, czyli musi mieć zawsze rację, oraz zazwyczaj jest złośliwa.
Generalnie trudno jest z takim wytrzymać.
Oto opowieść.

Podróżujący niezależnie od siebie po kraju Hindus, rabin i krytyk, zostali pewnego popołudnia zaskoczeni w tej samej okolicy przez gwałtowną burzę. Spotkali się szukając schronienia w najbliższym gospodarstwie.
      - Ta burza potrwa pewnie do jutra – powiedział właściciel gospodarstwa - lepiej zostańcie tu na noc.
Niestety w pokoju gościnnym pomieszczą się tylko dwie osoby. Jeden z was musi spać w stodole.
- Ja mogę tam spać – powiedział Hindus – odrobina ascezy to dla mnie nic nowego.
I poszedł do stodoły.

Kilka minut później ktoś zapukał do drzwi. To był Hindus.
- Przepraszam – powiedział – ale w stodole jest krowa. Według mojej religii krowy są święte i nie wolno mi wkraczać na ich teren.

- Nie martw się – powiedział rabin – ja pójdę spać w stodole, mnie krowa nie przeszkadza.
I poszedł.

Po kilku minutach znów ktoś zapukał do drzwi. To był rabin.
Powiedział: - Bardzo przepraszam, ale w stodole jest świnia. Według mojej religii świnie są nieczyste. Nie mogę czuć się dobrze razem ze świnią w tym samym pomieszczeniu.

- Nie jest mi to na rękę – odezwał się krytyk – ale jak widać, to ja jestem zmuszony spać w stodole.
I poszedł.

Po niedługim czasie znowu ktoś zapukał. Tym razem za drzwiami stała krowa i świnia.




Maj 2017, Stara Stajnia w Zawidowicach.
Jacek - kolega z klasy maturalnej, który mnie tu przywiózł z Gdańska, pojechał do swojej rodziny mieszkającej nieopodal.
Dopiero jutro pod koniec dnia mają zjechać pozostali nasi koledzy klasowi z liceum Reytana.
      Zrobiło się popołudnie, gdy usiadłem z piwem na tarasie. 
Wokół zielono, ciepły wiatr, który wiał od rana ucichł całkiem.  Nie widać ludzi, na padoku pasie się kilka koni....Wydaje się, że w tak wielkim kompleksie jestem jedynym gościem.
      Ciszę przerywa jedynie parskanie najbliższego konia.
Siedzę więc sobie na luziczku, atmosfera jest urocza, oraz wokół maj.

Naraz pojawia się facet i pyta, czy może się przysiąść.
Czemu nie?
Akurat jestem w nastroju przychylnym dla świata..... i może się miło pogada o tym i owym?....

Niestety kicha ! 
Trafił się malkontent.
Facet zaczął od marudzenia, że daleko od domu i dlaczego tak drogo, a potem przeszedł na wypytywanie, a ja tego nie lubię..... 
      Od razu przypomina mi się kultowa odzywka z Siekierezady: - "Takie towarzystwo jest mi potrzebne jak zadra w dupie". 
Mogę tak powiedzieć mojemu rozmówcy, lecz przecież nie muszę, zrobię to łagodniej, dodając nieco pokory.

Tymczasem popijam i odpowiadam półgębkiem – tak, nie.
Wreszcie podnoszę się i mówię: - dziękuję za towarzystwo, teraz idę robić zdjęcia.
- To ja pójdę z panem – facet na to.
- To niemożliwe – odpowiadam.
- A czemu? - zadziwił się.
- A temu – wyjaśniłem niezwykle elegancko – że lubię być sam, ponieważ osoby towarzyszące naruszają prawidłowość prądów powietrznych, które mnie otaczają.

I poszedłem robić zdjęcia wieczorne.








poniedziałek, 22 stycznia 2018

Raymond Moody

Miliony osób wróciły na jakiś czas „z drugiej strony”. 
Liczne grono spośród nich, opisało swe przeżycia.
Te wspomnienia są zadziwiająco podobne.
        Jednak ci, którzy wrócili „z drugiej strony” mają kłopot z przekazaniem wrażeń, brakuje im odpowiednich słów. To zupełnie tak samo, jakbyśmy próbowali napisać powieść, dysponując tylko połową liter alfabetu.
        I tu jest wielka sztuka, jak opisać co czuliśmy „po drugiej stronie”.
W głębi nas jest kosmiczne tło, jednak fizyczny etap naszej egzystencji jest nadzorowany przez mózg, a ten przesłania to kosmiczne tło, gasi je – podobnie jak każdego ranka światło wschodzącego słońca gasi blask innych gwiazd.
Dostrzegamy tylko to, co przepuszcza filtr naszego mózgu, a zwłaszcza jego lewa część językowo-logiczna, kształtująca nasze poczucie odrębnej tożsamości zwanej jaźnią.
Ta lewa półkula stanowi więc barierę którą trzeba przekroczyć, aby zdobyć wiedzę wyższego rzędu.
       W 1975 roku Raymond Moody opisał w książce „Życie po życiu” przypadek George'a Ritchiego.

Ritchie „umarł” z powodu powikłań po zapaleniu płuc, i przez dziewięć minut przebywał poza ciałem.
Był w tunelu, odwiedził niebo i piekło, spotkał się ze świetlistym bytem, a przede wszystkim odczuwał trudny do opisania dobrostan i spokój.
Tak narodziła się nowożytna era opisów z pogranicza śmierci.

piątek, 19 stycznia 2018

Złoto Konkwistadorów

Złoto to słowo, które w podobny sposób fascynuje prawie wszystkich.
Żółty metal z przyjaciół czynił zawziętych wrogów, a także wywoływał wielkie wojny.
      Wystarczała sama pogłoska, że w jakimś regionie znajduje się ten kruszec, aby na poszukiwania ruszały setki tysięcy ludzi, zostawiając wszystko, co dotąd było im bliskie i drogie.
     Wielu spędziło całe życie na poszukiwaniu tego tak często przeklinanego metalu. Wielu znajdowało tylko śmierć.
Z kolei inni, którzy wcale nie myśleli o bogactwie, przypadkowo natrafiali na złote żyły. Szczęście i niefart znajdują się bowiem od zawsze obok siebie.

         Oto złota historia.....

Zbliżała się druga wojna światowa, jednak zanim się zaczęła, wybucha wojna w Hiszpanii.
       Pierwsi na tej hiszpańskiej wojnie zarobili Francuzi, sprzedając wojskom republikańskim bombowce, samoloty myśliwskie, karabiny maszynowe i inną broń.
Premier Leon Blum nie zwracał uwagi na sojuszniczą Anglię, która odmówiła ingerowania w sprawy Hiszpanii.
     A to powinno zadziwić Francuzów, gdyż brytyjscy bankierzy ustawiali się zwykle pierwsi w kolejce po złoto.
Rząd Hiszpanii płacił bowiem złotem, bo miał go pod dostatkiem.
Zasoby skarbca wynosiły 635 ton sztab i monet, a pochodziły jeszcze z czasów Konkwistadorów, którzy złupili Amerykę Południową.




Ten majątek stawiał Hiszpanię na czwartym miejscu w świecie, pod względem zasobów złota.
Pierwsza w tym rankingu była Ameryka, potem Francja i Anglia.
Dla republikańskiego rządu Hiszpanii nadszedł czas, gdy broń była bardziej potrzebna niż złoto.

Republice „pomagał” Związek Radziecki.
Dostarczył 362 czołgi, 120 samochodów pancernych, 806 samolotów, 1555 dział, ponad 20 tysięcy karabinów maszynowych.
Jednak wsparcie Włoch dla strony Franco było dużo większe: - dostarczyły 950 czołgów, a także po tej stronie walczyło trzysta tysięcy włoskich żołnierzy.
       No i rebeliantów wspierał także Hitler.
Za broń francuską republika musiała płacić, a Związek Radziecki otworzył szeroko ramiona i potraktował swoje dostawy jako „darmową i braterską” pomoc.
Daję cudzysłowy, ponieważ w końcu ta darmowa pomoc, wyszła Hiszpanii, jak się to mówi – bokiem.
Stalin bowiem był przebiegłym graczem i miał swój plan.

Ten plan Stalina zaczął się realizować, gdy armie generała Franco zbliżały się do Madrytu.
     Oto narodowy skarb – kilkaset ton złota – znalazł się w niebezpieczeństwie.
Premier Caballero nakazał ewakuację złota do miejsc, gdzie byłoby bezpieczne.
15 września 1936 roku pierwszy transport 800 skrzynek ze złotymi monetami wyjechał do Kartageny, skąd miał zostać przerzucony do Marsylii.
        W stolicy pozostało jeszcze 510 ton.
Tu pojawia się nazwisko wytrawnego agenta NKWD Staszewskiego.
Otóż nawiązał on wcześniej przyjacielskie stosunki z Juanem Negrinem, deputowanym do Kortezów z ramienia partii socjalistycznej.
     Ta przyjaźń stała się szczególnie ważna, gdy we wrześniu 1936 roku Negrin został ministrem finansów w rządzie Caballero.
Staszewski szybko zorientował się, że Negrino był człowiekiem miękkim, łatwo poddającym się zdaniu innych, a co najważniejsze był zafascynowany zmianami rzekomo zachodzącymi w ZSRR.
To do niego należały decyzje o sposobie zabezpieczenia hiszpańskiego skarbu.
      Staszewski zaproponował wysłanie złota do ZSRR, a Negrino tę propozycję podsunął premierowi.
15 października 1936 roku Caballero napisał do Stalina list, w którym zaproponował przesłanie 500 ton złota jako depozyt.
         
Stalin odpowiedział dwa dni później.
Do akcji włączył ambasadora Orłowa, któremu udzielił
ściśle tajnej instrukcji: - Użyć radzieckiego statku. Zachować najściślejszą tajemnicę. Odmówić wystawienia pokwitowania. Odmówić podpisania czegokolwiek. Wyjaśnić, że Bank Państwowy wyda formalne potwierdzenie w Moskwie. Jesteście osobiście odpowiedzialni za operację.

Orłow dobrze wiedział, co znaczy być osobiście odpowiedzialnym.....

Pierwszy transport dotarł do Kartageny 22 października. Dwa tysiące skrzynek, z których każda ważyła 62 kg ulokowano tymczasowo w jaskiniach w znacznej odległości za miastem.
      Całość miała obejmować 7800 skrzyń, które ze względów bezpieczeństwa miały być rozdzielone na cztery statki. Eskortę zapewniały hiszpańskie niszczyciele.

Operacja przebiegała sprawnie. Ostatnią skrzynię z transportu załadowano na statek „Wołgolec” rankiem 26 października, po czym konwój niezwłocznie wypłynął.
      Tuż przed odpłynięciem konwoju, do Orłowa podszedł Mendez Aspe, dyrektor z Ministerstwa Finansów i poprosił o wystawienie pokwitowania, aby mógł się rozliczyć z cennego ładunku.

Orłow był przygotowany na taką prośbę i odpowiedział:
- „Nie jestem upoważniony do wystawiania pokwitowań.
Ale nie obawiajcie się towarzyszu! Pokwitowanie zostanie wystawione przez Bank ZSRR, gdy wszystko zostanie policzone i zważone”.
       I w ten oto sposób wielka operacja przekazania Złota Konkwistadorów w ręce Stalina odbyła się bez żadnego pisemnego dowodu.
Czyli na dobrą sprawę jeden złodziej oddawał zrabowane fanty na przechowanie drugiemu złodziejowi....

Dużo później, gdy skrzynki złożono w magazynach Ludowego Komisariatu Finansów, okazało się, że do Moskwy dotarło 5745 skrzynek o łącznej wadze 453 ton.
     Było to tym bardziej dziwne, że w Kartagenie skrzynki liczyli i Aspe i Orłow. Jednemu wyszło 7800, drugiemu 7900....
Nie starali się wyjaśnić skąd wzięła się ta różnica, zakładając, że w Moskwie zostanie to wyjaśnione.

Na uroczystym obiedzie dla zaufanych z okazji przejęcia skarbu, Stalin powiedział; - „Prędzej zobaczą własne ucho niż to złoto”.....