czwartek, 19 grudnia 2013

Tryb samolotowy

czyli cichiutko/.....

kpiiiu


Opowieść wigilijna.

- Kiedy Bóg stworzył świat, zamieszkał w nim, w samym centrum.
 Ale żyło mu się coraz trudniej, bo ludzie ciągle przychodzili do Niego ze skargami:
        -  że czyjaś żona zachorowała,
        - czyjeś dziecko umarło,
        - ktoś nie może znaleźć pracy.

Skargi na każdy temat, ciągle tylko skargi i skargi. Ludzie nie dbali o to, czy jest dzień, czy noc.
        Bóg musiał wysłuchiwać ich żalów przez 24 godziny na dobę.
Bóg miał dość. Zwrócił się więc do doradców.
       Doradcy powiedzieli: - Boże, po pierwsze popełniłeś błąd stwarzając świat, drugim błędem było to, że na nim zamieszkałeś.
Lepiej uciekaj, bo ludzie cię wykończą.               
      -  Ale dokąd mam uciekać? – zapytał Bóg.
     – Może na Mount Everest? – rzucił jeden z doradców.
     – Nic nie wiecie o przyszłości, ja ją znam: - wkrótce dotrze tam jeden facet, Edmund Hillary. I jak mnie zobaczy, znowu zaczną się te same kłopoty: - autobusy, szosy, lotniska, restauracje, pełno hoteli, bo ludzie zaczną przyjeżdżać, żeby narzekać na swoje smutki. Wszystko zacznie się od nowa. – odparł Bóg.
      - No to może na Księżyc? 
      - Nic nie rozumiecie – stwierdził Bóg: – na całym świecie nie ma takiego miejsca, do którego człowiek by nie dotarł prędzej, czy później.

Jeden z najstarszych doradców, który odzywał się bardzo rzadko, powiedział wtedy:
      - znam jedno takie miejsce, do którego dotrą tylko nieliczni. To jest wnętrze człowieka. Tam się schowaj, będziesz miał spokój. Ludzie będą Ciebie szukać wszędzie, tylko nie w sobie.             
      - To brzmi rozsądnie – zgodził się Bóg.

                I od tej pory zamieszkał w tobie.   

Teraz, gdy ci zdradziłem ten sekret, wszystko jest w twoich rękach. Jeśli będziesz chciał się z Nim spotkać, wchodź do środka!
Tylko przestań narzekać.
Bóg będzie bardzo szczęśliwy z tego spotkania, bo od tysięcy lat nieczęsto widuje ludzi, – tylko od czasu do czasu.
 

ŻYCZENIA

Czytelniku....jestem dla Ciebie. A właściwie byłem.
Nie ma mnie już w tym roku! Hooopa!
Za niedługo odlatuję.
     Samolotem na razie.
Mój wnuczek uczy mnie, jak obsługiwać Xperię. Takie czasy, że wnuczek uczy dziadka.
Czytelnicy bloga: nadaje do was z Sony Xperia z lotniska chopina ....
trzymajcie się!
     teraz zdjęcie

Jezu! trafiłem, niechcący trafiłem
Czytelnicy.....co ja będę się wysilał- kocham Was!
Jestem pustym bambusem tylko.pustą trzciną.
    Boziu pomóż wszystko miałem
ok. w tych saniach ma do Was przyjechać Szczęście. nie tak miało być ,ale juz czas

i ostatnie


 

jezu będzie sie działo

Zbliża się koniec roku

Do braci i sióstr Słowiańskich w końcu roku 2013.

Nie zadawaj pytania; -  dlaczego?
Jeśli zadajesz takie pytanie, nie jesteś inteligentny.

 Jeśli czytasz tego bloga.....z pewnością jesteś Słowianinem: - Polakiem, Ukraińcem, Bojkiem, Łemkiem, lub.... ze Słowianami jesteś.
       Zbliża się rok 2014. Może podajmy sobie ręce ponad podziałami?
Ile pokoleń minęło od 1947 roku?
     Wpisy na blogu mają obudzić w nas, Słowianach ....no właśnie, co? - Tolerancję? Zrozumienie drugiego? Piszę z serca listy do samego siebie, a więc do Ciebie także. Trafiam codziennie do pięciuset osób.
Nie ilość się liczy....
O co chodzi? - Szanuj mnie, ja ci odpłacę tym samym uszanowaniem.
Chodzi o Wybaczenie.

           Co wiemy?
To wiemy, co nam przekazali rodzice, dziadkowie. Bo politycy - (propaganda) kłamali zawsze i będą zawsze kłamać. Taką mają rolę.
Kapłani niestety nie okazali się lepsi. Wysyłali ludzi na śmierć.

             Łemkowska Watra. Jezu! Trafiłem w sam cyklon zabawy!
Widocznie każdy trafia w to, w co chce trafić. Nie miałem oczekiwań, ale trafiłem.
       Ona, - ta zabawa - porwała mnie całkiem!
Historię po tylu miesiącach już przetrawiłem.
Spałem w Żdyni po północnej stronie zbocza, wśród Łemków, wśród Ukrainy.
Napiszę o tym. Teraz apel: -
  
       Wiem, że kiedyś wybaczymy sobie swoje winy.
Bo kto jest bez winy? Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień, niech rzuci...
Wybaczenie może nastąpić w każdej chwili.
Może to Wybaczenie nastąpi Tu i Teraz? Nie ma innego czasu...nie ma...
 
Powtórzę: - jesteśmy Słowianami: - a więc dedykacja dla Czytelników ( blog dzięki Wam, przeskoczył gładko pół miliona wejść! Jest teraz 525 tysięcy)
     Co Wam powiem, to wam powiem, ale Ukraina potrafi się bawić!

Skończmy z martyrologią, dość trupów!

      PODAJMY SOBIE RĘCE. Podamy sobie ręce?

Jeśli nie podamy sobie rąk teraz, to kiedy sobie podamy?
I sterujmy tak subtelnie, żeby wyjść spod wpływów Rosji, a nie wpaść w objęcia Ameryki.
Uważajmy na tych, którzy szczują.
Uważajmy na tych, którzy zdradzają.

         Powinniśmy być gospodarzami u siebie.

   Mam w zanadrzu ( moja babcia tak nazywała to, co za pazuchą ) - ciężkie teksty.
Ale po co to?
    Mamy dobry czas: - koniec roku.

Moja dedykacja dla młodych duchem: -  Bałkanica.

Nie dajmy się już wciągać w te wyliczanki trupów, tych trupów już nic nie ożywi. - Dość tego!
Bawmy się.

"Będzie!
Będzie zabawa, będzie się działo,  i znowu nocy będzie mało!
 Będzie głośno! Będzie radośnie! Znów przetańczymy razem całą noc, hoopa!".
       Bałkanica.


Czy to nie lepsze od zabijania się? Kiedyś na śmierć, dziś tylko zabijania się słowami?





Węże i żmije w okolicach Łupkowa





Powyżej Szwejkowa, obok miejsca, gdzie stała poprzednia strażnica, na ścieżce, natknąłem się na czarnego węża wygrzewającego się na słońcu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to leży czarna foliowa torba, i trzeba ją podnieść i wyrzucić do śmieci.
           Już miałem to zrobić, gdy rozpoznałem zwiniętego węża. Był całkiem czarny, grubość 3,5 cm i pewnie półtora metra długości.
Zdążyłem zrobić tylko jedno ciemne zdjęcie, i wąż uciekł, bo aparat zaszumiał. Gdy wróciłem do strażnicy, poszukałem wiadomości o wężach w albumie, który pożyczyła mi Krysia.
        Otóż w Bieszczadach występują: żmija zygzakowata, wąż eskulapa, zaskroniec. Węża eskulapa łatwo poznać, bo jest po prostu wyraźnie inny. Natomiast zarówno zaskroniec, jak i żmija zygzakowata, mogą być całkiem czarne, co nazywa się, że są melanistyczne.
   Zaskrońca można wtedy odróżnić od żmiji tylko po grubości i długości. Żmija ma długość do 70 cm i grubość do 2,5 cm. Zaskroniec dochodzi do 2 m i jest grubszy.
    Łatwo powiedzieć. To mam takiego osobnika schwytać i zmierzyć? A jeśli żmija się utuczyła i jest grubości i długości zaskrońca?
Takie pytania dyletanta, bo po następnych spotkaniach wężowych, byłem już oblatany i od razu wiedziałem, kto jest kto. 
      


      
    Po pewnym czasie wiedziałem nawet, gdzie kto mieszka. Tylko eskulapa nie udało mi się sfotografować, był bardzo czujny.
           



A z tym szukaniem w albumie chodziło mi o to, czy uniknąłem właśnie śmierci od ukąszenia. Śmierć mi nie groziła, bo nawet gdyby była to żmija zygzakowata, to jej jad jest niebezpieczny tylko dla ludzi starszych i dzieci. Albo osób ze słabym sercem.
                



 W dalszych wędrówkach poznałem w Smereku mężczyznę w moim wieku, którego żmije ukąsiły wiele razy i nic nie odczuwał, nawet nie miał gorączki.
Niemniej spotkanie z wężem jest zawsze przeżyciem.
         






Zbrodniarze, czy bohaterowie?





Ukraińska Powstańcza Armia | UPA
- czyli próba oceny zdarzeń w Bieszczadach w latach 1918-1948

Konflikt polsko-ukraiński pojawił się w Bieszczadach na początku XX wieku. Już wtedy nacjonaliści ukraińscy chcieli stworzyć swoje własne państwo. Tereny Bieszczadów były słabo rozwinięte i zacofane gospodarczo. Grupy etniczne Bojków i Łemków, które zamieszkiwały ten teren zajmowały się przede wszystkim rolnictwem i pasterstwem. Habsburgom nie zależało na uświadomieniu swoich obywateli zamieszkujących Galicję. Ludność Bieszczadów była w większości wyznania greckokatolickiego i prawosławnego. Łemkowie i Bojkowie zamieszkiwali wsie, natomiast Polacy i Żydzi w większości zamieszkiwali miasta i miasteczka Galicji. Oni też zasiadali w lokalnej administracji.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku organizacje ukraińskie próbowały stworzyć wolną Ukrainę, co się nie udało. Rząd Polski nie zajmował się problemem mniejszości ukraińskiej. Następną próbę Ukraińcy podjęli w czasie II wojny światowej kolaborując z Niemcami. Myśleli, że w ten sposób będą mieli możliwość stworzenia swojego państwa. Trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy UPA, która działała w Bieszczadach to zbrodniarze czy też bohaterowie?      
      Problem ten powinien być omówiony szerzej, włączając w to całość ziem Polski wschodniej i południowo-wschodniej, jednak ja skupię się tylko na przedstawieniu tego problemu w Bieszczadach. UPA dokonała na terenie Bieszczadów okrutnych morderstw na ludności cywilnej. Nie będę się odnosił do walk pomiędzy UPA a wojskiem, czy też milicją. Okazuje się że mordowano nie tylko Polaków, ale także Ukraińców, którzy nie popierali UPA. Zbrodnie dokonane przez UPA czy przez wojsko polskie trzeba dokładnie wyjaśnić, udokumentować i rozliczyć ludzi , którzy byli za to odpowiedzialni. Przyznanie się do popełnionych zbrodni ułatwi na pewno stosunki pomiędzy Ukrainą a Polską. Na razie większość historyków zakłamuje historię próbując zatrzeć prawdę, lub ją wypaczyć. Musimy to zrobić teraz, gdyż zbyt długo milczano. Uważano najprawdopodobniej, że jak umrą świadkowie tamtych wydarzeń to sprawa ta rozwiąże się sama.

Społeczeństwo Polski wie na ten temat bardzo mało i na razie oprócz nielicznych publikacji nie robi się nic, aby wyjaśnić zbrodnie dokonane na Polakach, Łemkach czy Bojkach. Powinno się dokonać rozliczenia zbrodni, musimy mówić o konfliktach jakie miały miejsce. I tu ogromna rola historyków którzy powinni rzetelnie i jasno przedstawić prawdę obu społeczeństwom. Powiedzieć prawdę o ludziach którzy mordowali, że są zbrodniarzami i że nic ich nie usprawiedliwia. Jeżeli zamkniemy ten rozdział naszej wspólnej historii mówiąc prawdę i jednocześnie dokumentując ją, to na pewno lepiej zrozumiemy sprawy które rozegrały się w tamtym okresie.

opracowanie: Zbigniew Jantoń

Mariczka ucieka



   Wspomnienia „Mariczki” - żony „Orłana”.

 UB „obrabiało” ks. Gozę w przemyskim więzieniu, stosując znane
   bolszewickie metody.

    W tym samym czasie, gdy ks. Goza siedział w więzieniu, przejeżdżałam
    z dzieckiem przez Kraków i musiałam zatrzymać się na kilka dni na
    plebani, chociaż było wiadomo, że ks. Grab (proboszcz w Krakowie)
    jest zagrożony, a prócz tego możliwa była wsypa ze strony ks. Gozy,
    który go znał. Długo nie trzeba było czekać.

    Następnego dnia po moim przyjeździe (13. V. 1947 r.) na plebanię
    przyszedł specjalny oddział UBP i NKWD i urządzono tzw. kocioł.
    Wyglądało to następująco:

    Przed południem zjawili się na plebani agenci, wszyscy w cywilnych
    ubraniach. Dwóch stanęło przy bramie, dziesięciu rozeszło się po
    domu, do każdego pokoju weszło po 2-3 agentów. Po sprawdzeniu
    tożsamości obecnych rozpoczęli ścisłą rewizję. Na plebani było
    wówczas oprócz dwóch księży i dwóch sióstr zakonnych ponad
    dziesięcioro ludzi z różnych okolic, którzy zatrzymali się tu
    przejazdem lub też uciekli przed wysiedleniem. Podczas legitymowania
    pytano każdego o stosunek do ks. Graba i w jakim celu przybył na
    plebanię.
    Wśród obecnych tylko ja byłam „Polką”.
    - Pani jest Polką? – zapytał agent.
    - Tak.
    - Cóż więc pani tu robi? Polka, u księdza ukraińskiego?
    - Jestem przejazdem. Tutaj zaszłam przypadkowo. W drodze
    dowiedziałam się, że tu mieszka kobieta z mieszanej rodziny, która
    przybyła z moich rodzinnych stron. Chciałam się dowiedzieć o losie
    moich krewnych, o których nie mam wiadomości od 1944 roku. Nie wiem,
    czy zamordowała ich banda, czy też repatriowano ich do Polski.
    - A kiedy pani przyjechała z Kołomyi (stąd pochodził mój dokument)
    do Polski?
    - W czerwcu 1944 r. przyjechałam do ciotki w Przemyślu. Bałam się
    już wracać do domu, bo zbliżał się front, a prócz tego w
    Kołomyjskiem bandy mordowały Polaków. Dodatkowo dowiedziałam się,
    już przed samym wejściem Armii Czerwonej, że zamordowano moich
    rodziców. Od tego czasu wałęsam się po świecie, zarabiam na życie,
    aż w końcu - jak pan widzi - „dorobiłam się” dziecka.
    Agent wysłuchał wszystkiego uważnie i zapytał:
    - To pani nie ma męża? A dziecko czyje?
    - Dziecko? Jego ojcem jest porucznik wojska polskiego – powiedziałam
    i mimo woli policzki moje zaczerwieniły się.
    Zdaje się, że agenta przekonały moje argumenty, a zwłaszcza
    rumieniec, gdyż zaczął mnie pocieszać, że nieślubne dziecko, to
    żaden wstyd, a jeśli z porucznikiem wojska polskiego, to nawet
    zaszczyt...

    Na tym legitymowanie skończono. Zwrócono mi dokumenty (kenkartę,
    zameldowanie w Gnieźnie i metrykę dziecka, wydaną przez
    rzymskokatolicki urząd parafialny w Gnieźnie). Ubolewając nad
    fatalnym zbiegiem okoliczności, które przyniosły mi tyle kłopotu,
    agent starał się mnie pocieszyć:
    - Niech się pani nie denerwuje. Będzie pani musiała kilka, może
    kilkanaście dni tu posiedzieć, bo robimy kocioł, chcemy wyłapać
    wszystkich banderowców z Krakowa i całej Polski, którzy tu
    przychodzą.
-----------------------------------------

        Nadszedł ranek. Około godziny 10 przed bramą plebani zatrzymał się
        samochód, wysiadło z niego trzech agentów ubranych po cywilnemu.
        Czekałam w niepewności, czy to nie po mnie? Czy nie sypnął ktoś z
        aresztowanych? O tym, kim jestem, wiedział dokładnie tylko ks. Grab,
        inni mieszkańcy wiedzieli tylko, że jestem Ukrainką. Wreszcie z
        łoskotem otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczyło trzech agentów.
        Jeden stanął o krok przede mną i, cały rozpromieniony, ze zjadliwym
        uśmiechem na twarzy zapytał po rosyjsku:
        - Ty znasz Orłana?
        Uświadomiłam sobie, że tu rozegra się ostatni akt tragedii. Po
        chwilowym zdenerwowaniu opanowuję się i odpowiadam po polsku.
        - Nie znam!
        Tyle tylko byłam w stanie powiedzieć. A z głębi serca pchały się
        inne słowa. Chciało się powiedzieć otwarcie: „Tak, jestem jego żoną,
        a oto jego syn.” Jednak opanowałam się. Przez głowę przemknęła myśl:
        czy to nie prowokacja? Nie mogłam uwierzyć, że ks. Grab tak szybko
        mnie wsypał (tylko on wiedział dokładnie, kim jestem).
        Wypowiedziawszy to nieprzekonujące „Nie” staliśmy naprzeciwko siebie
        milcząc i patrząc sobie prosto w oczy. Dziecko, mój mały
        czteromiesięczny Zenek, również wyczuł przed sobą wroga, bo coraz
        mocniej tulił się do piersi. Wreszcie enkawudysta wycedził:
        - Nu, szto, bandierowka? Popala? – i histerycznie zachichotał. A
        potem, z cynicznym uśmiechem, zaczął rzucać pytania:
        - Ty nie znasz Orłana? Nie pamiętasz tej cerkwi w Brylińcach, gdzie
        braliście ślub? My wiemy wszystko. Grab i Goza wszystko wyśpiewali.
        Choćby zaraz mogą ci to wszystko powtórzyć prosto w oczy.
        - To czego chcecie ode mnie, jeśli wszystko wiecie? –
        odpowiedziałam. Mówiłam nadal po polsku.
        - Sąd urządzimy! Taki głośny, pokazowy - zrozumiałaś? Jeszcze samego
        Orłana do ciebie przyprowadzimy. Dobre będzie, co? – i znowu zaniósł
        się śmiechem. Moskal zaczął aż podskakiwać z radości. Chodzi po
        pokoju, zaciera ręce z radości i gada:
        - Ale wpadła! Sądzić będziemy. Nie wierzyłem, że tak łatwo cię
        złapię... A powiesz nam, gdzie jest bunkier twego męża? Na pewno
        wszystko powiesz, to już nasza sprawa.
        Wreszcie zbliża się do mnie i mówi:
        - No, cóż, Maryjko, dlaczego milczysz? Boisz się?

        W ciągu tych kilku chwil, od kiedy dowiedziałam się, że mnie
        wsypano, w głowie roiło się od planów i koncepcji. Decyzję należało
        podejmować szybko. Wybór nie był wielki. Sprowadzał się właściwie do
        jednego: więzienie, a tam tortury, sąd i śmierć. Najbardziej utkwiły
        w pamięci wyrazy „sąd”, „proces”, do których enkawudysta
        przywiązywał ogromne znaczenie. Widać było, że im taki proces jest
        potrzebny, do tej pory bowiem nie udawało się zrobić coś podobnego,
        gdyż nasi rewolucjoniści trzymali się zasady: żywymi nie oddajemy
        się w ręce wroga. Postanowiłam więc natychmiast skończyć ze sobą lub
        uciekać. Możliwości ucieczki były bardzo ograniczone, gdyż plebania
        naszpikowana była agentami. Najkrótsza droga to podejść do okna i
        rzucić się z dzieckiem na chodnik. Raptem zmieniłam plan: położyłam
        dziecko do wózka i zdecydowałam skończyć tylko ze sobą. Nie miałam
        prawa ani siły, jako matka i jako człowiek, zabijać dziecka, chociaż
        nie chciałam też zostawiać go na „łasce” tych drapieżników. Trzeźwy
        rozum przypominał o obowiązkach względem Organizacji. Przecież oni o
        wsypie nie wiedzą. Wróg może wykorzystać załamanych ludzi do różnych
        prowokacji. Zatem trzeba uciekać i zawiadomić swoich o wszystkim. A
        jak się nie uda, to wówczas szukać nowej drogi do śmierci.

        Po pierwszej euforii szyderczej radości enkawudysta zażądał moich
        dokumentów. Znowu zaczynała się rewizja, w pokoju i osobista.
        Wzięłam torebkę, by podać dokumenty. Agent wyrwał torebkę i zaczął
        przeglądać ją sam. Nie znalazłszy nic prócz dokumentów, zapytał:
        - A gdzie zdjęcia? Gdzie zdjęcie Orłana?
        - Nic znam takiego człowieka, to skąd mogę mieć jego zdjęcie?
        - Nie znasz? Zobaczymy.
        Wziął dokumenty do ręki i zaczął pytać:
        - Nazwisko?
        - Gontarska Maria.
        - Kłamiesz! Ty jesteś Maria Krupińska (nazwisko z poprzedniego
        dokumentu, o którym wiedział ks. Grab. Obecnego nie znał).
        - Zobaczcie w dokumentach. Tam jest moje nazwisko.
        - To falsyfikat! To dokument z waszego banderowskiego biura
        paszportowego!
        - Jeśli tak myślicie, to nie zamierzam was przekonywać.
        - Wszystko powiesz, swołocz banderowska! – zazgrzytał zębami
------------------------------------------------

        Tymczasem rewizja dobiegała końca. Po rewizji powinni wywozić na UB,
        należało się spieszyć. Po raz ostatni biorę synka na ręce, żegnam go
        w duchu, całuję, błogosławię w imieniu własnym i ojca. Ciężkie to
        było rozstanie, jak każdej matki ze swym dzieckiem. Położywszy
        dziecko do wózka zabieram pieluszki i mówię enkawudyście, że muszę
        wyjść do ubikacji. Jeden idzie za mną i staje pod drzwiami. Okno
        ubikacji wychodzi na podwórze. Cicho, ale szybko wdrapuję się na
        okno. Pode mną, z wysokości piętra rysują się kamienie podwórza.
        Sekunda. Skok i leżę na kamiennych płytach. Wstaję. Nogi na
        szczęście całe i zdrowe, tylko skóra na obydwu rękach obdarta.
        Przebiegam przez podwórze i wpadam na tylną uliczkę. Za sobą, z
        okien plebani słyszę krzyk: „Udrała! Uciekła!” Szybko przebiegam
        przez ulicę, wpadam do bramy prowadzącej na następną ulicę. Tu idę
        już szybkim krokiem, chowając zakrwawione ręce. Skręciwszy
        kilkakrotnie w różne ulice, zachodzę do znajomej. Kupuję prochowiec
        i chustkę na głowę, gdyż wyskoczyłam tylko w sukience i ruszam w
        drogę. Mam zamiar okrążyć Kraków i za Krakowem wsiąść do pociągu.
        Zachowując ostrożność idę aż do drugiej stacji za Krakowem i wsiadam
        do pociągu, który odchodził akurat w potrzebnym kierunku. Liczę się
        z tym, że w pociągu będą mnie szukać. I nie omyliłam się.

        Po kilkudziesięciu chwilach jazdy zobaczyłam jednego z agentów,
        którzy byli na plebani. On mnie nie zauważył. Odwróciłam się do kąta
        i udałam, że drzemię. Trochę maskowała mnie zmieniona odzież.
        Najbardziej obawiałam się kontroli dokumentów, gdyż jechałam z
        pustymi rękoma. Dokumenty zostały w Krakowie w rękach enkawudysty.
        Podczas jazdy udało się uniknąć legitymowania. Spodziewałam się
        jednak, że w Tarnowie pociąg zatrzymają na dłużej i przy pomocy
        tamtejszych agentów przetrząsną wszystkie wagony. Trzeba więc
        okrążyć Tarnów na piechotę. I tak zrobiłam. Na szczęście w Tarnowie
        pociąg zatrzymali dłużej, bo szukali mnie, a więc zdążyłam jeszcze
        wsiąść do tego samego pociągu. Po przejechaniu kilku stacji, jak
        spod ziemi wyrósł przede mną jeden z krakowskich agentów.
        Rozpoznaliśmy się nawzajem. Agent wyszedł, po chwili zaczęli ściągać
        do „mego” wagonu pozostali. Cały czas, wskazując na mnie, coś
        szeptali między sobą. Ale na razie nie prosili o dokumenty ani nie
        odzywali się. Jeden z nich usiadł naprzeciwko mnie. Wyglądało na to,
        że szansę ucieczki są całkowicie przekreślone. Należało szukać
        sposobu skończenia ze sobą. Poprosiłam swego sąsiada, jakiegoś
        starszego pana, o pożyczenie żyletki, bo chcę paznokcie oczyścić.
        Zaplanowałam podcięcie żył na rękach. Tymczasem sąsiad podał mi
        nożyczki do paznokci. Wówczas decyduję się wyskoczyć z pociągu.
        Pociąg w pełnym biegu. Siedzę niedaleko drzwi (wagony towarowe, w
        drzwiach siedzą ludzie). Przede mną siedzi ubowiec. Podejść do
        drzwi - nie puści. Decyduję się skakać z ławki prosto w drzwi i
        padać na kamień, jaki jest w tym miejscu koło nasypu, obok torów.
        Żegnam się jeszcze raz w myślach z syneczkiem i swoimi najbliższymi.
        Chwila. Skaczę! Czuję pęd powietrza, uderzenie o ziemię, twarzą o
        kamień. Ze wszystkich wagonów słychać: „Ach! Zabiła się!”

        Ale tak nie było! Ku wielkiemu zdziwieniu czuję, że żyję. Próbuję,
        czy nogi nie połamane. Nie. Świdruje mnie tylko dotkliwy ból -
        skutek silnego potłuczenia. Nogi we krwi, twarz rozbita, ale uciekać
        mogę. Podnoszę się i biegnę, boję się pogoni. Niedaleko przysiółek.
        Na polu widzę kilka zagonów żyta. Tu można się schować. Przebiegam
        obok małego pastuszka, który krzyczy do mnie:
        - Niech pani nie ucieka, pociąg pojechał!
        On wszystko widzi, bo stoi po drugiej stronie cmentarza, pociąg zaś
        wjechał za zakręt. Po kilku chwilach krzyczy znowu:
        - Uciekaj pani, prędzej uciekaj, bo pociąg stanął! Już biegną!
        Rzeczywiście. Pociąg odjechał jeszcze ze 300 metrów od miejsca mego
        skoku i zatrzymał się. Cała zgraja ubeków rzuciła się w pogoń.
        Najpierw pognali na przysiółek. Nie dostrzegli mnie w tym momencie,
        gdyż zasłaniał mnie cmentarz i żyto. Przysiółek przewrócili do góry
        nogami. Uciekałam wzdłuż żyta. Siły opuściły mnie zupełnie i
        musiałam ukryć się w życie. Szczęście dopisało mi. Nie znaleźli,
        choć szukali zawzięcie. Przeleżałam w tym życie od godziny 17 do
        rana. O świcie podeszłam do najbliższej chaty, zapytałam o sytuację
        i dowiedziałam się wszystkiego o wczorajszej pogoni i
        poszukiwaniach. Gospodarze przyjęli mnie bardzo serdecznie.
        Domyślali się, że ja to ta, która wyskoczyła wczoraj z pociągu i
        której szukano. Widzieli zresztą rany na rękach, nogach i na twarzy.
        Stąd polami i lasami szłam pieszo do powstańczego królestwa.
        Omijałam drogi i wsie, przewidując, że wróg (znający mniej więcej
        kierunek mej trasy) na pewno wszędzie ustawił swoich agentów. Była
        to droga bardzo ciężka, gdyż przeżycia ostatnich dni, głód i
        bezsenne noce odebrały mi fizyczne siły, trzymałam się wszakże na
        nogach siłą woli i dotarłam do celu bez większych przygód.

        Dziecko enkawudziści zabrali. W kotle złapano około 70 ludzi.


------------------------------------------------------------