Wspomnienia „Mariczki” - żony „Orłana”.
UB „obrabiało”
ks. Gozę w przemyskim więzieniu, stosując znane
bolszewickie metody.
W tym samym czasie, gdy ks. Goza siedział w
więzieniu, przejeżdżałam
z dzieckiem przez Kraków i musiałam
zatrzymać się na kilka dni na
plebani, chociaż było wiadomo, że ks. Grab
(proboszcz w Krakowie)
jest zagrożony, a prócz tego możliwa była
wsypa ze strony ks. Gozy,
który go znał. Długo nie trzeba było
czekać.
Następnego dnia po moim przyjeździe (13. V.
1947 r.) na plebanię
przyszedł specjalny oddział UBP i NKWD i
urządzono tzw. kocioł.
Wyglądało to następująco:
Przed południem zjawili się na plebani
agenci, wszyscy w cywilnych
ubraniach. Dwóch stanęło przy bramie,
dziesięciu rozeszło się po
domu, do każdego pokoju weszło po 2-3
agentów. Po sprawdzeniu
tożsamości obecnych rozpoczęli ścisłą
rewizję. Na plebani było
wówczas oprócz dwóch księży i dwóch sióstr
zakonnych ponad
dziesięcioro ludzi z różnych okolic, którzy
zatrzymali się tu
przejazdem lub też uciekli przed
wysiedleniem. Podczas legitymowania
pytano każdego o stosunek do ks. Graba i w
jakim celu przybył na
plebanię.
Wśród obecnych tylko ja byłam „Polką”.
- Pani jest Polką? – zapytał agent.
- Tak.
- Cóż więc pani tu robi? Polka, u księdza
ukraińskiego?
- Jestem przejazdem. Tutaj zaszłam przypadkowo.
W drodze
dowiedziałam się, że tu mieszka kobieta z
mieszanej rodziny, która
przybyła z moich rodzinnych stron. Chciałam
się dowiedzieć o losie
moich krewnych, o których nie mam
wiadomości od 1944 roku. Nie wiem,
czy zamordowała ich banda, czy też
repatriowano ich do Polski.
- A kiedy pani przyjechała z Kołomyi (stąd
pochodził mój dokument)
do Polski?
- W czerwcu 1944 r. przyjechałam do ciotki
w Przemyślu. Bałam się
już wracać do domu, bo zbliżał się front, a
prócz tego w
Kołomyjskiem bandy mordowały Polaków.
Dodatkowo dowiedziałam się,
już przed samym wejściem Armii Czerwonej,
że zamordowano moich
rodziców. Od tego czasu wałęsam się po
świecie, zarabiam na życie,
aż w końcu - jak pan widzi - „dorobiłam się” dziecka.
Agent wysłuchał wszystkiego uważnie i
zapytał:
- To pani nie ma męża? A dziecko czyje?
- Dziecko? Jego ojcem jest porucznik wojska
polskiego – powiedziałam
i mimo woli policzki moje zaczerwieniły
się.
Zdaje się, że agenta przekonały moje
argumenty, a zwłaszcza
rumieniec, gdyż zaczął mnie pocieszać, że
nieślubne dziecko, to
żaden wstyd, a jeśli z porucznikiem wojska
polskiego, to nawet
zaszczyt...
Na tym legitymowanie skończono. Zwrócono mi
dokumenty (kenkartę,
zameldowanie w Gnieźnie i metrykę dziecka,
wydaną przez
rzymskokatolicki urząd parafialny w
Gnieźnie). Ubolewając nad
fatalnym zbiegiem okoliczności, które
przyniosły mi tyle kłopotu,
agent starał się mnie pocieszyć:
- Niech się pani nie denerwuje. Będzie pani
musiała kilka, może
kilkanaście dni tu posiedzieć, bo robimy
kocioł, chcemy wyłapać
wszystkich banderowców z Krakowa i całej
Polski, którzy tu
przychodzą.
-----------------------------------------
Nadszedł ranek. Około godziny 10 przed
bramą plebani zatrzymał się
samochód, wysiadło z niego trzech
agentów ubranych po cywilnemu.
Czekałam w niepewności, czy to nie po
mnie? Czy nie sypnął ktoś z
aresztowanych? O tym, kim jestem,
wiedział dokładnie tylko ks. Grab,
inni mieszkańcy wiedzieli tylko, że
jestem Ukrainką. Wreszcie z
łoskotem otworzyły się drzwi i do
pokoju wkroczyło trzech agentów.
Jeden stanął o krok przede mną i, cały
rozpromieniony, ze zjadliwym
uśmiechem na twarzy zapytał po
rosyjsku:
- Ty znasz Orłana?
Uświadomiłam sobie, że tu rozegra się
ostatni akt tragedii. Po
chwilowym zdenerwowaniu opanowuję się i
odpowiadam po polsku.
- Nie znam!
Tyle tylko byłam w stanie powiedzieć. A
z głębi serca pchały się
inne słowa. Chciało się powiedzieć
otwarcie: „Tak, jestem jego żoną,
a oto jego syn.” Jednak opanowałam się. Przez głowę
przemknęła myśl:
czy to nie prowokacja? Nie mogłam
uwierzyć, że ks. Grab tak szybko
mnie wsypał (tylko on wiedział
dokładnie, kim jestem).
Wypowiedziawszy to nieprzekonujące „Nie” staliśmy naprzeciwko siebie
milcząc i patrząc sobie prosto w oczy.
Dziecko, mój mały
czteromiesięczny Zenek, również wyczuł
przed sobą wroga, bo coraz
mocniej tulił się do piersi. Wreszcie
enkawudysta wycedził:
- Nu, szto, bandierowka? Popala? – i
histerycznie zachichotał. A
potem, z cynicznym uśmiechem, zaczął
rzucać pytania:
- Ty nie znasz Orłana? Nie pamiętasz
tej cerkwi w Brylińcach, gdzie
braliście ślub? My wiemy wszystko. Grab
i Goza wszystko wyśpiewali.
Choćby zaraz mogą ci to wszystko
powtórzyć prosto w oczy.
- To czego chcecie ode mnie, jeśli
wszystko wiecie? –
odpowiedziałam. Mówiłam nadal po
polsku.
- Sąd urządzimy! Taki głośny, pokazowy
- zrozumiałaś? Jeszcze samego
Orłana do ciebie przyprowadzimy. Dobre
będzie, co? – i znowu zaniósł
się śmiechem. Moskal zaczął aż
podskakiwać z radości. Chodzi po
pokoju, zaciera ręce z radości i gada:
- Ale wpadła! Sądzić będziemy. Nie
wierzyłem, że tak łatwo cię
złapię... A powiesz nam, gdzie jest
bunkier twego męża? Na pewno
wszystko powiesz, to już nasza sprawa.
Wreszcie zbliża się do mnie i mówi:
- No, cóż, Maryjko, dlaczego milczysz?
Boisz się?
W ciągu tych kilku chwil, od kiedy
dowiedziałam się, że mnie
wsypano, w głowie roiło się od planów i
koncepcji. Decyzję należało
podejmować szybko. Wybór nie był
wielki. Sprowadzał się właściwie do
jednego: więzienie, a tam tortury, sąd
i śmierć. Najbardziej utkwiły
w pamięci wyrazy „sąd”, „proces”, do których enkawudysta
przywiązywał ogromne znaczenie. Widać
było, że im taki proces jest
potrzebny, do tej pory bowiem nie
udawało się zrobić coś podobnego,
gdyż nasi rewolucjoniści trzymali się
zasady: żywymi nie oddajemy
się w ręce wroga. Postanowiłam więc
natychmiast skończyć ze sobą lub
uciekać. Możliwości ucieczki były
bardzo ograniczone, gdyż plebania
naszpikowana była agentami. Najkrótsza
droga to podejść do okna i
rzucić się z dzieckiem na chodnik.
Raptem zmieniłam plan: położyłam
dziecko do wózka i zdecydowałam
skończyć tylko ze sobą. Nie miałam
prawa ani siły, jako matka i jako
człowiek, zabijać dziecka, chociaż
nie chciałam też zostawiać go na „łasce” tych drapieżników. Trzeźwy
rozum przypominał o obowiązkach
względem Organizacji. Przecież oni o
wsypie nie wiedzą. Wróg może
wykorzystać załamanych ludzi do różnych
prowokacji. Zatem trzeba uciekać i
zawiadomić swoich o wszystkim. A
jak się nie uda, to wówczas szukać
nowej drogi do śmierci.
Po pierwszej euforii szyderczej radości
enkawudysta zażądał moich
dokumentów. Znowu zaczynała się
rewizja, w pokoju i osobista.
Wzięłam torebkę, by podać dokumenty.
Agent wyrwał torebkę i zaczął
przeglądać ją sam. Nie znalazłszy nic
prócz dokumentów, zapytał:
- A gdzie zdjęcia? Gdzie zdjęcie
Orłana?
- Nic znam takiego człowieka, to skąd
mogę mieć jego zdjęcie?
- Nie znasz? Zobaczymy.
Wziął dokumenty do ręki i zaczął pytać:
- Nazwisko?
- Gontarska Maria.
- Kłamiesz! Ty jesteś Maria Krupińska
(nazwisko z poprzedniego
dokumentu, o którym wiedział ks. Grab.
Obecnego nie znał).
- Zobaczcie w dokumentach. Tam jest
moje nazwisko.
- To falsyfikat! To dokument z waszego
banderowskiego biura
paszportowego!
- Jeśli tak myślicie, to nie zamierzam
was przekonywać.
- Wszystko powiesz, swołocz
banderowska! – zazgrzytał zębami
------------------------------------------------
Tymczasem rewizja dobiegała końca. Po
rewizji powinni wywozić na UB,
należało się spieszyć. Po raz ostatni
biorę synka na ręce, żegnam go
w duchu, całuję, błogosławię w imieniu
własnym i ojca. Ciężkie to
było rozstanie, jak każdej matki ze
swym dzieckiem. Położywszy
dziecko do wózka zabieram pieluszki i
mówię enkawudyście, że muszę
wyjść do ubikacji. Jeden idzie za mną i
staje pod drzwiami. Okno
ubikacji wychodzi na podwórze. Cicho,
ale szybko wdrapuję się na
okno. Pode mną, z wysokości piętra
rysują się kamienie podwórza.
Sekunda. Skok i leżę na kamiennych
płytach. Wstaję. Nogi na
szczęście całe i zdrowe, tylko skóra na
obydwu rękach obdarta.
Przebiegam przez podwórze i wpadam na
tylną uliczkę. Za sobą, z
okien plebani słyszę krzyk: „Udrała! Uciekła!” Szybko przebiegam
przez ulicę, wpadam do bramy
prowadzącej na następną ulicę. Tu idę
już szybkim krokiem, chowając zakrwawione
ręce. Skręciwszy
kilkakrotnie w różne ulice, zachodzę do
znajomej. Kupuję prochowiec
i chustkę na głowę, gdyż wyskoczyłam
tylko w sukience i ruszam w
drogę. Mam zamiar okrążyć Kraków i za Krakowem
wsiąść do pociągu.
Zachowując ostrożność idę aż do drugiej
stacji za Krakowem i wsiadam
do pociągu, który odchodził akurat w
potrzebnym kierunku. Liczę się
z tym, że w pociągu będą mnie szukać. I
nie omyliłam się.
Po kilkudziesięciu chwilach jazdy
zobaczyłam jednego z agentów,
którzy byli na plebani. On mnie nie
zauważył. Odwróciłam się do kąta
i udałam, że drzemię. Trochę maskowała
mnie zmieniona odzież.
Najbardziej obawiałam się kontroli dokumentów,
gdyż jechałam z
pustymi rękoma. Dokumenty zostały w
Krakowie w rękach enkawudysty.
Podczas jazdy udało się uniknąć
legitymowania. Spodziewałam się
jednak, że w Tarnowie pociąg zatrzymają
na dłużej i przy pomocy
tamtejszych agentów przetrząsną
wszystkie wagony. Trzeba więc
okrążyć Tarnów na piechotę. I tak
zrobiłam. Na szczęście w Tarnowie
pociąg zatrzymali dłużej, bo szukali
mnie, a więc zdążyłam jeszcze
wsiąść do tego samego pociągu. Po
przejechaniu kilku stacji, jak
spod ziemi wyrósł przede mną jeden z
krakowskich agentów.
Rozpoznaliśmy się nawzajem. Agent
wyszedł, po chwili zaczęli ściągać
do „mego”
wagonu pozostali. Cały czas, wskazując na mnie, coś
szeptali między sobą. Ale na razie nie
prosili o dokumenty ani nie
odzywali się. Jeden z nich usiadł
naprzeciwko mnie. Wyglądało na to,
że szansę ucieczki są całkowicie
przekreślone. Należało szukać
sposobu skończenia ze sobą. Poprosiłam
swego sąsiada, jakiegoś
starszego pana, o pożyczenie żyletki,
bo chcę paznokcie oczyścić.
Zaplanowałam podcięcie żył na rękach.
Tymczasem sąsiad podał mi
nożyczki do paznokci. Wówczas decyduję
się wyskoczyć z pociągu.
Pociąg w pełnym biegu. Siedzę niedaleko
drzwi (wagony towarowe, w
drzwiach siedzą ludzie). Przede mną
siedzi ubowiec. Podejść do
drzwi - nie puści. Decyduję się skakać
z ławki prosto w drzwi i
padać na kamień, jaki jest w tym miejscu
koło nasypu, obok torów.
Żegnam się jeszcze raz w myślach z
syneczkiem i swoimi najbliższymi.
Chwila. Skaczę! Czuję pęd powietrza,
uderzenie o ziemię, twarzą o
kamień. Ze wszystkich wagonów słychać:
„Ach! Zabiła się!”
Ale tak nie było! Ku wielkiemu
zdziwieniu czuję, że żyję. Próbuję,
czy nogi nie połamane. Nie. Świdruje
mnie tylko dotkliwy ból -
skutek silnego potłuczenia. Nogi we
krwi, twarz rozbita, ale uciekać
mogę. Podnoszę się i biegnę, boję się
pogoni. Niedaleko przysiółek.
Na polu widzę kilka zagonów żyta. Tu
można się schować. Przebiegam
obok małego pastuszka, który krzyczy do
mnie:
- Niech pani nie ucieka, pociąg
pojechał!
On wszystko widzi, bo stoi po drugiej
stronie cmentarza, pociąg zaś
wjechał za zakręt. Po kilku chwilach
krzyczy znowu:
- Uciekaj pani, prędzej uciekaj, bo
pociąg stanął! Już biegną!
Rzeczywiście. Pociąg odjechał jeszcze
ze 300 metrów
od miejsca mego
skoku i zatrzymał się. Cała zgraja
ubeków rzuciła się w pogoń.
Najpierw pognali na przysiółek. Nie
dostrzegli mnie w tym momencie,
gdyż zasłaniał mnie cmentarz i żyto.
Przysiółek przewrócili do góry
nogami. Uciekałam wzdłuż żyta. Siły
opuściły mnie zupełnie i
musiałam ukryć się w życie. Szczęście
dopisało mi. Nie znaleźli,
choć szukali zawzięcie. Przeleżałam w
tym życie od godziny 17 do
rana. O świcie podeszłam do najbliższej
chaty, zapytałam o sytuację
i dowiedziałam się wszystkiego o
wczorajszej pogoni i
poszukiwaniach. Gospodarze przyjęli
mnie bardzo serdecznie.
Domyślali się, że ja to ta, która
wyskoczyła wczoraj z pociągu i
której szukano. Widzieli zresztą rany
na rękach, nogach i na twarzy.
Stąd polami i lasami szłam pieszo do
powstańczego królestwa.
Omijałam drogi i wsie, przewidując, że
wróg (znający mniej więcej
kierunek mej trasy) na pewno wszędzie
ustawił swoich agentów. Była
to droga bardzo ciężka, gdyż przeżycia
ostatnich dni, głód i
bezsenne noce odebrały mi fizyczne
siły, trzymałam się wszakże na
nogach siłą woli i dotarłam do celu bez
większych przygód.
Dziecko enkawudziści zabrali. W kotle
złapano około 70 ludzi.
------------------------------------------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz