czwartek, 19 grudnia 2013

Mariczka ucieka



   Wspomnienia „Mariczki” - żony „Orłana”.

 UB „obrabiało” ks. Gozę w przemyskim więzieniu, stosując znane
   bolszewickie metody.

    W tym samym czasie, gdy ks. Goza siedział w więzieniu, przejeżdżałam
    z dzieckiem przez Kraków i musiałam zatrzymać się na kilka dni na
    plebani, chociaż było wiadomo, że ks. Grab (proboszcz w Krakowie)
    jest zagrożony, a prócz tego możliwa była wsypa ze strony ks. Gozy,
    który go znał. Długo nie trzeba było czekać.

    Następnego dnia po moim przyjeździe (13. V. 1947 r.) na plebanię
    przyszedł specjalny oddział UBP i NKWD i urządzono tzw. kocioł.
    Wyglądało to następująco:

    Przed południem zjawili się na plebani agenci, wszyscy w cywilnych
    ubraniach. Dwóch stanęło przy bramie, dziesięciu rozeszło się po
    domu, do każdego pokoju weszło po 2-3 agentów. Po sprawdzeniu
    tożsamości obecnych rozpoczęli ścisłą rewizję. Na plebani było
    wówczas oprócz dwóch księży i dwóch sióstr zakonnych ponad
    dziesięcioro ludzi z różnych okolic, którzy zatrzymali się tu
    przejazdem lub też uciekli przed wysiedleniem. Podczas legitymowania
    pytano każdego o stosunek do ks. Graba i w jakim celu przybył na
    plebanię.
    Wśród obecnych tylko ja byłam „Polką”.
    - Pani jest Polką? – zapytał agent.
    - Tak.
    - Cóż więc pani tu robi? Polka, u księdza ukraińskiego?
    - Jestem przejazdem. Tutaj zaszłam przypadkowo. W drodze
    dowiedziałam się, że tu mieszka kobieta z mieszanej rodziny, która
    przybyła z moich rodzinnych stron. Chciałam się dowiedzieć o losie
    moich krewnych, o których nie mam wiadomości od 1944 roku. Nie wiem,
    czy zamordowała ich banda, czy też repatriowano ich do Polski.
    - A kiedy pani przyjechała z Kołomyi (stąd pochodził mój dokument)
    do Polski?
    - W czerwcu 1944 r. przyjechałam do ciotki w Przemyślu. Bałam się
    już wracać do domu, bo zbliżał się front, a prócz tego w
    Kołomyjskiem bandy mordowały Polaków. Dodatkowo dowiedziałam się,
    już przed samym wejściem Armii Czerwonej, że zamordowano moich
    rodziców. Od tego czasu wałęsam się po świecie, zarabiam na życie,
    aż w końcu - jak pan widzi - „dorobiłam się” dziecka.
    Agent wysłuchał wszystkiego uważnie i zapytał:
    - To pani nie ma męża? A dziecko czyje?
    - Dziecko? Jego ojcem jest porucznik wojska polskiego – powiedziałam
    i mimo woli policzki moje zaczerwieniły się.
    Zdaje się, że agenta przekonały moje argumenty, a zwłaszcza
    rumieniec, gdyż zaczął mnie pocieszać, że nieślubne dziecko, to
    żaden wstyd, a jeśli z porucznikiem wojska polskiego, to nawet
    zaszczyt...

    Na tym legitymowanie skończono. Zwrócono mi dokumenty (kenkartę,
    zameldowanie w Gnieźnie i metrykę dziecka, wydaną przez
    rzymskokatolicki urząd parafialny w Gnieźnie). Ubolewając nad
    fatalnym zbiegiem okoliczności, które przyniosły mi tyle kłopotu,
    agent starał się mnie pocieszyć:
    - Niech się pani nie denerwuje. Będzie pani musiała kilka, może
    kilkanaście dni tu posiedzieć, bo robimy kocioł, chcemy wyłapać
    wszystkich banderowców z Krakowa i całej Polski, którzy tu
    przychodzą.
-----------------------------------------

        Nadszedł ranek. Około godziny 10 przed bramą plebani zatrzymał się
        samochód, wysiadło z niego trzech agentów ubranych po cywilnemu.
        Czekałam w niepewności, czy to nie po mnie? Czy nie sypnął ktoś z
        aresztowanych? O tym, kim jestem, wiedział dokładnie tylko ks. Grab,
        inni mieszkańcy wiedzieli tylko, że jestem Ukrainką. Wreszcie z
        łoskotem otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczyło trzech agentów.
        Jeden stanął o krok przede mną i, cały rozpromieniony, ze zjadliwym
        uśmiechem na twarzy zapytał po rosyjsku:
        - Ty znasz Orłana?
        Uświadomiłam sobie, że tu rozegra się ostatni akt tragedii. Po
        chwilowym zdenerwowaniu opanowuję się i odpowiadam po polsku.
        - Nie znam!
        Tyle tylko byłam w stanie powiedzieć. A z głębi serca pchały się
        inne słowa. Chciało się powiedzieć otwarcie: „Tak, jestem jego żoną,
        a oto jego syn.” Jednak opanowałam się. Przez głowę przemknęła myśl:
        czy to nie prowokacja? Nie mogłam uwierzyć, że ks. Grab tak szybko
        mnie wsypał (tylko on wiedział dokładnie, kim jestem).
        Wypowiedziawszy to nieprzekonujące „Nie” staliśmy naprzeciwko siebie
        milcząc i patrząc sobie prosto w oczy. Dziecko, mój mały
        czteromiesięczny Zenek, również wyczuł przed sobą wroga, bo coraz
        mocniej tulił się do piersi. Wreszcie enkawudysta wycedził:
        - Nu, szto, bandierowka? Popala? – i histerycznie zachichotał. A
        potem, z cynicznym uśmiechem, zaczął rzucać pytania:
        - Ty nie znasz Orłana? Nie pamiętasz tej cerkwi w Brylińcach, gdzie
        braliście ślub? My wiemy wszystko. Grab i Goza wszystko wyśpiewali.
        Choćby zaraz mogą ci to wszystko powtórzyć prosto w oczy.
        - To czego chcecie ode mnie, jeśli wszystko wiecie? –
        odpowiedziałam. Mówiłam nadal po polsku.
        - Sąd urządzimy! Taki głośny, pokazowy - zrozumiałaś? Jeszcze samego
        Orłana do ciebie przyprowadzimy. Dobre będzie, co? – i znowu zaniósł
        się śmiechem. Moskal zaczął aż podskakiwać z radości. Chodzi po
        pokoju, zaciera ręce z radości i gada:
        - Ale wpadła! Sądzić będziemy. Nie wierzyłem, że tak łatwo cię
        złapię... A powiesz nam, gdzie jest bunkier twego męża? Na pewno
        wszystko powiesz, to już nasza sprawa.
        Wreszcie zbliża się do mnie i mówi:
        - No, cóż, Maryjko, dlaczego milczysz? Boisz się?

        W ciągu tych kilku chwil, od kiedy dowiedziałam się, że mnie
        wsypano, w głowie roiło się od planów i koncepcji. Decyzję należało
        podejmować szybko. Wybór nie był wielki. Sprowadzał się właściwie do
        jednego: więzienie, a tam tortury, sąd i śmierć. Najbardziej utkwiły
        w pamięci wyrazy „sąd”, „proces”, do których enkawudysta
        przywiązywał ogromne znaczenie. Widać było, że im taki proces jest
        potrzebny, do tej pory bowiem nie udawało się zrobić coś podobnego,
        gdyż nasi rewolucjoniści trzymali się zasady: żywymi nie oddajemy
        się w ręce wroga. Postanowiłam więc natychmiast skończyć ze sobą lub
        uciekać. Możliwości ucieczki były bardzo ograniczone, gdyż plebania
        naszpikowana była agentami. Najkrótsza droga to podejść do okna i
        rzucić się z dzieckiem na chodnik. Raptem zmieniłam plan: położyłam
        dziecko do wózka i zdecydowałam skończyć tylko ze sobą. Nie miałam
        prawa ani siły, jako matka i jako człowiek, zabijać dziecka, chociaż
        nie chciałam też zostawiać go na „łasce” tych drapieżników. Trzeźwy
        rozum przypominał o obowiązkach względem Organizacji. Przecież oni o
        wsypie nie wiedzą. Wróg może wykorzystać załamanych ludzi do różnych
        prowokacji. Zatem trzeba uciekać i zawiadomić swoich o wszystkim. A
        jak się nie uda, to wówczas szukać nowej drogi do śmierci.

        Po pierwszej euforii szyderczej radości enkawudysta zażądał moich
        dokumentów. Znowu zaczynała się rewizja, w pokoju i osobista.
        Wzięłam torebkę, by podać dokumenty. Agent wyrwał torebkę i zaczął
        przeglądać ją sam. Nie znalazłszy nic prócz dokumentów, zapytał:
        - A gdzie zdjęcia? Gdzie zdjęcie Orłana?
        - Nic znam takiego człowieka, to skąd mogę mieć jego zdjęcie?
        - Nie znasz? Zobaczymy.
        Wziął dokumenty do ręki i zaczął pytać:
        - Nazwisko?
        - Gontarska Maria.
        - Kłamiesz! Ty jesteś Maria Krupińska (nazwisko z poprzedniego
        dokumentu, o którym wiedział ks. Grab. Obecnego nie znał).
        - Zobaczcie w dokumentach. Tam jest moje nazwisko.
        - To falsyfikat! To dokument z waszego banderowskiego biura
        paszportowego!
        - Jeśli tak myślicie, to nie zamierzam was przekonywać.
        - Wszystko powiesz, swołocz banderowska! – zazgrzytał zębami
------------------------------------------------

        Tymczasem rewizja dobiegała końca. Po rewizji powinni wywozić na UB,
        należało się spieszyć. Po raz ostatni biorę synka na ręce, żegnam go
        w duchu, całuję, błogosławię w imieniu własnym i ojca. Ciężkie to
        było rozstanie, jak każdej matki ze swym dzieckiem. Położywszy
        dziecko do wózka zabieram pieluszki i mówię enkawudyście, że muszę
        wyjść do ubikacji. Jeden idzie za mną i staje pod drzwiami. Okno
        ubikacji wychodzi na podwórze. Cicho, ale szybko wdrapuję się na
        okno. Pode mną, z wysokości piętra rysują się kamienie podwórza.
        Sekunda. Skok i leżę na kamiennych płytach. Wstaję. Nogi na
        szczęście całe i zdrowe, tylko skóra na obydwu rękach obdarta.
        Przebiegam przez podwórze i wpadam na tylną uliczkę. Za sobą, z
        okien plebani słyszę krzyk: „Udrała! Uciekła!” Szybko przebiegam
        przez ulicę, wpadam do bramy prowadzącej na następną ulicę. Tu idę
        już szybkim krokiem, chowając zakrwawione ręce. Skręciwszy
        kilkakrotnie w różne ulice, zachodzę do znajomej. Kupuję prochowiec
        i chustkę na głowę, gdyż wyskoczyłam tylko w sukience i ruszam w
        drogę. Mam zamiar okrążyć Kraków i za Krakowem wsiąść do pociągu.
        Zachowując ostrożność idę aż do drugiej stacji za Krakowem i wsiadam
        do pociągu, który odchodził akurat w potrzebnym kierunku. Liczę się
        z tym, że w pociągu będą mnie szukać. I nie omyliłam się.

        Po kilkudziesięciu chwilach jazdy zobaczyłam jednego z agentów,
        którzy byli na plebani. On mnie nie zauważył. Odwróciłam się do kąta
        i udałam, że drzemię. Trochę maskowała mnie zmieniona odzież.
        Najbardziej obawiałam się kontroli dokumentów, gdyż jechałam z
        pustymi rękoma. Dokumenty zostały w Krakowie w rękach enkawudysty.
        Podczas jazdy udało się uniknąć legitymowania. Spodziewałam się
        jednak, że w Tarnowie pociąg zatrzymają na dłużej i przy pomocy
        tamtejszych agentów przetrząsną wszystkie wagony. Trzeba więc
        okrążyć Tarnów na piechotę. I tak zrobiłam. Na szczęście w Tarnowie
        pociąg zatrzymali dłużej, bo szukali mnie, a więc zdążyłam jeszcze
        wsiąść do tego samego pociągu. Po przejechaniu kilku stacji, jak
        spod ziemi wyrósł przede mną jeden z krakowskich agentów.
        Rozpoznaliśmy się nawzajem. Agent wyszedł, po chwili zaczęli ściągać
        do „mego” wagonu pozostali. Cały czas, wskazując na mnie, coś
        szeptali między sobą. Ale na razie nie prosili o dokumenty ani nie
        odzywali się. Jeden z nich usiadł naprzeciwko mnie. Wyglądało na to,
        że szansę ucieczki są całkowicie przekreślone. Należało szukać
        sposobu skończenia ze sobą. Poprosiłam swego sąsiada, jakiegoś
        starszego pana, o pożyczenie żyletki, bo chcę paznokcie oczyścić.
        Zaplanowałam podcięcie żył na rękach. Tymczasem sąsiad podał mi
        nożyczki do paznokci. Wówczas decyduję się wyskoczyć z pociągu.
        Pociąg w pełnym biegu. Siedzę niedaleko drzwi (wagony towarowe, w
        drzwiach siedzą ludzie). Przede mną siedzi ubowiec. Podejść do
        drzwi - nie puści. Decyduję się skakać z ławki prosto w drzwi i
        padać na kamień, jaki jest w tym miejscu koło nasypu, obok torów.
        Żegnam się jeszcze raz w myślach z syneczkiem i swoimi najbliższymi.
        Chwila. Skaczę! Czuję pęd powietrza, uderzenie o ziemię, twarzą o
        kamień. Ze wszystkich wagonów słychać: „Ach! Zabiła się!”

        Ale tak nie było! Ku wielkiemu zdziwieniu czuję, że żyję. Próbuję,
        czy nogi nie połamane. Nie. Świdruje mnie tylko dotkliwy ból -
        skutek silnego potłuczenia. Nogi we krwi, twarz rozbita, ale uciekać
        mogę. Podnoszę się i biegnę, boję się pogoni. Niedaleko przysiółek.
        Na polu widzę kilka zagonów żyta. Tu można się schować. Przebiegam
        obok małego pastuszka, który krzyczy do mnie:
        - Niech pani nie ucieka, pociąg pojechał!
        On wszystko widzi, bo stoi po drugiej stronie cmentarza, pociąg zaś
        wjechał za zakręt. Po kilku chwilach krzyczy znowu:
        - Uciekaj pani, prędzej uciekaj, bo pociąg stanął! Już biegną!
        Rzeczywiście. Pociąg odjechał jeszcze ze 300 metrów od miejsca mego
        skoku i zatrzymał się. Cała zgraja ubeków rzuciła się w pogoń.
        Najpierw pognali na przysiółek. Nie dostrzegli mnie w tym momencie,
        gdyż zasłaniał mnie cmentarz i żyto. Przysiółek przewrócili do góry
        nogami. Uciekałam wzdłuż żyta. Siły opuściły mnie zupełnie i
        musiałam ukryć się w życie. Szczęście dopisało mi. Nie znaleźli,
        choć szukali zawzięcie. Przeleżałam w tym życie od godziny 17 do
        rana. O świcie podeszłam do najbliższej chaty, zapytałam o sytuację
        i dowiedziałam się wszystkiego o wczorajszej pogoni i
        poszukiwaniach. Gospodarze przyjęli mnie bardzo serdecznie.
        Domyślali się, że ja to ta, która wyskoczyła wczoraj z pociągu i
        której szukano. Widzieli zresztą rany na rękach, nogach i na twarzy.
        Stąd polami i lasami szłam pieszo do powstańczego królestwa.
        Omijałam drogi i wsie, przewidując, że wróg (znający mniej więcej
        kierunek mej trasy) na pewno wszędzie ustawił swoich agentów. Była
        to droga bardzo ciężka, gdyż przeżycia ostatnich dni, głód i
        bezsenne noce odebrały mi fizyczne siły, trzymałam się wszakże na
        nogach siłą woli i dotarłam do celu bez większych przygód.

        Dziecko enkawudziści zabrali. W kotle złapano około 70 ludzi.


------------------------------------------------------------


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz