Terapia gongami wewnątrz
Domu na Górze.
Kładę się na materacyku
tuż pod gongami.
Dziś skupię się na sobie. Dostałem
prostą instrukcję: - relaks i tylko słuch
włączony.
Jestem
najbliżej talerza gongu, prawie pod nim.
Zamykam oczy, wszystkie pozostałe miejsca są
już za moment zajęte, jest wielu chętnych, wszyscy ciekawi nowego przeżycia już
leżą. Jak szprotki leżymy, pokotem, tuż obok siebie, na podłodze w Domu na
Górze, w oczekiwaniu na Nieznane.
Zanim Tomek dotknął gongu,
byłem już w relaksie, czekając na dźwięk. Tomek podobno tylko zbliżał pałkę,
nie dotykał gongu, Jan to widział, bo siedział na krześle z tyłu za Tomkiem – to
nie Tomek grał, przez niego grały Siły Wyższe.
Oczy mam zamknięte, oddycham głęboko, gaszę
myśli - pstryk. Zrobione.
( Pstryk za pomocą
przepisu „gilotyna” – autor Osho)
Odzywa się gong... Natychmiast zjawia się
wir, który mnie porywa i już jestem wewnątrz siebie.
Bardzo głęboko w środku. I już nic mi się
nie wydaje – jest głębokie stereo kolorowe…….
Świat gaśnie, zostaje
tylko dźwięk gongu, który śpiewa, zamienia się w światło, w świetlną smugę. Ta
smuga zbliża się do mnie jak płonąca błękitnym światłem kometa i takim
zakrętasem, owija się o mnie i już lecimy gdzieś razem…Zdaję sobie sprawę, że
rozpadam się, już nic nie słyszę, jest tylko błękitne światło i uczucie pędu.
Światło jest także we mnie – a ja nie
jestem sobą, wybuchłem i rozpadam się na poszczególne komórki - rozsypuję się!
Jestem stertą pojedyńczych
komórek, z których składał się przed chwilą Zbyszek.
Po mnie już! Nie ma mowy,
żeby tę stertę złożyć z powrotem w Zbyszka. Nie ma mowy...
Nie da się tego zrobić. Niemożliwość.
Przychodzi gwałtowne
uczucie spokoju. Świętego spokoju. Jestem stertą drobnych cząstek zamiecionych
światłem na kształt sterty jesiennych liści w ogrodzie.
Umarłem chyba.
Nadpływa jakby wspomnienie śmierci klinicznej.
Spokój jest
błogosławiony.....I tak jakoś ni to żal mnie obejmuje, ni to szczęście
niewysłowione. Pławię się w tych nieokreślonych, a wzniosłych uczuciach....
Odpłynąłem. Jestem w Krainie Szczęśliwości.
W jakiejś Próżni Miłej Bardzo.
Istnieję jako sterta
pojedynczych składników.
Ta sterta jest usypana w stożek i sobie jest.
Czas nie
istnieje.
Nic nie wiem. A po co mi coś wiedzieć? Jaka błogość jest!
Ale…. To chyba…już tak długo trwa. To
rozbicie tak długo już trwa.... Czuję, że mam dość, zaczynam się modlić,
prosić, błagać, żeby to się już skończyło.
I powraca słuch, słyszę śpiew gongu, a
mnie dalej nie ma…... Jest tylko słuch, a mnie nie ma. Gdzie jestem?
Naraz nieznana siła znowu
przyfruwa, ten jakiś wir, podrywa mnie, i zaczyna piorunem składać w całość. Z
unicestwienia, z rozbicia na czynniki pierwsze, znowu uprany, wysuszony, po
naoliwieniu każdej cząstki - złożony w całość, dostaję boskiego kopa w dupę na
do widzenia i na dobry początek jednocześnie, i czuję, że wróciłem w
usprawnionej równowadze.
Znowu jestem!
Wracam do rzeczywistości powoli, bardzo
powoli, jak się wychodzi z głębokiego snu. Mam twarz mokrą od łez. (nawet się
usmarkałem nieco)
Czuję się jeszcze przez
długą chwilę osłabiony. Potem wracam do siebie całkiem. A w środku mam Wielki
Spokój, Wzniosłość i Wdzięczność.
Ten trans w czasie seansu
gongów wewnątrz Domu na Górze, był najgłębszym odmiennym stanem umysłu, jakiego
doświadczyłem w tym bieszczadzkim roku 2013.
Jeszcze raz dziękuję
Tomkowi i Natalii za tę Czarodziejskość, która wywołuje tak wspaniałe przeżycia
duchowe.
Wciąż pełen zachwytu. Podziwiam twą zjawiskową konstytucję Zbyszku. Zbyszku dziękuję !!!!
OdpowiedzUsuń