Pierwszej
i drugiej nocy była idealna cisza. Za to trzeciej.......
Umoszczony
w śpiworze, zaczynam wpadać w objęcia Morfeusza, gdy wtem jak coś
nie grzmotnie!!!! Łup!!!!
Huk
tuż nad głową, w tej ciszy wydaje się, że bombę ktoś rzucił,
a to coś upadło na namiot, jakiś stwór skoczył na namiot!
Co
to było? Serce bije mocno, rozbudziłem się w jednej chwili.
Zamieniam się w słuch.
Po
kilku minutach łupnięcie się powtarza, i w resztkach wieczornego
światła widzę, że to na namiot skoczyła mysza, a potem zjechała
po płachcie w dół. W tej kompletnej ciszy rzeczywiście jest od
tego skoku niezły hałas.
Po
paru minutach następuje powtórka z rozrywki. Potem jeszcze i
jeszcze. No nie!!! Mysza najwyraźniej zrobiła sobie zabawę,
traktując namiot jak zjeżdżalnię.
Wygramalam
się ze śpiwora i biorę do namiotu półmetrowy kij do pogonienia
myszki. Kilka próbnych zamachów i jestem gotowy. Znowu mysza
skoczyła – ale jak tu ją palnąć, gdy niewiele widać, oraz ona
skacze na płachtę zewnętrzną? Zastanawiam się co zrobić, gdy
myszka pojawia się na moskitierze. Mam przygotowany ruch do
uderzenia – trach! I trafiam idealnie! Czekam, panuje cisza, mija z
piętnaście minut, chyba znaczy to, że uderzenie było skuteczne.
Obroniłem swój spokój.
Zadowolony
układam się do spania, ponownie nadpływa senność, gdy wtem znowu
łup!!! Mysza wróciła.....
Na
zewnątrz nic nie zdziałam, jest ciemno i trzeba spać, jutro pójdę
do Baligrodu po pułapkę.....
Mysza
teraz przestała skakać, biega tylko w najlepsze po namiocie.....
I
to nie jedna biega, jest ich więcej, dwie na pewno, a może trzy
nawet. Miłe to nie jest, ale milsze niż spanie na werandzie przy
domu Henryka, gdzie myszy biegały po mnie, po głowie także,
pisałem, że musiałem czapkę naciągnąć na twarz, aby jakoś
pospać.
Wreszcie
usypiam. To bieganie już mnie nie rusza, usypiam z myślą: - Myszy,
ten kawałek bieszczadzkiej podłogi jest mój i ja go obronię!
Wstaje
dzień, pogoda piękna się zapowiada. Wycieczkowałem więc zaraz po
śniadaniu do Baligrodu. Wróciłem już po południu, odprawiłem
ceremonię obiadową, a po niej bardzo sprawnie ustawiłem pułapkę.
Jest cudnie! I to pomimo drobnego deszczyku, który właśnie spadł.
Poszczekuje
lis, derkacz ostro nadaje swoje krek – krek. Dzień się powoli
przełamuje w wieczór, czyli jest czas pomiędzy psem a wilkiem, jak
mawiał mistrz Stachura. Piję kawę, jestem w kontemplacji świata
bożego, gdy wtem strzela pułapka i jest upolowana pierwsza mysza
tego popołudnia.
Nastawiam
pułapkę ponownie zadowolony z łowów i podziwiam gasnący dzień,
gdy pułapka za moimi plecami strzela ponownie i jest upolowana druga
mysza.
Nastawiam
pułapkę ponownie i wchodzę do namiotu, dziękując Aniołowi za
ten cudny dzień dzisiejszy. W tym momencie pułapka strzela po
trzeci i jest upolowana trzecia mysza.
Nastawiam
pułapkę znowu i jeszcze przed zaśnięciem słyszę trzask. Z
niechęcią wychodzę ze śpiwora. Nie ma tym razem myszy. Znowu
zakładam chlebek i usypiam. Rano nie ma chlebka, pułapka trzaśnięta
– nie ma myszy.
Spokojnie,
ja was wyłapię. Trzy myszki zanoszę kilkaset metrów na drogę
niedaleko krzyża. Po godzinie przyszedłem po gałęzie na ognisko –
myszek nie ma.
W
przyrodzie nic nie ginie, a z mięsa myszy Amerykanie robili pasztet
w tubach dla kosmonautów, takie to mięso wartościowe podobno.
Od
tego pierwszego dnia myszki się wycwaniły i zjadały chlebek, a
pułapka nie strzelała. Zdałem relację Henrykowi Bieszczadnikowi.
Powiedział, że ma taki model pułapki, która musi zadziałać.
Poszedłem do Henryka w odwiedziny, 15 km w jedną stronę,
pożyczyłem pułapkę. Rzeczywiście to super model: mysz tylko
wącha przynętę i jest złapana.
W
kolejnych dniach odbywały się spokojne łowy na dwie pułapki. Moja
mniej się sprawdzała, więc zdałem się tylko na jedną – tę od
Henryka. Złowiłem nią jeszcze siedemnaście myszek. Na spokojnie.
Co drugi dzień jedna. Myszy biegały bowiem w środku dnia. Oto trzy
zdjęcia z tych dziennych łowów. Na pierwszym myszka podchodzi do
pułapki.
Myszka
była tak pełna wdzięku, radosna, naprawdę żal mi się jej
zrobiło, gdy za chwilę już nie żyła. Autentycznie poczułem się
przez chwilę mordercą i miałem wielki dyskomfort. Wytłumaczyłem
więc sobie, że ja nie morduję, lecz poluję, bo myszy wykładam na
drogę i coś je stamtąd zabiera.
A
dziur w namiocie przybywało, były już ze wszystkich stron, także
trzy w podłodze. Nic to, dwuletni namiot po wielu miesiącach na
słońcu zaczynał się ogólnie sypać. Dziury elegancko zaklejałem
plastrem lekarskim nawiniętym na kółko. A żywność trzymałem w
pojemniku aluminiowym pożyczonym od Henryka Bieszczadnika.
Podobno
do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W
każdym razie z tych myszek wynoszonych na drogę, korzystał orzeł.
Za którymś razem poczekałem kilkanaście minut za odległą sosną
i wszystko widziałem.
W
końcu myszom znudziła się pułapka, nie ruszały już chlebka,
wolały przegryźć dziurę i pobuszować w nocy po namiocie. A to mi
się przestało podobać. Trzeba było pogadać na mysi temat z
mądrymi ludźmi z Baligrodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz