środa, 29 października 2014

Myszy atakują

Pierwszej i drugiej nocy była idealna cisza. Za to trzeciej.......
Umoszczony w śpiworze, zaczynam wpadać w objęcia Morfeusza, gdy wtem jak coś nie grzmotnie!!!! Łup!!!!
       Huk tuż nad głową, w tej ciszy wydaje się, że bombę ktoś rzucił, a to coś upadło na namiot, jakiś stwór skoczył na namiot!
Co to było? Serce bije mocno, rozbudziłem się w jednej chwili. Zamieniam się w słuch.
     Po kilku minutach łupnięcie się powtarza, i w resztkach wieczornego światła widzę, że to na namiot skoczyła mysza, a potem zjechała po płachcie w dół. W tej kompletnej ciszy rzeczywiście jest od tego skoku niezły hałas.
Po paru minutach następuje powtórka z rozrywki. Potem jeszcze i jeszcze. No nie!!! Mysza najwyraźniej zrobiła sobie zabawę, traktując namiot jak zjeżdżalnię.
     Wygramalam się ze śpiwora i biorę do namiotu półmetrowy kij do pogonienia myszki. Kilka próbnych zamachów i jestem gotowy. Znowu mysza skoczyła – ale jak tu ją palnąć, gdy niewiele widać, oraz ona skacze na płachtę zewnętrzną? Zastanawiam się co zrobić, gdy myszka pojawia się na moskitierze. Mam przygotowany ruch do uderzenia – trach! I trafiam idealnie!  Czekam, panuje cisza, mija z piętnaście minut, chyba znaczy to, że uderzenie było skuteczne. Obroniłem swój spokój.
Zadowolony układam się do spania, ponownie nadpływa senność, gdy wtem znowu łup!!! Mysza wróciła.....
Na zewnątrz nic nie zdziałam, jest ciemno i trzeba spać, jutro pójdę do Baligrodu po pułapkę.....
       Mysza teraz przestała skakać, biega tylko w najlepsze po namiocie.....
I to nie jedna biega, jest ich więcej, dwie na pewno, a może trzy nawet. Miłe to nie jest, ale milsze niż spanie na werandzie przy domu Henryka, gdzie myszy biegały po mnie, po głowie także, pisałem, że musiałem czapkę naciągnąć na twarz, aby jakoś pospać.
     Wreszcie usypiam. To bieganie już mnie nie rusza, usypiam z myślą: -         Myszy, ten kawałek bieszczadzkiej podłogi jest mój i ja go obronię!
 
Wstaje dzień, pogoda piękna się zapowiada. Wycieczkowałem więc zaraz po śniadaniu do Baligrodu. Wróciłem już po południu, odprawiłem ceremonię obiadową, a po niej bardzo sprawnie ustawiłem pułapkę. 
      

Jest cudnie! I to pomimo drobnego deszczyku, który właśnie spadł.
Poszczekuje lis, derkacz ostro nadaje swoje krek – krek. Dzień się powoli przełamuje w wieczór, czyli jest czas pomiędzy psem a wilkiem, jak mawiał mistrz Stachura. Piję kawę, jestem w kontemplacji świata bożego, gdy wtem strzela pułapka i jest upolowana pierwsza mysza tego popołudnia.
    


Nastawiam pułapkę ponownie zadowolony z łowów i podziwiam gasnący dzień, gdy pułapka za moimi plecami strzela ponownie i jest upolowana druga mysza.
   

Nastawiam pułapkę ponownie i wchodzę do namiotu, dziękując Aniołowi za ten cudny dzień dzisiejszy. W tym momencie pułapka strzela po trzeci i jest upolowana trzecia mysza.
     

Nastawiam pułapkę znowu i jeszcze przed zaśnięciem słyszę trzask. Z niechęcią wychodzę ze śpiwora. Nie ma tym razem myszy. Znowu zakładam chlebek i usypiam. Rano nie ma chlebka, pułapka trzaśnięta – nie ma myszy.
Spokojnie, ja was wyłapię. Trzy myszki zanoszę kilkaset metrów na drogę niedaleko krzyża. Po godzinie przyszedłem po gałęzie na ognisko – myszek nie ma.
     

W przyrodzie nic nie ginie, a z mięsa myszy Amerykanie robili pasztet w tubach dla kosmonautów, takie to mięso wartościowe podobno.
Od tego pierwszego dnia myszki się wycwaniły i zjadały chlebek, a pułapka nie strzelała. Zdałem relację Henrykowi Bieszczadnikowi. Powiedział, że ma taki model pułapki, która musi zadziałać. Poszedłem do Henryka w odwiedziny, 15 km w jedną stronę, pożyczyłem pułapkę. Rzeczywiście to super model: mysz tylko wącha przynętę i jest złapana.
W kolejnych dniach odbywały się spokojne łowy na dwie pułapki. Moja mniej się sprawdzała, więc zdałem się tylko na jedną – tę od Henryka. Złowiłem nią jeszcze siedemnaście myszek. Na spokojnie. Co drugi dzień jedna. Myszy biegały bowiem w środku dnia. Oto trzy zdjęcia z tych dziennych łowów. Na pierwszym myszka podchodzi do pułapki.
   
   
    


Myszka była tak pełna wdzięku, radosna, naprawdę żal mi się jej zrobiło, gdy za chwilę już nie żyła. Autentycznie poczułem się przez chwilę mordercą i miałem wielki dyskomfort. Wytłumaczyłem więc sobie, że ja nie morduję, lecz poluję, bo myszy wykładam na drogę i coś je stamtąd zabiera.
A dziur w namiocie przybywało, były już ze wszystkich stron, także trzy w podłodze. Nic to, dwuletni namiot po wielu miesiącach na słońcu zaczynał się ogólnie sypać. Dziury elegancko zaklejałem plastrem lekarskim nawiniętym na kółko. A żywność trzymałem w pojemniku aluminiowym pożyczonym od Henryka Bieszczadnika.
Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić.
W każdym razie z tych myszek wynoszonych na drogę, korzystał orzeł. Za którymś razem poczekałem kilkanaście minut za odległą sosną i wszystko widziałem.
W końcu myszom znudziła się pułapka, nie ruszały już chlebka, wolały przegryźć dziurę i pobuszować w nocy po namiocie. A to mi się przestało podobać. Trzeba było pogadać na mysi temat z mądrymi ludźmi z Baligrodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz