wtorek, 12 listopada 2013

Jedzenie w Szwejkowie




           Czyli kilka uwag na temat ignorancji.

Jak pisałem, już pierwszego dnia zlokalizowałem dwie góry nad strażnicą. Jednej nadałem nazwę poziomkowej - akurat był wysyp poziomek. 

Na szczycie drugiej, przy czarnym szlaku na skraju lasu, rosły jagody ( nie tylko ) - tę górę nazwałem jagodową. Jagodom odpuściłem, bo okazały się jeszcze kwaskowe, mało dojrzałe. 


Natomiast poziomek nie jadłem, tylko się nimi pasłem! Do syta.
Gdy się już napasłem, wchodziłem między brzozy na szczycie. Moment, i miałem grzyby na obiad. Na początku były to czerwone główki - kozaki.
    


 Gdy były mniejsze – brałem trzy, potem wystarczał jeden duży. Wystarczał – znałem bowiem pojemność garnka, - więcej do garnka się nie mieściło. Biorę tylko tyle ile mi potrzeba i dziękuję za to. Przecież jeszcze dojdzie fasola, marchew, pietruszka, cebula, masło, śmietana i kartofle ( lub makaron, albo kasza ) . Danie wypróbowane, gęste, konkretne, choć bezmięsne. A do tego także chleb... Apetyt mi dopisywał.


      

          

        

        W Bieszczadach zaczął się proces u mnie - przechodziłem na niejedzenie mięsa. Ze względów logicznych i humanitarnych.
        Względy logiczne: - Mamy przewód pokarmowy długi, a więc należymy do roślinożerców.  
Pokarm przebywa w jelitach stosunkowo długo. To do mnie przemawia. Dlatego pisałem przed wakacjami o makrobiotyce - kaszach, warzywach, fasolach itd. Poza tym wiem, że można także w ogóle nie jeść i całkiem skutecznie egzystować ( Jan Gabriel i bretharianie ) Trzeba tylko sobie w głowie ustawić.
To ustawiam się na jedzenie bezmięsne.
       Względy humanitarne (moralne): - Nie mogę lubić i szanować zwierząt i jednocześnie jeść ich zwłok. 
       Jedzenie mięsa, to nic innego, tylko połykanie kawałków zamordowanych zwierząt. I nie pomoże tłumaczenie, że to nie ja morduję. Jedząc przyczyniam się do popytu na mięso, czyli do morderstw. Przypomina mi się mój wnuczek, gdy opowiadał, że miał ulubionego królika, którego karmił, gdy był u swego dziadka, ojca swej matki. Dziadek zabił tego królika i upieczono jego zwłoki. Podano pieczonego królika na obiad. Sebastian nie mógł jeść tego, co kilka godzin wcześniej głaskał z miłością, czyli miał prawidłowy odruch.
       Kilka razy wrócił mi ciąg do mięsa. Bo przecież jestem w procesie dopiero. Dwa razy ugotowałem sobie rosół z kawałka kury bieszczadzkiej. Tłusty rosół. Zjadłem ze smakiem. Bo chodzi o to, żeby się broń Boże nie katować się i nie wbijać w poczucie winy. Nie przyspieszysz, ani nie opóźnisz. Na wszystko przychodzi pora. Jest czas siewu i czas zbiorów.
Po rosole były okresy kasz i makaronów, grzybów, jeżyn, malin, jagód, orzechów, białego sera, pomidorów i warzyw, fasoli, soczewicy, cieciorki.
     A jako niemal codzienny przerywnik – budyń czekoladowy, o którym już pisałem…..Na zdjęciu budyń wyjątkowo udekorowany brzoskwiniami, migdałami i rodzynkami.
  
   
( Wędlin nie jem od ponad roku, to niezła chemia jest, a nie mięso ) I znowu przyszedł ciąg na mięso. Tym razem wymyśliłem, że zjem ślimaki - winniczki. Oszczędzę opisu, chociaż znam w sumie dobry przepis przedwojenny polski na winniczki. Zjadłem, ale bez specjalnego smaku już. Krysia, właścicielka Szwejkowa, krytykowała mnie bardzo. Mówiła, że zamordowałem ślimaki. Z tym się zgadzam. Tak było. To do mnie dotarło i było niemiłe. Albo jestem mordercą, albo nie jestem. Nie mogę być tylko trochę mordercą. A ja nie chcę mordować. Czyli trzeba coś wybrać.
    Drugi argument Krysi był taki, że zjadam jedzenie bocianowi.
Z tym się nie zgadzam. Bocian był jeden jedyny, mieszkał obok szpiegówki nad torami. Bocian je głównie myszy, jaszczurki i świerszcze. Ale docierało do mnie, że morduję.
    A czy Krysia, i podobne jej osoby, które nie jedzą co prawda winniczków, a jedzą inne mięsa, kiełbasy i wędliny, a mnie krytykowały, mają rację? To hipokryci, którzy innych krytykują, a sami są nie lepsi. Przecież jedząc mięso przyczyniają się pośrednio do zabójstw.
     Takie dylematy i rozważania stają się pomału przeszłością. Zmieniam się. Próbuję nawet dań wegańskich. Niektóre z nich, to pychota! Zapamiętałem danie o nazwie: -  smażone jarzyny buddyjskiego zakonnika! W Krakowie jadłem taki posiłek. Smak pieczonej wątróbki. I takie czyste sumienie po zjedzeniu tego smacznego, kolorowego dania.
      Natomiast jeszcze w Bieszczadach doznałem po raz pierwszy w życiu uczucia OBRZYDLIWOŚCI w stosunku do mięsa. Czyli coś się we mnie zmienia i to mi się podoba. Wydaje mi się, że zmienia się moja wrażliwość w odbieraniu świata. Ta obrzydliwość powtórzyła się w dziale mięsnym Galerii Gdańskiej, gdzie zapach mięsa skojarzył mi się z zapachem padliny – prosektorium, i uciekłem czym prędzej z tego działu.
      A jakie myśli przychodzą do mnie?
Przecież, gdy jem czyjeś zwłoki, to w żołądku mam jakby..... cmentarz?
Grobowiec w żołądku......Beeeeee.
            Co robimy ze zwłokami ludzi? Zakopujemy w ziemi. Albo palimy. Czy zjadamy te zwłoki? No, ludożercy jedzą zwłoki ludzkie.
Czy jestem ludożercą? Nie jestem. A zwłoki każdego zwierzęcia to przecież takie samo mięso jak ludzkie. Po prostu mięso. To tylko człowiekowi wydaje się, że jest wyjątkowy. 
         Człowiek jest wyjątkowy. W ignorancji.
      - „Panie, wybaw mnie od prostowania ścieżek innych ludzi, mam jedynie prawo mówić i pisać o sobie”.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz