Budzi mnie światło. Jest
5.00. Jeszcze nie oduczyłem się patrzenia na godzinę w telefonie. Z czasem mi
to przeszło. Za mną noc zupełnie bez rosy - a więc całkiem inaczej niż przy
strażnicy.
Grzeję wodę na ciepłe
popicie, zwijam manele i wyruszam dalej.
Przechodzę strumień, za
nim jest grząsko, wpadam w błoto.
Las bieszczadzki – ciemny
i gęsty. Po czterystu metrach może, wychodzę na polanę. To jest ta baza
studencka Rabe. Jest tu chatka drewniana, stoją dwa małe namioty i słychać
głośne chrapanie - nic dziwnego przecież jest świt dopiero. W tym namiocie
pewnie śpi to znajome małżeństwo z Chryszczatej. Musieli iść po ciemku z czołówkami
( takie lampki ) na głowie. Pewne jest, że nie spali jak ja w lesie. A więc
szli do Żebraka i potem dopiero w dół. Więc przyszli po północy.
Mijam obozowisko. Droga jest odtąd szeroka i
prawie płaska. Kilometr za studentami opadają mnie muchy końskie. Cały rój.
Opuszczam nogawki spodni i podwinięte rękawy koszuli. Przyspieszam kroku, aby
wyjść z owadziego pola rażenia.
Udaje się to po następnym
kilometrze.
Pokazuje się coraz więcej przestrzeni,
jest wczesny ranek, słońce dociera w dolinę, którą idę. Po prawej stronie drogi
szumi potok, za potokiem zalesione zbocze góry, po lewej, według mapy, która ma
naniesione skupiska zabudowań sprzed wojny, stały tu kiedyś jedna obok drugiej
chyże. Dziś jest tylko sama łąka, ponad nią wznosi się odkryte zbocze z wyraźną
drogą na górę.
Jestem po nocy w lesie, a więc spragniony
przestrzeni i widoków, postanawiam pójść w górę tą drogą i zobaczyć stamtąd
nieco więcej świata.
Idę. Idę pod górę wolno i
uważnie. Z każdym krokiem rośnie perspektywa i otwiera się przestrzeń. Czuję w
sobie wzniosłość w tym wchodzeniu Tu i Teraz.
Pieśń na wejście – Stachury,
pasuje w tym momencie w sam raz:
Chodź, człowieku, coś ci powiem;
Chodźcie wszystkie stany:
Kolorowi, biali, czarni,
Chodźcie zwłaszcza wy, ludkowie!
Przez na oścież bramy.
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba,
Rozsiądźcie się na drogach, na łąkach,
na rozłogach...!
Na polach, błoniach i wygonach
W blasku słońca, w cieniu chmur!
Rozsiądźcie się na niżu...!
Rozsiądźcie się na wyżu...!
Rozsiądźcie się na płaskowyżu
W blasku słońca, w cieniu chmur...!
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba.
Na ziemi, którą ja i ty też
Zamieniliśmy w morze łez!
Chodźcie wszystkie stany:
Kolorowi, biali, czarni,
Chodźcie zwłaszcza wy, ludkowie!
Przez na oścież bramy.
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba,
Rozsiądźcie się na drogach, na łąkach,
na rozłogach...!
Na polach, błoniach i wygonach
W blasku słońca, w cieniu chmur!
Rozsiądźcie się na niżu...!
Rozsiądźcie się na wyżu...!
Rozsiądźcie się na płaskowyżu
W blasku słońca, w cieniu chmur...!
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba.
Na ziemi, którą ja i ty też
Zamieniliśmy w morze łez!
Po kilku minutach oglądam
się za siebie. Jejku! Jak pięknie! Idę jeszcze dalej i dalej w górę, aż do
sporego jałowca...Tak, to się zgadza: - jestem pod wielkim dachem nieba!
Patrzę na niebo, i widzę
anioła – małpkę, który chce mnie objąć! Więcej! Odbieram tekst: - mój kochany, przytulę ciebie, a jestem bardzo miły w dotyku!
I co? W takim miejscu nie zostać? Olać aniołka? I nie dać się przytulić?
Przecież to byłby grzech.
Nie widać małpki – aniołka?
Tylko odrobina wyobraźni potrzebna, albo ja widzę inaczej. A teraz widać?
KLIKAMY NA ZDJĘCIE, ŻEBY POWIĘKSZYĆ.
Zdejmuję plecak, rozglądam
się i jestem zachwycony i urzeczony miejscem, w którym się (przypadkowo?)
znalazłem....
Boziuniu! Cudnie! Cudnie!
Łąka w kwiatach, zapach - rozwala, przestrzeń ogromna! Budzi się głód.
Kiedy jesteś głodny –
jedz. Nie patrz na zegarek – nie jedź schematem.
A więc zjem tu śniadanie….
Schodzę po wodę do potoku,
od razu znajduję wygodne zejście po płytach kamiennych, od razu wiem, że te
stopnie zostały po Łemkach. Potok malowniczy, upajająco pachnie tu jakieś ziele.
Wracam z wodą na górę,
rozpalam ogień, nastawiam miętę i szykuję śniadanie.
Zjadłem, popijam miętą i
patrzę z zachwytem wokół...Po zboczu góry widocznej na północy, tej góry, nad którą ukazał mi się aniołek, idą sarny...Jest
ich 5. Na tym samym zboczu kilkaset metrów dalej, pasą się jeszcze dwie. Za daleko
na zdjęcia.
Nad sobą słyszę wołanie orła, od razu
rozpoznaję to pełne radości ogłaszanie światu - jestem orłem i tu jestem!
Podnoszę głowę: - leci piękna para orłów....Leci ta królewska para (wyszedł
tekst jak z "dnia świra").
Na zachodzie Chryszczata
na wyciągnięcie ręki, jakieś 2,5
km. w locie ptaka. Na wschodzie doliny schodzą w
kierunku Baligrodu, na południu widać Babinkę, za nią Wołosań, czyli Patryja. A
jakie kwiaty tu rosną! Całkiem bieszczadzkie. Zrywam dla siebie bukiet. Za bukietem widoczna Chryszczata.
To bardzo miłe jest,
zrywać dla siebie kwiaty.
A nawet więcej: - Jest to
zaprawdę godne i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne i tego trzymać się trzeba!
Słońce grzeje, zefirek wieje, świerszcze
koncertują, na dole przy potoku śpiewają ptaki, fruwają motyle, brzęczą owady.
Robię zdjęcie, a jeden
owad tak zaiwaniał, że znalazł się akurat na środku kadru, gdy migawka cyknęła.
Na jednym ze zdjęć wyszło więc owadzie UFO.
Cała przyroda aż się
gotuje od życia. Zadaję sobie pytanie, jak się tu czuję?
Coś we mnie odpowiada, że
jak na dachu Boskiego Hotelu. Nie bardzo to rozumiem, ale przyjmuję to
określenie. Czuję się tu wysoko na górze, tu wszystko widać, jak mówi Jan
Gabriel. Są widoki, jest Przestrzeń, nie ma ludzi. Czego więcej chcieć? Coraz
bardziej mi się tu podoba….Zostaję tutaj!!!
I natychmiast to wykonuję
stawiając swój dom.
Przy stawianiu domu deklamuję znany wierszyk:
Słońce ostro zapierdala,
żaba w wodzie dupę moczy,
Boże! - Jaki ten świat
uroczy!
Dom gotowy w kilka minut. Za
namiotem widok na Patryję.
Zmieniam plany? Tak, zmieniam, bo planów
nie zmieniają tylko martwi i głupi!
Sposób na życie
(Lao Tzu)
Człowiek rodzi się słaby i kruchy.
Umierając jest sztywny i napięty.
Zielone rośliny są miękkie i soczyste.
Gdy umierają, są suche i jałowe.
Tak więc sztywność i nieugiętość są po stronie
śmierci.
Łagodność i ustępliwość po stronie życia.
Armia bez elastyczności nigdy nie wygrywa bitwy.
Niezłomne drzewo łatwo się złamie.
Łagodne zwycięży.
Wołosate poczeka, nie
ucieknie mi. Tutaj chcę pobyć!
I mam załatwione, bo
uzgodniłem to sam ze sobą i nikogo nie muszę pytać o zdanie.
Jeszcze raz schodzę do
potoku po wodę i na kąpiel. Nabieram tym razem pełną miskę, garnek i butelkę.
Butelka pójdzie do kieszeni, a miskę i garnek ustawiam równiutko w osobnych
reklamówkach.( Z czasem to noszenie wody unowocześniłem ). Myjonko ekstra w
miękkiej wodzie. W takiej wodzie można prać bez mydła, wypróbowałem to
wielokrotnie. Piorę koszulę przepoconą, skarpetki.
Jedno „ale” – schodząc tutaj, wygniotłem wąskie
przejście w pokrzywach. Pokrzywy sięgają
do twarzy, a uprałem koszulę….Teraz trzeba przejść ponownie przez pokrzywy. Muszę
wiec założyć tę mokrą i zimną koszulę, bo pokrzywy mnie poparzą….Zakładam upraną koszulę. Pierwszy
moment: brrrrr., woda ma pewnie 10 stopni. Po chwili wychodzę na drogę i
dostaję gorącego całusa słonecznego w plecy. Rano jeszcze, a jest już upalnie.
Mam zajęte obie ręce, gdyby zaatakowały
mnie gzy, byłby problem. Ale po co krakać? Gzy nie atakują, podchodzę pod górę
z wodą ostrożnie, żeby woda się nie rozlała. Przy namiocie zdejmuję koszulę do
wysuszenia. A wokół mojego domu jest Łemkowyna, oraz dalej trwa boski poranek!
Teraz pora się rozejrzeć….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz