Shaun Ellis: - Żeby
nie zginąć musiałem się odwołać do wszystkich umiejętności
nabytych w szkole przetrwania – i liczyć na łut szczęścia. Góry
Skaliste są piękne, lecz bardzo rozległe i trudno dostępne.
Wchodziłem w
niebezpieczeństwo – wbrew wszelkim radom. Nie byłem pewien, czy
dam sobie radę i jak długo wytrzymam. Na tej wysokości temperatura
spada w nocy do niebezpiecznego poziomu, a gdyby nawet nie zabił
mnie chłód – albo wilki, zawsze mogłem paść ofiarą
rozdrażnionego niedźwiedzia lub innego drapieżcy.
Odebrałem podstawowe
nauki, jak sobie radzić z niedźwiedziami, ale wciąż się ich
bałem. Biolodzy radzili wziąć ze sobą broń, radio, telefon i
meldować co dwanaście godzin, ale ten pomysł nie wchodził w grę
– wymagał zbyt częstych kontaktów z ludźmi, i mogło to
odstraszyć wilki.
Chciałem sobie dać jak
największą szansę na sukces, czyli musiałem podjąć ryzyko, na
jakie nikt inny by się pewnie nie odważył.
Postępowałem wbrew
wszelkim ludzkim zasadom bezpieczeństwa. Zresztą i tak zawsze
chadzałem własnymi drogami i robiłem wszystko po swojemu.
Przez pierwsze dwa albo
trzy tygodnie byłem w szoku – przekonany, że jeśli wyjdę z tego
żywy, powinienem uznać się za prawdziwego szczęściarza.
Miałem z Levim
ustalone miejsce gdzie zostawiałem plecak, a ktoś z obozu miał
podjeżdżać co kilka dni i sprawdzać czy wszystko w porządku.
Początkowo trzymałem
się w pobliżu tego miejsca, zachowując się jak zwierzę, które
próbuje wstępnie rozpoznać teren.
Gdybym postanowił wrócić,
wystarczyło po prostu tam zaczekać.
Obydwaj korzystaliśmy z
notesu, żeby przekazywać sobie wiadomości. Kiedy jednak zaczną
się śniegi, szlak straci przejezdność i kontakt się urwie.
Oczywiście gdyby
zaatakowało mnie jakieś zwierzę, nie pomógłby żaden plan
awaryjny.
Przez pierwsze tygodnie
oddalałem się od plecaka najwyżej na dwadzieścia pięć, może
trzydzieści kilometrów.
Byłem rozdarty między
mocnym postanowieniem odszukania wilków a najbardziej ludzką
częścią mojej osobowości, która sztywniała ze strachu.
Tak się bałem
drapieżników, że nie ruszałem się nigdzie po zmierzchu. Cztery
pierwsze noce przespałem na drzewie. Cóż, może nie jest to
najwłaściwsze określenie, ale wsłuchiwałem się w każdy dźwięk
i od czasu do czasu na chwilę przysypiałem.
Dopiero piątej nocy,
kiedy spadłem z gałęzi, postanowiłem nocować na ziemi.
Nie spadłem z dużej
wysokości – góra pięć metrów, ale zdałem sobie sprawę, że
mogę sobie zrobić krzywdę, choć pewnie i tak zginę z głodu i
zimna. Nie byłem w najlepszym stanie psychicznym....
Indianie mawiają, że
każdy wojownik powinien mieć godną śmierć. A ja już widziałem
oczami duszy jak zostaję pierwszym opiekunem wilków, który się
zabił spadając z drzewa.
Mijały dni. Stopniowo
odzyskiwałem poczucie bezpieczeństwa i zacząłem się wypuszczać
na dalsze wycieczki. Wypatrywałem na ziemi śladów i odchodów,
próbując ustalić, z jakimi zwierzętami dzielę tę dziewiczą
głuszę. Potem zdobyłem się na odwagę, żeby czuwać też w nocy.
Zmieniłem pory snu, choć wciąż nie przesypiałem kilku godzin za
jednym zamachem.
Uznałem, że trzeba
zrezygnować ze snu w porach, kiedy najłatwiej paść ofiarą
drapieżnika.
Zmajstrowałem sobie
najprostsze wnyki z drutu, sznurka i wiotkiej gałązki.
Pierwszego królika
schwytałem, zanim skończyły się zapasy suszonej wołowiny.
Oskórowałem go i wypatroszyłem, ale zjadłem tylko kończyny.
Jadłem już wcześniej
surowe mięso z królika – ma silny smak dziczyzny, ale musiałem
bardziej zgłodnieć, żeby zjeść całość.
Kiedy śmierć głodowa
zajrzała mi w oczy, wyżarłem nawet treść z żołądka.
Łowiłem też ptaki,
gryzonie i inne małe ssaki, na przykład wiewiórki.
Żywiłem się jak
wilk – dobrze, lecz nie obficie. Jedna porcja surowego mięsa jest
doskonałym źródłem powoli uwalnianej energii i starczała mi na
półtora do dwóch dni.
Czasem uzupełniałem
dietę orzechami i jagodami, zanim jednak cokolwiek zjadłem, robiłem
test na zawartość toksyn.
Z czasem uspokoiłem
się i przywykłem do warunków.
Słyszałem i widziałem
jelenie, borsuki i sowy, czasem dobiegał do mnie krótki zew wilka
lub kojota, ale minął miesiąc, a ja nie widziałem żadnego wilka.
Okrzepłem, czułem
się teraz w swoim żywiole – sam na sam z przyrodą i zdany tylko
na swój spryt, pośród zapierającej dech scenerii, na szlaku
wilczych wędrówek.
Czułem się tak pewnie,
jakbym był niezwyciężony, do tego stopnia, że byłem gotów
zostać tutaj na zawsze!
I wtedy doszło do
pierwszego zderzenia z rzeczywistością, pogoda się załamała i
przez cztery dni w górach szalała burza. Wszystko wokół zamarło,
zwierzęta nie ruszały się z miejsca i straciłem źródło
pożywienia.
Trzeba było przeczekać
ten trudny czas......
Zbyszku, a kiedy zobaczymy wpis o giełdzie i datach zwrotu?
OdpowiedzUsuń