Po
12 godzinnej podróży wysiadam z autobusu w Woli Michowej.
Już noc. Jest białośnieżnie, a więc niezwykle pięknie, oraz
uroczo. (Bo dopiero przyjechałem).
Jestem zadowolony.
(Kiedy wyjeżdżałem byłem zadowolony jeszcze bardziej)
(Kiedy wyjeżdżałem byłem zadowolony jeszcze bardziej)
Pada
śnieg. Temperatura przyjacielska, mróz nie większy niż 10 stopni.
(Gdy
wyjeżdżałem było minus 25).
W
Kołybie cieplutko (Bo jest Henryk Bieszczadnik)
Następnego
dnia o poranku..... Być w Bieszczadach i pić wodę ze
sklepu? To nie do pomyślenia.
Biorę
więc dwie butle po 5 litrów, zakładam ochraniacze śniegowe.
Ruszam
do miejsca, gdzie w lecie brało się wodę, zanim nie popłynęła
wężem. Na szczycie górki śnieg jest wywiany do samej ziemi, ale
dalej zaspy do jajek. W rowach nawet po pas. Pada od wczoraj. Dawno
nie chodziłem w takim śniegu. To tylko dwieście pięćdziesiąt
metrów w jedną stronę, a robi się wielka wyprawa.
Osoby,
które znają to miejsce, zorientują się ze zdjęć, że śnieg
spowodował pewne trudności.
Dochodzę
do miejsca pod mostkiem. Rura przepustowa jest tak wysoka, że można
w nią wejść jedynie w nieznacznym pochyleniu. Teraz wylot w części
zasłania śnieg, wody nie widać.
Próbuję
stanąć tak, żeby udało się nabrać wody.
Chlup!
I
już mam but w wodzie po cholewę.
Jeszcze
jedna próba. Nie mogę natrafić na kamienie ułożone po bokach
strumienia. Wreszcie rezygnuję i idę wyżej, do samego ujęcia wody
dla Woli Michowej.
Dużo
nawianego śniegu, dochodzę, pracowicie odgarniam betonowy brzeg.
Krawędź odgarnięta, próbuję odsłonić płynącą strugę.
Okazuje się, że pod śniegiem jest lodowy korek rozmiarów małej beczki.
No tak: - dziś mamy już kilkanaście stopni mrozu.
Próbuję
mozolnie raz jednym, potem drugim butem rozbić lód chociaż po
kawałku.
Klops.
Kilof by się przydał, albo łom.
(Albo
duży garnek lub patelnia)
I
co teraz? Mam wrócić z niczym? To nie wchodzi w rachubę!
Pójdę
do Staszka Firsta, on ma wodę w kranie właśnie z tego
ujęcia.
Pada,
chwilami prawdziwa zadymka. Wieje nieźle, igły śniegowe niesione
wschodnim wiatrem kłują w twarz jak szpilki. Naciągam czapkę na
prawy policzek, który kostnieje z zimna. Oto mam do czynienia z
temperaturą odczuwalną pewnie minus trzydzieści.
Schodzę
i widzę z daleka maleńką figurkę Staszka – odśnieża
dróżkę do domu.
Jak
się okazuje, czeka na listonosza.
Idę
pod dom. Na powitanie wybiega Reksio.
Stoję
pod osłoną domu i czekam, aż Staszek skończy.
Czekam
niedługo, może dziesięć minut, ale to wystarcza, aby zmarznąć
na kość, tak zawiewa. Dłonie coraz bardziej marzną, bo zdjęcia
robię telefonem. Las aż huczy od wiatru. Brrrr!
Wreszcie
Staszek skończył. Wchodzimy do ciepła.
Nabieram
wodę. Nie wypada od razu odejść. Staszek zadowolony, bo
poderwał słuchacza. Przecież tu jest tak zwane zadupie i nieraz
całymi dniami nie ma się do kogo odezwać. Wysłuchuję miejscowych
nowinek:
- Kto zapłacił karę za brak bud dla psów. Kogo Straż Leśna złapała na kradzieży drzewa. Kto jest faryzeuszem. Dziwnym zrządzeniem losu, w tych wszystkich przypadkach, jest to jedna i ta sama osoba. Mijają minuty....
Żegnam
Staszka i następuje powrót przez te same zaspy, bo wiatr nie
próżnował i zawiał śniegiem moje poprzednie ślady.
Kiedy
docieram do Kołyby zegar pokazuje dwie godziny odkąd
wyszedłem po wodę. Nic to, tu czasu jest dużo. Można wysuszyć
buty.
Odludzie
i prymitywne warunki zimowe, nie są dla każdego. Przyjechać na kilka dni –
owszem, ale przetrwać tu całą zimę? Pomimo tego, że nowo
wybudowany piec bardzo się sprawdził?
Przyjechałem
po zdjęcia śniegowe. Zdjęcia zrobione. Jutro, pojutrze pokażę. I
Święto Lasu! Uprzejmie dziękuję i wio do miasta, gdzie jest woda
w kranie, prysznic, sklep obok domu i nie trzeba palić w piecu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz