poniedziałek, 9 stycznia 2017

Wycieczka po wodę

Po 12 godzinnej podróży wysiadam z autobusu w Woli Michowej. Już noc. Jest białośnieżnie, a więc niezwykle pięknie, oraz uroczo. (Bo dopiero przyjechałem).

Jestem zadowolony. 
(Kiedy wyjeżdżałem byłem zadowolony jeszcze bardziej)
Pada śnieg. Temperatura przyjacielska, mróz nie większy niż 10 stopni.
(Gdy wyjeżdżałem było minus 25).

W Kołybie cieplutko (Bo jest Henryk Bieszczadnik)

Następnego dnia o poranku.....                                                                            Być w Bieszczadach i pić wodę ze sklepu? To nie do pomyślenia.
Biorę więc dwie butle po 5 litrów, zakładam ochraniacze śniegowe.

Ruszam do miejsca, gdzie w lecie brało się wodę, zanim nie popłynęła wężem. Na szczycie górki śnieg jest wywiany do samej ziemi, ale dalej zaspy do jajek. W rowach nawet po pas. Pada od wczoraj. Dawno nie chodziłem w takim śniegu. To tylko dwieście pięćdziesiąt metrów w jedną stronę, a robi się wielka wyprawa.
  

Osoby, które znają to miejsce, zorientują się ze zdjęć, że śnieg spowodował pewne trudności.

Dochodzę do miejsca pod mostkiem. Rura przepustowa jest tak wysoka, że można w nią wejść jedynie w nieznacznym pochyleniu. Teraz wylot w części zasłania śnieg, wody nie widać.
Próbuję stanąć tak, żeby udało się nabrać wody.
Chlup!
I już mam but w wodzie po cholewę.
Jeszcze jedna próba. Nie mogę natrafić na kamienie ułożone po bokach strumienia. Wreszcie rezygnuję i idę wyżej, do samego ujęcia wody dla Woli Michowej.

Dużo nawianego śniegu, dochodzę, pracowicie odgarniam betonowy brzeg. Krawędź odgarnięta, próbuję odsłonić płynącą strugę. Okazuje się, że pod śniegiem jest lodowy korek rozmiarów małej beczki. No tak: - dziś mamy już kilkanaście stopni mrozu.
Próbuję mozolnie raz jednym, potem drugim butem rozbić lód chociaż po kawałku.
Klops. Kilof by się przydał, albo łom.
(Albo duży garnek lub patelnia)
I co teraz? Mam wrócić z niczym? To nie wchodzi w rachubę!

Pójdę do Staszka Firsta, on ma wodę w kranie właśnie z tego ujęcia.

Pada, chwilami prawdziwa zadymka. Wieje nieźle, igły śniegowe niesione wschodnim wiatrem kłują w twarz jak szpilki. Naciągam czapkę na prawy policzek, który kostnieje z zimna. Oto mam do czynienia z temperaturą odczuwalną pewnie minus trzydzieści.
Schodzę i widzę z daleka maleńką figurkę Staszka – odśnieża dróżkę do domu.

Jak się okazuje, czeka na listonosza.



Idę pod dom. Na powitanie wybiega Reksio.

Stoję pod osłoną domu i czekam, aż Staszek skończy.

Czekam niedługo, może dziesięć minut, ale to wystarcza, aby zmarznąć na kość, tak zawiewa. Dłonie coraz bardziej marzną, bo zdjęcia robię telefonem. Las aż huczy od wiatru. Brrrr!

Wreszcie Staszek skończył. Wchodzimy do ciepła.
Nabieram wodę. Nie wypada od razu odejść. Staszek zadowolony, bo poderwał słuchacza. Przecież tu jest tak zwane zadupie i nieraz całymi dniami nie ma się do kogo odezwać. Wysłuchuję miejscowych nowinek:
    • Kto zapłacił karę za brak bud dla psów.                                              Kogo Straż Leśna złapała na kradzieży drzewa.                                   Kto jest faryzeuszem.                                                                    Dziwnym zrządzeniem losu, w tych wszystkich przypadkach, jest to jedna i ta sama osoba. Mijają minuty....
Żegnam Staszka i następuje powrót przez te same zaspy, bo wiatr nie próżnował i zawiał śniegiem moje poprzednie ślady.

Kiedy docieram do Kołyby zegar pokazuje dwie godziny odkąd wyszedłem po wodę. Nic to, tu czasu jest dużo. Można wysuszyć buty.

Odludzie i prymitywne warunki zimowe, nie są dla każdego. Przyjechać na kilka dni – owszem, ale przetrwać tu całą zimę? Pomimo tego, że nowo wybudowany piec bardzo się sprawdził?
     Przyjechałem po zdjęcia śniegowe. Zdjęcia zrobione. Jutro, pojutrze pokażę. I Święto Lasu! Uprzejmie dziękuję i wio do miasta, gdzie jest woda w kranie, prysznic, sklep obok domu i nie trzeba palić w piecu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz