środa, 25 stycznia 2017

Zdany na siebie

Shaun Ellis: - Żeby nie zginąć musiałem się odwołać do wszystkich umiejętności nabytych w szkole przetrwania – i liczyć na łut szczęścia. Góry Skaliste są piękne, lecz bardzo rozległe i trudno dostępne.
      Wchodziłem w niebezpieczeństwo – wbrew wszelkim radom. Nie byłem pewien, czy dam sobie radę i jak długo wytrzymam. Na tej wysokości temperatura spada w nocy do niebezpiecznego poziomu, a gdyby nawet nie zabił mnie chłód – albo wilki, zawsze mogłem paść ofiarą rozdrażnionego niedźwiedzia lub innego drapieżcy.
       Odebrałem podstawowe nauki, jak sobie radzić z niedźwiedziami, ale wciąż się ich bałem. Biolodzy radzili wziąć ze sobą broń, radio, telefon i meldować co dwanaście godzin, ale ten pomysł nie wchodził w grę – wymagał zbyt częstych kontaktów z ludźmi, i mogło to odstraszyć wilki.
     Chciałem sobie dać jak największą szansę na sukces, czyli musiałem podjąć ryzyko, na jakie nikt inny by się pewnie nie odważył.
Postępowałem wbrew wszelkim ludzkim zasadom bezpieczeństwa. Zresztą i tak zawsze chadzałem własnymi drogami i robiłem wszystko po swojemu.

Przez pierwsze dwa albo trzy tygodnie byłem w szoku – przekonany, że jeśli wyjdę z tego żywy, powinienem uznać się za prawdziwego szczęściarza.
Miałem z Levim ustalone miejsce gdzie zostawiałem plecak, a ktoś z obozu miał podjeżdżać co kilka dni i sprawdzać czy wszystko w porządku.
        Początkowo trzymałem się w pobliżu tego miejsca, zachowując się jak zwierzę, które próbuje wstępnie rozpoznać teren.
Gdybym postanowił wrócić, wystarczyło po prostu tam zaczekać.
Obydwaj korzystaliśmy z notesu, żeby przekazywać sobie wiadomości. Kiedy jednak zaczną się śniegi, szlak straci przejezdność i kontakt się urwie.
Oczywiście gdyby zaatakowało mnie jakieś zwierzę, nie pomógłby żaden plan awaryjny.

Przez pierwsze tygodnie oddalałem się od plecaka najwyżej na dwadzieścia pięć, może trzydzieści kilometrów.
Byłem rozdarty między mocnym postanowieniem odszukania wilków a najbardziej ludzką częścią mojej osobowości, która sztywniała ze strachu.
      Tak się bałem drapieżników, że nie ruszałem się nigdzie po zmierzchu. Cztery pierwsze noce przespałem na drzewie. Cóż, może nie jest to najwłaściwsze określenie, ale wsłuchiwałem się w każdy dźwięk i od czasu do czasu na chwilę przysypiałem.
Dopiero piątej nocy, kiedy spadłem z gałęzi, postanowiłem nocować na ziemi.
      Nie spadłem z dużej wysokości – góra pięć metrów, ale zdałem sobie sprawę, że mogę sobie zrobić krzywdę, choć pewnie i tak zginę z głodu i zimna. Nie byłem w najlepszym stanie psychicznym....
Indianie mawiają, że każdy wojownik powinien mieć godną śmierć. A ja już widziałem oczami duszy jak zostaję pierwszym opiekunem wilków, który się zabił spadając z drzewa.

Mijały dni. Stopniowo odzyskiwałem poczucie bezpieczeństwa i zacząłem się wypuszczać na dalsze wycieczki. Wypatrywałem na ziemi śladów i odchodów, próbując ustalić, z jakimi zwierzętami dzielę tę dziewiczą głuszę. Potem zdobyłem się na odwagę, żeby czuwać też w nocy. Zmieniłem pory snu, choć wciąż nie przesypiałem kilku godzin za jednym zamachem.
      Uznałem, że trzeba zrezygnować ze snu w porach, kiedy najłatwiej paść ofiarą drapieżnika.
Zmajstrowałem sobie najprostsze wnyki z drutu, sznurka i wiotkiej gałązki.
Pierwszego królika schwytałem, zanim skończyły się zapasy suszonej wołowiny. Oskórowałem go i wypatroszyłem, ale zjadłem tylko kończyny.
       Jadłem już wcześniej surowe mięso z królika – ma silny smak dziczyzny, ale musiałem bardziej zgłodnieć, żeby zjeść całość.
Kiedy śmierć głodowa zajrzała mi w oczy, wyżarłem nawet treść z żołądka.
Łowiłem też ptaki, gryzonie i inne małe ssaki, na przykład wiewiórki.

Żywiłem się jak wilk – dobrze, lecz nie obficie. Jedna porcja surowego mięsa jest doskonałym źródłem powoli uwalnianej energii i starczała mi na półtora do dwóch dni.
    Czasem uzupełniałem dietę orzechami i jagodami, zanim jednak cokolwiek zjadłem, robiłem test na zawartość toksyn.
Z czasem uspokoiłem się i przywykłem do warunków.
Słyszałem i widziałem jelenie, borsuki i sowy, czasem dobiegał do mnie krótki zew wilka lub kojota, ale minął miesiąc, a ja nie widziałem żadnego wilka.
       Okrzepłem, czułem się teraz w swoim żywiole – sam na sam z przyrodą i zdany tylko na swój spryt, pośród zapierającej dech scenerii, na szlaku wilczych wędrówek.
Czułem się tak pewnie, jakbym był niezwyciężony, do tego stopnia, że byłem gotów zostać tutaj na zawsze!

I wtedy doszło do pierwszego zderzenia z rzeczywistością, pogoda się załamała i przez cztery dni w górach szalała burza. Wszystko wokół zamarło, zwierzęta nie ruszały się z miejsca i straciłem źródło pożywienia.
Trzeba było przeczekać ten trudny czas......

1 komentarz: