niedziela, 21 lutego 2016

Niedzielne odwiedziny u Darka Karalucha



W nocy z drugiego na trzeciego stycznia 2016 było do minus trzydziestu.
Przed dziesiątą wsiadamy z Henrykiem do autobusu jadącego do Sanoka. Po godzinie z haczykiem przechodzimy przez most nad Sanem.

Rzeka skuta lodem. Na nim kaczki. Niektóre podrywają się do lotu, ale to nie takie proste na lodzie.
    Przystajemy na chwilę gapiąc się na kaczki.
Ale zaraz ponawiamy kierunek Olchowiec i Dom Opieki im. Brata Alberta.
Jest pewnie minus 15 i wieje wiatr w twarz. Wypadałoby się kogoś zapytać gdzie to schronisko, ale nikogusieńko.
    Wreszcie nadchodzi młody z przewieszonymi przez ramię łyżwami.
- Panie młody, gdzie Dom Opieki?
- To będzie do przodu i tam koło Biedronki trzeba skręcić. Będzie schronisko dla psów i …... dla innych.
No ładnie zostało to powiedziane, nie ma co.
Idziemy.
     Idziemy i idziemy, a Biedronki nie ma. Czas się znowu zapytać, bo kto pyta, nie błądzi.
Znowu ludzi brak, wreszcie widać przystanek, przy nim stoi facet.
    To samo pytanie: - Panie, gdzie Dom Opieki?
- A to już tu trzeba skręcić w uliczkę, będzie schronisko dla psów a potem dla innych.
Przypadek spowodował taki sam powtórny tekst?

Skręcamy w uliczkę, jakieś magazyny, wykopy i koniec uliczki. Drogę przegradza zardzewiała brama, przewiązana kłódką na łańcuchu. Sadząc po rdzy na kłódce, bramę zamknięto może pięćdziesiąt lat temu. Przed bramą sterta gruzu i śmieci.
     Trzeba się cofnąć.
Cofamy się wypatrując Domu Opieki. Jest jakiś piętrowy dom, nie ma oznaczenia ale trzeba wejść i zapytać.
     Wchodzimy w podwórze, a potem w pierwsze drzwi.
Trafiliśmy, co sygnalizuje zapach! Nie trzeba pytać.

Tak charakterystycznie pachnie tylko uboga, a do tego niezbyt czysta kuchnia. Do tego dochodzi zapach moczu. Przytułek znaczy.
To nie te drzwi, przechodzimy więc do drzwi frontowych.
Wchodzimy i jestem w szoku!

Ciemne pomieszczenie w rodzaju holu, stoi w nim pod ścianami kilku starszych mężczyzn i patrzy na nas w milczeniu.
Pewnie była to tylko chwila, ale wystarczyła, abym przeniósł się w czasie o kilkanaście lat w przeszłość.

Znalazłem się w schronisku dla psów na warszawskim Paluchu. Wysłała mnie tam moja ówczesna żona, abym wpłacił datek na schronisko.
Wszedłem i znalazłem się wśród klatek z psami.
    Była cisza, psy nie szczekały. 
Psy były różne i było ich tak dużo. Były tam młode i w średnim wieku, rasowe i kundle, duże, średnie i małe....
Poczułem na sobie ich wytężony wzrok i zrobiło mi się nieswojo.
Bo te psie oczy utkwione we mnie ze wszystkich stron błagały: - Weź mnie! Mnie weź! Dzięki tobie mam szansę przeżyć!
Inaczej mnie uśpią....
       A ja co mogłem? W domu były koty, dużo kotów, za dużo kotów.
Taki dom już mnie przerastał, nie przyjechałem tu naprawiać świata i ratować innych braci mniejszych.
     Przykro, ale nie mogłem nic zrobić.
Przykro, więc natychmiast dostałem gulę w gardle. Zostawiłem pieniądze i szybko wyszedłem w kierunku samochodu.
A samochód był całkiem rozmazany przez cieknące łzy.
Nie jestem z kamienia bowiem..... Oraz nie wstydzę się przyznać do łez.
Mężczyźni nie płaczą? Bzdura! Po to Bozia łzy stworzyła, żeby czasami zapłakać.
    A więc przemknął mi przez głowę powyższy epizod i ….
- Dzień dobry, przyszliśmy do Darka Karalucha.
To do pana Wacka idźcie - ktoś pokazał otwarte drzwi gdzie urzędował pan Wacek.
- Panie, Darek Karaluch....
- Nie ma tu takiego. Nazwisko jakie.
- A kto by tam po nazwisku. Ksywka się liczy, to dozorca z Młyna Kamieni w Huczwicach.
- To pokój 26 na górze.
Wiedziałem że z Darkiem jest związana jakaś nieprzypadkowa liczba.
26 to dwie trzynastki. 13 to miłość albo dłoń. A dwie dłonie to modlitwa. Napiszę innym razem nieco więcej na temat trzynastki.

- A co tam macie w plecakach?
Pytałem Darka wcześniej, czy można mu piwo przemycić. Ani się ważcie, wyrzucą mnie, a tu ciepło i jeść dają.....
Na wszelki wypadek, żeby nie było podejrzeń, zostawiamy plecaki u pana Wacka i wchodzimy na piętro.

Pokój czteroosobowy, Darek na wózku i drugi facet na wózku. Starsi panowie? Darek ma 56 lat, ten facet który z nim w pokoju pewnie niewiele starszy. O Darku pisałem, to szczery facet, prawdziwy przyjaciel, kochany człowiek, odda ci ostatnią koszulę, ale nie bardzo widzi sens życia. Znaczy.....pijak.
    Czemu ja tak bez ogródek, mocno piszę?
Żeby niektórych Czytelników obudzić.
Nazywajmy sprawy po imieniu, nie „uzależniony” tylko pijak.
Na własne życzenie znaczy.
     Przez picie doprowadził swoje ciało w stosunkowo młodym wieku do stanu godnego pożałowania.
Jest wolna wola przecież i takie tam filozofie różne.
    I jest droga na skróty.
Dotykamy spraw ostatecznych.
 
Wszyscy umrą. I ja umrę. Jedni umrą wcześniej, inni później.
Jedni umrą w chorobie przedwczesnej, jeżeli coś takiego jest. Drudzy umrą w zdrowiu i zaawansowanym wieku.
Nie o to chodzi przecież, kto dłużej żyje.
A o co?
O jakość życia! Brać od życia, ale i dawać innym......

Oho, zdaje mi się, że się zapętliłem. Bo w głowie mruga mi słowo: - Karma! Karma! Ok. Będzie o karmie, a teraz dalej o odwiedzinach u Darka.
 
Kolega mieszkający z Darkiem był wozakiem. Ściągał z bieszczadzkiego lasu powalone drzewa na skład. Czyli w swoim czasie był bogaczem.
A Darek jak zarabiał na wypale? Także był bogaczem....

Wypis z książki „Dzikie pola socjalizmu, czyli kowbojskie Bieszczady”.

Jednym Bieszczady kojarzyły się z Klondike, innym z Kanadą. Tam też można było niezwykle szybko się wzbogacić.
Kanadę w Bieszczadach mieli drwale i wozacy pracujący na akord, nawet po kilkanaście godzin na dobę.
Młodzi, silni, uparci.
     Drwale zarabiali nawet po dziesięć tysięcy miesięcznie. To dużo, jeśli średnia krajowa wynosiła wtedy 1500 zł.
Byli wśród nich ludzie różnych zawodów: studenci z Warszawy, którzy w czasie wakacji uciułali po kilkanaście tysięcy, spotkałem dyplomowanego ekonomistę, plastyka z Wrocławia, nauczyciela z Łodzi, magistra filozofii z Krakowa, paru urzędników....
     Jeszcze lepsze zarobki mieli wozacy pracujący swoimi końmi.
Po odliczeniu kosztów utrzymania parówki koni i opłaceniu pomocnika, zostawało im na czysto ponad dwadzieścia tysięcy złotych, a byli też tacy stachanowcy, którzy mając po kilka zaprzęgów wyciągali do 50 tysięcy miesięcznie.
     Jak Kanada, to Kanada.
Żeby zarobić dziesięć tysięcy brutto, musieli ściągnąć ze zrębu do wystawki 55 kubików kloców”.

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz