środa, 24 lutego 2016

Wesoła noc na Bukowym Berdzie

W starym bukowym lesie powoli zapada wilgotna, chłodna, czerwcowa noc.
     Wraz z gęstniejącymi ciemnościami las staje się coraz bardziej tajemniczy. Wokół słychać jakieś szmery, piski, cichną ostatnie ptasie kłótnie.
Atmosfera robi tak kojąca, że nawet zagorzałym mieszczuchom nie wydawałaby się ona w tym momencie wroga.

Co ja tak będę siedział, kiedy mogę się położyć? – stwierdziłem poczuwszy senność.
       Moszczę się w śpiworze..... jakoś twardy wyjątkowo jest ten stół?
W końcu znajduję pozycję i już, już mam odpłynąć w objęcia Morfeusza, kiedy w tej sennej, tak kojącej atmosferze, zaczynają rozlegać się dźwięki zgoła niecodzienne.
     Zrazu pojedyncze, potem coraz częstsze, jedne ciche, inne głośne, krótkie i natarczywe lub zawodzące: krii, uii, uiiii ...
Któż to obdarzony jest takim intrygującym głosikiem?

To obudziły się moje „przyjaciółki” - popielice!
One wyglądają jak małe wiewiórki. To całkiem ładne zwierzątka, mają puszyste ogonki, duże błyszczące oczy, są zwinne, ale …. w nocy dokazują, a o świcie chodzą spać. Jak to myszy.

No to będzie panu wesoło, panie Zbyszku. Czeka pana noc pełna atrakcji! - Pomyślałem.

Poznałem ci ja (bowiem) dobrze nocne zwyczaje popielic. One są ciekawe świata i lubią się bawić. Zwłaszcza w berka, biegając po człowieku usiłującym spać.

Senność odpłynęła i spodziewam się, co będzie za chwilę: - za chwilę będę musiał wstać i przenieść plecak z ławy na stół obok siebie....
I tak się dzieje, tylko o tym pomyślałem.
    Najpierw słyszę jedne ząbki na plecaku – rzucam butem w tę stronę. Chwila ciszy, ale zaniedługo słyszę co najmniej dwie myszki-wiewiórki dobierające się do plecaka.
    Wstaję, zabieram but, umieszczam plecak obok siebie, moszczę się ponownie, i jako doświadczony przyjaciel popielic, naciągam czapkę aż za usta, do końca brody – myszki-wiewiórki potrafią przebiegać także po twarzy.
    Kiedyś spałem z otwartymi ustami, biegła po mnie popielica. Zdążyłem zamknąć usta w ostatniej chwili.....
Popielice już weszły na stół. Potrząsam od czasu do czasu plecakiem i wreszcie udaje mi się usnąć.
     Ale co to za sen!
 Krótki i budziłem się kilkanaście razy, z powodu dzikich harców popielic, które biegały po mnie wzdłuż i wszerz. A po głowie zwłaszcza.
    Niech będzie błogosławiona czapka zimowa!
O pierwszym brzasku nastąpiła kulminacja: dłuższa chwila spokoju i nagle pac! Jeden myszek skoczył na mnie z wysoka, z belek sufitu (albo spadł zmęczony gonitwą) i ma się rozumieć uciekł natychmiast.
     Już zacząłem obmyślać zemstę, ale to było finito.
Popielice właśnie grupowo udawały się na spoczynek.
Ostatnia kończyła akurat majestatyczne czyszczenie futerka przed spaniem, zastygła na chwilę w bezruchu, podrapała się za uchem i zaraz zniknęła gdzieś pod dachem. W końcu to ich dom, a ja byłem tu intruzem.
W tym momencie odebrałem wesołe pozdrowienie (od Anioła zapewne):
    • Dzień dobry, panie Zbyszku! Jak pan się miewa?
    • A całkiem dobrze się miewam, kurka wodna! Odpowiedziałem na głos, niechętnie wyłażąc ze śpiwora.

Zakładałem buty, gdy przypomniała mi się anegdota pasująca do aktualnego mysiego wątku, oraz samotności.

W dawnych klasztorach obowiązywała reguła, według której nie wolno było zgłaszać uwag dotyczących własnego posiłku, stanowiło to obowiązek sąsiada.
     Któregoś dnia jeden z mnichów zauważył ku swej zgrozie, że w jego talerzu z zupą jest utopiona mysz. Jako człowiek światły najpierw zajął się kwestią, czy mysz utopiła się, a potem została ugotowana, czy też uległa wypadkowi i wpadła do odstawionej już z ognia gorącej zupy, a więc nie jest dostatecznie miękka.
    Nie mogąc wydedukować teoretycznie, która z tych dwóch możliwości jest prawdziwa, doszedł do wniosku, że trzeba byłoby rzecz zbadać organoleptycznie.
Na takie badanie jednak ochoty nie miał.
A nawet całkiem odechciało mu się jeść.
    Zgodnie z obowiązującą regułą nie mógł się poskarżyć, a jego sąsiad nic nie zauważył i jadł łapczywie.
Skinął więc na posługującego brata i kiedy ten podszedł, szepnął mu na ucho: - „Mój sąsiad nie ma jeszcze myszy w zupie!”

I tym mysim akcentem kończę opisywać (Ziewu, ziewu) ten baaaardzo długi dzień trwający od pobudki w Wołosatem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz