poniedziałek, 6 stycznia 2014

Szczęśliwy Wojtek Juda



Szukajcie a znajdziecie. Jest trochę szczęśliwych osób na świecie!
     
Z daleka widać już górną stację kolejki bieszczadzkiej. Nie ma nikogusieńko. Jeden tylko pielgrzym.
    


Balnica jest kojarzona przez większość właśnie ze stacją kolejki.
  A dla mniejszości Balnica to Wojtek Juda, jedyny stały mieszkaniec tej dużej wsi, która kiedyś liczyła 400 mieszkańców.
    


      - Balnica jest więc w sezonie stacją końcową kolejki bieszczadzkiej,
      - Balnica to Luna (prawie wilczyca) – suka Wojtka, status: - rodzina, Chmiel i Wigor – konie Wojtka, status: - rodzina, oraz bobry i….żurawie.
O Lunie i żurawiach będą osobne posty. To osobistości Bieszczadów, które zasługują na oddzielne uhonorowanie.
   

 Ale najpierw opowiem o Wojtku.

                Wojtek Juda  z Balnicy.

Jest połowa lipca, wybiegnę nieco w przyszłość, żeby pokazać czarodziejskość liczb.

 W Balnicy znalazłem się ponownie 23 sierpnia.
Znalazłem się tu, prowadzony przez mego Anioła Opiekuńczego, w pięknej, jedynej, niepowtarzalnej chwili, gdy nad głową rozlegał się krzyk odlatujących żurawi…..    
       Ciekawe….
Żurawie odlatują stąd, o tej samej porze co roku: - 23 sierpnia.
Także 23 sierpnia nastąpiło moje pożegnanie z Łupkowem; - odleciałem ze strażnicy.
      Pisałem kiedyś posta: - tajemnica liczby 23…
A Życie dopisało kilka nowych pozycji w osobistym ciągu „nieprawdopodobnych” przypadków związanych z liczbą 23. I to nie jest subiektywne. Liczba 23 w literaturze okultystycznej ma swoje zasłużone miejsce. (Robert Wilson – tajemnica liczby 23)
Tylko dwie zależności ogólne: - 23 dni to cykl biologiczny męski.
                                                 - 23 stopnie, to kąt nachylenia osi Ziemi.
Oraz jedna zależność szczególna – wracam autobusem z Cisnej do Łupkowa, na bilecie autobusowym który trzymam w garści podano odległość: - 23 km.



   Zacząłem pisać o Wojtku. O czym pisać, a co jest osobiste? Z kłopotu wybawił mnie „Bieszczadnik”. Oto urywki z artykułu w "Bieszczadniku" - jesień, zima 2012.

      -  Zaszyłeś się na kompletnym pustkowiu.
Może to przypadek, a może nie ma przypadków. W mieście, gdzie wcześniej mieszkałem, było mi za ciasno, nie nadawałem się do tamtego życia. 25 lat temu nie było jeszcze tej gonitwy, tego szalonego tempa, ale i tak nie znajdowałem tam dla siebie miejsca. Każdą wolną chwilę spędzałem w lesie i w górach.
   
     - No więc skąd się tutaj wziąłeś?

Urodziłem się w Przemyślu. O powojennych Bieszczadach pierwszy raz usłyszałem od dziadka. Opowiadał o niebywałej dziczy, o tym, że trawa i chaszcze są tu tak duże, iż konie zapadają się po szyję.
 I mnie to zapadło w pamięć.
    Później mieszkałem w Tarnobrzegu, potem w Krakowie.
Miałem zacząć studiować psychologię, jednak zostawiłem to, wsiadłem do pociągu i znalazłem się w Bieszczadach.
   Naczytałem się „Siekierezady”, chciałem brać życie we własne ręce.
Przyjąłem się do pracy w lesie jako pomocnik pilarza, ten, co łupie i składa metrówki. Wylądowałem w hotelu robotniczym. Na najbliższy przystanek autobus przyjeżdżał tylko dwa razy dziennie. Był listopad, pierwsze dni sprowadziły mnie na ziemię. Woda zamarzała w miednicy, robota jak dla młodego chłopaka z miasta ciężka jak cholera, rąk nie czułem. Po wyjściu na zrąb już miałem dość.
     
     - I dałeś nogę?

Co to, to nie, miałem ambicję, nie chciałem, żeby inni nazwali mnie mięczakiem. W hotelu łóżko zająłem po chłopaku, który zmarł tragicznie przed moim przyjazdem, a współmieszkańcy w większości byli po kryminale.
Była to twarda szkoła życia. Przemęczyłem się parę miesięcy, zarobiłem trochę grosza i trafiła się praca w schronisku studenckim, zaś nieco później przy kolejce leśnej.
Na własne życzenie trafiłem do Balnicy. Kierownik się dziwił, bo to była jakby karna jednostka, nikt tu nie chciał dobrowolnie pracować. W międzyczasie ożeniłem się, rodziły się dzieci. Samo życie, choć szczęśliwie nietuzinkowe.

    - Na czym polega niezwykłość Balnicy?

Mam do tego miejsca osobisty stosunek, znam tu bez mała każde drzewo, jar, potok. Drogę z Balnicy do Maniowa i Żubraczego przedeptałem setki, tysiące razy – o każdej porze roku. Latem przechodzi koło mojego domu niemało turystów, kursuje wąskotorówka, ale od jesieni aż do wiosny – zupełna pustka. Słychać tylko odgłosy lasu i czasami szczekanie Luny, mojego ukochanego psa.
    Jestem jedynym mieszkańcem wsi, która przed „akcją Wisła” liczyła 420 mieszkańców. Na każdym kroku natknąć się można na ślady przeszłości. Nagle w środku lasu wchodzi się pomiędzy połacie zdziczałych jabłoni i grusz, po chwili można dostrzec zarysy piwnic, zawalone studnie. To pozostałości łemkowskich zniszczonych wsi. Zniszczonych właśnie podczas wysiedlania rdzennej ludności.
    Gdzieniegdzie widać jeszcze pochylone krzyże, nieliczne nagrobki na starych cmentarzach. Ale w lasach Balnicy i okolic natrafić można też na stare łuski, pociski karabinowe, czasem hełmy. To ostatnie ślady po wojskach, które utrzymywały tu linie umocnień w I wojnie światowej.

   - dawniej mieszkałeś tu z całą rodziną, potem żona z dziećmi przeniosła się do Cisnej?

To była konieczność podyktowana rozpoczęciem przez dzieci nauki w szkole. Gimbus do Balnicy nie przyjeżdżał, cały trud dowożenia dzieci ponosiliśmy sami. A bywały zimy cholernie śnieżne i ostre, nie takie, jak teraz. Zaprzęgaliśmy dwa konie do sań, potem jeździliśmy wysłużonym UAZ-em. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu, że dzieciaki strasznie się męczą, muszą bardzo wcześnie wstawać. Zaczęliśmy więc pomieszkiwać na dwa domy, żona z dziećmi w Cisnej, potem w Sanoku, ja w Balnicy.
Teraz większość z czwórki moich latorośli to już dorośli ludzie, mają swoje życie.
Lata przed rozpoczęciem edukacji szkolnej dzieci, to był dla nas bardzo rodzinny czas. Dzieci wychowywały się na łonie przyrody i w zgodzie z przyrodą. Myślę, że wyniosły z tego okresu zupełnie inne doświadczenia niż większość ich rówieśników.
   
     - Jaki rodzaj turystów zagląda do Twojej samotni?

Mam to szczęście, że goszczę bardzo wyselekcjonowanych turystów, którzy pragną czegoś więcej niż tylko przejścia wyznaczonym górskim szlakiem, a zwłaszcza połoninami.
Tu pod dom normalnym autem się nie podjedzie, nie ma knajp, sklepów (oprócz mojego skromnego sklepiku) i wszystkich uciech tego świata. To miejsce wymagające. Trzeba wiedzieć, czego się chce. Trafiają do mnie tacy, jak przed laty, idący od schroniska, do schroniska.
Większość to „Przyrodoluby”, dla których za ciasno w blokach. Szukają przygody, chcą odkrywać, poznawać niezależnie od aury. Nie potrzebują cieplarnianych warunków, są twardzi. Dla takich mój dom zawsze stoi otworem.
    
      - Podobno kłócisz się z leśnikami?

To za dużo powiedziane. Czasami mam odmienne zdanie. Lasy Państwowe mają swoje plany, ale las świadczy o tym, kto w nim gospodarzy. Nie zawsze muszą być koleiny po kolana, a las jak po wybuchu.
Wiele zależy od tego, w jakim czasie są prowadzone prace. Dawniej „żniwa” w lesie to była zima, wiele za tym przemawiało, od wartości technicznej drewna, po szkody, jakie wyrządza zrywka. To tylko kwestia organizacji pracy i chęci.

    - Masz także „ale” w stosunku do łowiectwa…

Myślę, że polowania nie są konieczne. Dyskusyjne jest też dokarmianie, bo to sztucznie zawyża stan zwierzyny. Dostępność naturalnego pokarmu powinna być głównym czynnikiem wpływającym na zagęszczenie.
      W Bieszczadach, jak nigdzie indziej, mamy wszystkie duże drapieżniki, zatem mogłaby się w takich warunkach wytworzyć równowaga i samoregulacja.
      Człowiek nie jest w stanie zastąpić naturalnych drapieżników. Las to bardzo złożony system. Patrzymy mylnie na to z perspektywy krótkiego ludzkiego życia, a przecież to tylko chwila.

    - Skoro mieszkasz na takim odludziu, to musisz często spotykać dziką zwierzynę. Czy niedźwiedź i wilk to krwiożercze bestie?

Miałem z nimi wiele spotkań i proszę sobie wyobrazić, że przeważnie widywałem duże drapieżniki, głównie wilki, siedząc na werandzie domu i popijając kawę.
     One żyją bardzo blisko mojego gospodarstwa i gdy jest pusto i cicho czasami podchodzą. Miałem wiele spotkań zupełnie przypadkowych, wielokrotnie z niedźwiedziami. Nigdy nie były to spotkania niebezpieczne, a czasem były bardzo bliskie. Zależało mi nawet na tym, bo od lat współpracuję z wrocławskim oddziałem Polskiej Akademii Nauk przekazując informacje o niedźwiedziach.    
      Szczególną sympatią darzę też wilki, mają w sobie to coś, tę dzikość. Są bardzo płochliwe, wręcz bojaźliwe. Zdarzyło mi się znaleźć miejsce, gdzie były z młodymi. Ostatnimi czasy nieczęsto je widuję, wydaje mi się nawet, że jest ich mniej, niż dawniej, ale mogę się mylić. Zupełnie inaczej zachowują się rysie, widziałem je tylko cztery razy. To bardzo skryte i tajemnicze zwierzęta.

Niedźwiedź brunatny

Przy odrobinie szczęścia wystarczy wyjść kilkadziesiąt metrów za dom, żeby trafić na odcisk wielkiej łapy w błocie lub śniegu. W Bieszczadach żyje ich kilkadziesiąt. Są kulturalne, to znaczy nie rozbestwiły się jak ich kuzyni z Tatr. Unikają kontaktu z ludźmi. Nie szukają jedzenia w śmietnikach. Człowiek nie kojarzy im się jako dostarczyciel pożywienia, więc kiedy tylko go wyczuwają wolą się schować, popatrzeć na dwunogiego dziwoląga z daleka. Nerwowe stają się jedynie wtedy gdy przypadkowo zostaną zaskoczone nagłym pojawieniem się człowieka w bliskiej do siebie odległości. Zdarza się to jednak niezmiernie rzadko, ponieważ miś ma znacznie lepszy słuch i o niebo lepszy węch niż my i zazwyczaj zdąży się w porę schować. Można śmiało powiedzieć, że niedźwiedzie w Bieszczadach widzą ludzi kilkanaście razy częściej niż są przez nas widziane. Nie znaczy to że mają stracha. Wręcz przeciwnie. Nie boją się nas zupełnie. Wolą jednak nas unikać, a bo to i hałasu za dużo robimy i pachniemy niezbyt przyjemnie jak dla nich.
    ( Zdjęcie misia z archiwum Wojtka ).
    



    - Cechuje cię szczególny stosunek do koni…

Konie w moim życiu były prawie od zawsze. Mój dziadek był ułanem, darzył te zwierzęta wielką miłością. Pamiętam opowieść o siwku, którego wykupił z cyrku.
    Siwek przychodził pod okno chałupy, a dziadek dawał mu jabłka. Siwek odwdzięczał się dziadkowi robiąc różne sztuczki.
    Chmiel i Wigor, bo tak nazwałem moje koniki, spełniają różne funkcje – komunikacyjne, transportowe i rekreacyjne. Mają status członka rodziny, chętni przybysze mogą sobie na nich pojeździć. Ale ja nie oprowadzam w kółko po podwórzu, tylko wyprawiam się z gośćmi w teren. To jest prawdziwa przygoda, coś, co zostaje na długo w pamięci.

    - Balnica to Twoje dożywotnie miejsce na ziemi?

Nigdzie mnie nie ciągnie. Czuję się tu naprawdę szczęśliwy.


1 komentarz:

  1. Zazdroszczę panie Wojtku takiego życia. Ja jestem już po 60 -tce, Bieszczady zwiedziłem stopem mając 19-20 lat. Od tej pory nigdy tam nie byłem. Wiadomo proza życia,praca,dzieci,rodzina. Ale niedługo emerytura i wybieram się w nostalgiczną podróż mojej młodości.Może zawędruje do Balnicy,kto wie ?
    Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego.

    OdpowiedzUsuń