Szukajcie a znajdziecie. Jest trochę szczęśliwych osób na świecie!
Z daleka widać już górną stację kolejki bieszczadzkiej.
Nie ma nikogusieńko. Jeden tylko pielgrzym.
Balnica jest kojarzona przez
większość właśnie ze stacją kolejki.
A dla mniejszości Balnica to Wojtek Juda,
jedyny stały mieszkaniec tej dużej wsi, która kiedyś liczyła 400 mieszkańców.
- Balnica jest więc w sezonie stacją
końcową kolejki bieszczadzkiej,
- Balnica to Luna (prawie wilczyca) –
suka Wojtka, status: - rodzina, Chmiel i Wigor – konie Wojtka, status: -
rodzina, oraz bobry i….żurawie.
O Lunie i żurawiach będą
osobne posty. To osobistości Bieszczadów, które zasługują na oddzielne uhonorowanie.
Ale najpierw opowiem o Wojtku.
Wojtek Juda z Balnicy.
Jest połowa lipca, wybiegnę
nieco w przyszłość, żeby pokazać czarodziejskość liczb.
W Balnicy znalazłem się ponownie 23 sierpnia.
Znalazłem się tu,
prowadzony przez mego Anioła Opiekuńczego, w pięknej, jedynej, niepowtarzalnej
chwili, gdy nad głową rozlegał się krzyk odlatujących żurawi…..
Ciekawe….
Żurawie odlatują stąd, o
tej samej porze co roku: - 23 sierpnia.
Także 23 sierpnia
nastąpiło moje pożegnanie z Łupkowem; - odleciałem ze strażnicy.
Pisałem kiedyś posta: - tajemnica liczby
23…
A Życie dopisało kilka
nowych pozycji w osobistym ciągu „nieprawdopodobnych” przypadków
związanych z liczbą 23. I to nie jest subiektywne. Liczba 23 w literaturze
okultystycznej ma swoje zasłużone miejsce. (Robert Wilson – tajemnica liczby
23)
Tylko dwie zależności
ogólne: - 23 dni to cykl biologiczny męski.
- 23 stopnie, to kąt nachylenia osi Ziemi.
Oraz jedna zależność
szczególna – wracam autobusem z Cisnej do Łupkowa, na bilecie autobusowym który
trzymam w garści podano odległość: - 23 km.
Zacząłem pisać o Wojtku. O czym pisać, a co jest
osobiste? Z kłopotu wybawił mnie „Bieszczadnik”.
Oto urywki z artykułu w "Bieszczadniku" - jesień, zima 2012.
- Zaszyłeś
się na kompletnym pustkowiu.
Może to przypadek, a może
nie ma przypadków. W mieście, gdzie wcześniej mieszkałem, było mi za ciasno,
nie nadawałem się do tamtego życia. 25 lat temu nie było jeszcze tej gonitwy,
tego szalonego tempa, ale i tak nie znajdowałem tam dla siebie miejsca. Każdą
wolną chwilę spędzałem w lesie i w górach.
- No więc skąd się tutaj wziąłeś?
Urodziłem się w Przemyślu.
O powojennych Bieszczadach pierwszy raz usłyszałem od dziadka. Opowiadał o
niebywałej dziczy, o tym, że trawa i chaszcze są tu tak duże, iż konie zapadają
się po szyję.
I mnie to zapadło w pamięć.
Później mieszkałem w Tarnobrzegu, potem w
Krakowie.
Miałem zacząć studiować
psychologię, jednak zostawiłem to, wsiadłem do pociągu i znalazłem się w
Bieszczadach.
Naczytałem się „Siekierezady”,
chciałem brać życie we własne ręce.
Przyjąłem się do pracy w
lesie jako pomocnik pilarza, ten, co łupie i składa metrówki. Wylądowałem w
hotelu robotniczym. Na najbliższy przystanek autobus przyjeżdżał tylko dwa razy
dziennie. Był listopad, pierwsze dni sprowadziły mnie na ziemię. Woda zamarzała
w miednicy, robota jak dla młodego chłopaka z miasta ciężka jak cholera, rąk
nie czułem. Po wyjściu na zrąb już miałem dość.
- I dałeś nogę?
Co to, to nie, miałem
ambicję, nie chciałem, żeby inni nazwali mnie mięczakiem. W hotelu łóżko
zająłem po chłopaku, który zmarł tragicznie przed moim przyjazdem, a
współmieszkańcy w większości byli po kryminale.
Była to twarda szkoła
życia. Przemęczyłem się parę miesięcy, zarobiłem trochę grosza i trafiła się
praca w schronisku studenckim, zaś nieco później przy kolejce leśnej.
Na własne życzenie
trafiłem do Balnicy. Kierownik się dziwił, bo to była jakby karna jednostka, nikt
tu nie chciał dobrowolnie pracować. W międzyczasie ożeniłem się, rodziły się
dzieci. Samo życie, choć szczęśliwie nietuzinkowe.
- Na czym polega niezwykłość Balnicy?
Mam do tego miejsca
osobisty stosunek, znam tu bez mała każde drzewo, jar, potok. Drogę z Balnicy
do Maniowa i Żubraczego przedeptałem setki, tysiące razy – o każdej porze roku.
Latem przechodzi koło mojego domu niemało turystów, kursuje wąskotorówka, ale
od jesieni aż do wiosny – zupełna pustka. Słychać tylko odgłosy lasu i czasami
szczekanie Luny, mojego ukochanego psa.
Jestem jedynym mieszkańcem wsi, która przed
„akcją Wisła” liczyła 420 mieszkańców. Na każdym kroku natknąć się można
na ślady przeszłości. Nagle w środku lasu wchodzi się pomiędzy połacie
zdziczałych jabłoni i grusz, po chwili można dostrzec zarysy piwnic, zawalone
studnie. To pozostałości łemkowskich zniszczonych wsi. Zniszczonych właśnie
podczas wysiedlania rdzennej ludności.
Gdzieniegdzie widać jeszcze pochylone
krzyże, nieliczne nagrobki na starych cmentarzach. Ale w lasach Balnicy i
okolic natrafić można też na stare łuski, pociski karabinowe, czasem hełmy. To
ostatnie ślady po wojskach, które utrzymywały tu linie umocnień w I wojnie
światowej.
- dawniej mieszkałeś tu z całą rodziną,
potem żona z dziećmi przeniosła się do Cisnej?
To była konieczność
podyktowana rozpoczęciem przez dzieci nauki w szkole. Gimbus do Balnicy nie
przyjeżdżał, cały trud dowożenia dzieci ponosiliśmy sami. A bywały zimy
cholernie śnieżne i ostre, nie takie, jak teraz. Zaprzęgaliśmy dwa konie do
sań, potem jeździliśmy wysłużonym UAZ-em. Po jakimś czasie doszliśmy do
wniosku, że to nie ma sensu, że dzieciaki strasznie się męczą, muszą bardzo
wcześnie wstawać. Zaczęliśmy więc pomieszkiwać na dwa domy, żona z dziećmi w
Cisnej, potem w Sanoku, ja w Balnicy.
Teraz większość z czwórki
moich latorośli to już dorośli ludzie, mają swoje życie.
Lata przed rozpoczęciem
edukacji szkolnej dzieci, to był dla nas bardzo rodzinny czas. Dzieci
wychowywały się na łonie przyrody i w zgodzie z przyrodą. Myślę, że wyniosły z
tego okresu zupełnie inne doświadczenia niż większość ich rówieśników.
- Jaki rodzaj turystów zagląda do Twojej
samotni?
Mam to szczęście, że
goszczę bardzo wyselekcjonowanych turystów, którzy pragną czegoś więcej niż
tylko przejścia wyznaczonym górskim szlakiem, a zwłaszcza połoninami.
Tu pod dom normalnym autem
się nie podjedzie, nie ma knajp, sklepów (oprócz mojego skromnego sklepiku) i
wszystkich uciech tego świata. To miejsce wymagające. Trzeba wiedzieć, czego się
chce. Trafiają do mnie tacy, jak przed laty, idący od schroniska, do
schroniska.
Większość to „Przyrodoluby”,
dla których za ciasno w blokach. Szukają przygody, chcą odkrywać, poznawać
niezależnie od aury. Nie potrzebują cieplarnianych warunków, są twardzi. Dla
takich mój dom zawsze stoi otworem.
- Podobno kłócisz się z leśnikami?
To za dużo powiedziane.
Czasami mam odmienne zdanie. Lasy Państwowe mają swoje plany, ale las świadczy
o tym, kto w nim gospodarzy. Nie zawsze muszą być koleiny po kolana, a las jak
po wybuchu.
Wiele zależy od tego, w
jakim czasie są prowadzone prace. Dawniej „żniwa” w lesie to była zima,
wiele za tym przemawiało, od wartości technicznej drewna, po szkody, jakie
wyrządza zrywka. To tylko kwestia organizacji pracy i chęci.
- Masz także „ale” w stosunku do
łowiectwa…
Myślę, że polowania nie są
konieczne. Dyskusyjne jest też dokarmianie, bo to sztucznie zawyża stan
zwierzyny. Dostępność naturalnego pokarmu powinna być głównym czynnikiem
wpływającym na zagęszczenie.
W Bieszczadach, jak nigdzie indziej, mamy
wszystkie duże drapieżniki, zatem mogłaby się w takich warunkach wytworzyć
równowaga i samoregulacja.
Człowiek nie jest w stanie zastąpić
naturalnych drapieżników. Las to bardzo złożony system. Patrzymy mylnie na to z
perspektywy krótkiego ludzkiego życia, a przecież to tylko chwila.
- Skoro mieszkasz na takim odludziu, to
musisz często spotykać dziką zwierzynę. Czy niedźwiedź i wilk to krwiożercze
bestie?
Miałem z nimi wiele
spotkań i proszę sobie wyobrazić, że przeważnie widywałem duże drapieżniki,
głównie wilki, siedząc na werandzie domu i popijając kawę.
One żyją bardzo blisko mojego gospodarstwa
i gdy jest pusto i cicho czasami podchodzą. Miałem wiele spotkań zupełnie
przypadkowych, wielokrotnie z niedźwiedziami. Nigdy nie były to spotkania
niebezpieczne, a czasem były bardzo bliskie. Zależało mi nawet na tym, bo od
lat współpracuję z wrocławskim oddziałem Polskiej Akademii Nauk przekazując
informacje o niedźwiedziach.
Szczególną sympatią darzę też wilki, mają
w sobie to coś, tę dzikość. Są bardzo płochliwe, wręcz bojaźliwe. Zdarzyło mi
się znaleźć miejsce, gdzie były z młodymi. Ostatnimi czasy nieczęsto je widuję,
wydaje mi się nawet, że jest ich mniej, niż dawniej, ale mogę się mylić.
Zupełnie inaczej zachowują się rysie, widziałem je tylko cztery razy. To bardzo
skryte i tajemnicze zwierzęta.
Niedźwiedź brunatny
Przy odrobinie szczęścia
wystarczy wyjść kilkadziesiąt metrów za dom, żeby trafić na odcisk wielkiej
łapy w błocie lub śniegu. W Bieszczadach żyje ich kilkadziesiąt. Są kulturalne,
to znaczy nie rozbestwiły się jak ich kuzyni z Tatr. Unikają kontaktu z ludźmi.
Nie szukają jedzenia w śmietnikach. Człowiek nie kojarzy im się jako
dostarczyciel pożywienia, więc kiedy tylko go wyczuwają wolą się schować,
popatrzeć na dwunogiego dziwoląga z daleka. Nerwowe stają się jedynie wtedy gdy
przypadkowo zostaną zaskoczone nagłym pojawieniem się człowieka w bliskiej do
siebie odległości. Zdarza się to jednak niezmiernie rzadko, ponieważ miś ma
znacznie lepszy słuch i o niebo lepszy węch niż my i zazwyczaj zdąży się w porę
schować. Można śmiało powiedzieć, że niedźwiedzie w Bieszczadach widzą ludzi
kilkanaście razy częściej niż są przez nas widziane. Nie znaczy to że mają
stracha. Wręcz przeciwnie. Nie boją się nas zupełnie. Wolą jednak nas unikać, a
bo to i hałasu za dużo robimy i pachniemy niezbyt przyjemnie jak dla nich.
( Zdjęcie misia z archiwum Wojtka ).
- Cechuje cię szczególny stosunek do
koni…
Konie w moim życiu były
prawie od zawsze. Mój dziadek był ułanem, darzył te zwierzęta wielką miłością.
Pamiętam opowieść o siwku, którego wykupił z cyrku.
Siwek przychodził pod okno chałupy, a
dziadek dawał mu jabłka. Siwek odwdzięczał się dziadkowi robiąc różne sztuczki.
Chmiel i Wigor, bo tak nazwałem moje
koniki, spełniają różne funkcje – komunikacyjne, transportowe i rekreacyjne.
Mają status członka rodziny, chętni przybysze mogą sobie na nich pojeździć. Ale
ja nie oprowadzam w kółko po podwórzu, tylko wyprawiam się z gośćmi w teren. To
jest prawdziwa przygoda, coś, co zostaje na długo w pamięci.
- Balnica to Twoje dożywotnie miejsce na
ziemi?
Nigdzie mnie nie ciągnie.
Czuję się tu naprawdę szczęśliwy.
Zazdroszczę panie Wojtku takiego życia. Ja jestem już po 60 -tce, Bieszczady zwiedziłem stopem mając 19-20 lat. Od tej pory nigdy tam nie byłem. Wiadomo proza życia,praca,dzieci,rodzina. Ale niedługo emerytura i wybieram się w nostalgiczną podróż mojej młodości.Może zawędruje do Balnicy,kto wie ?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego.