Przerwała, zaczerpnęła głęboko
powietrza i znowu spojrzała w okno, jak gdyby dając mi w ten sposób możność
ochłonięcia po każdej fali swoich wynurzeń, a sama jak gdyby czerpiąc stamtąd,
z okna lub zza okna, jakieś potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja patrzyłem
na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś
jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić
skorupek tego dzbanka, ani łzami - tym klejem białym, ani krwią - tym klejem
czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym
taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym.
Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną miłością wolnej mojej woli. Skąd ona wzięła
się, ta dziewczyna, tu, przede mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest
taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już
nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego... Ducha tęsknota. Moja
tęsknota.
Dziewczyna odwróciła oczy od okna i
spojrzała na mnie. Ale dalej milczała. Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to,
co było na początku, kiedy zaczęła do mnie mówić, coś z tego jak kiedy się stoi
na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on
jeszcze trochę daleko i stęsknionymi nagimi oczami, bez pomocy małej lornetki,
nie można rozróżnić rysów twarzy stojących na mostku pasażerów. Milczałem jak
ona. Zdałem sobie nagle sprawę, że przez-ten-cały-czas nie powiedziałem ani
jednego słowa.
- Zadam ci teraz jedno pytanie -
odezwała się w pewnej chwili. - I więcej już nic nie powiem.
A ja wtedy poczułem, jak po karku
przeszedł mnie dreszcz, przebiegł mnie prąd i zaraz potem - tak, jak nieraz
chlusta ulewa po błyskawicy - poczułem, jak kropla potu, jedna kropla potu
potoczyła mi się od karku w dół po plecach. Bo wiedziałem, jakie to będzie
pytanie. Bo naraz zrozumiałem wszystko i zdziwiłem się, ogromnie się zdziwiłem,
że nie zrozumiałem tego od razu, prawie od samego początku. Absolutnie nie
pojmowałem, jak się to mogło stać.
Ona pochyliła głowę, nisko, prawie
dotykając czołem kolan, chwilkę tak ją trzymała, po czym wyprostowała się,
spojrzała na mnie, znowu zaczerpnęła głęboko powietrza, rozplotła dłonie,
zwiesiła ręce po obu stronach krzesła, potrząsnęła głową i znowu odwróciła ją w
stronę okna, jak gdyby prosząc stamtąd o jeszcze trochę sił.
Chciałem jej pomóc, chciałem powiedzieć
wypowiedzieć wykrztusić wyjąkać to zdanie, to jedno zdanie, ale nie mogłem wydobyć
głosu, uwiązł mi w gardle, tak niewypowiedzianie byłem wzruszony tym wszystkim,
tym, co mnie tutaj teraz spotykało, czego dane mi zostało wreszcie się doczekać
po sześciu latach, po sześciu nieskończenie długich latach czekania na cud, w
którego zdarzenie się, wydarzenie się nigdy nie przestałem do końca wierzyć,
choć dni płynęły, dwa tysiące dni, i noce płynęły, dwa tysiące nocy, i rzeki
płynęły, dużo dużo rzek, meandrami-meandrami, i ja szedłem wzdłuż tych rzek, to
w górę, to w dół, jak duch, jak duch.
Więc chciałem teraz wyjąkać do niej to
zdanie, to pytanie: "Czy mógłbym być tym mężczyzną?", ale nie mogłem
dostać się do własnego głosu, nie mogłem dostać się do tego zdania i je
wydobyć, wydostać z podziemi na powierzchnię tego nowego stworzonego przez nią
świata, i tak to niemy zaniemówiony zaczarowany - tylko patrzyłem na nią, a ona
odwróciła w końcu głowę od okna i ja wstrzymałem oddech, a ona powiedziała
wolno cicho wyraźnie:
- Czy chciałbyś być tym mężczyzną?
Nie odwróciła już tym razem oczu do
okna, tylko patrzyła na mnie dalej, jak gdyby spojrzeniem swoim pomagając
słowom swoim, żeby może nie zawróciły z drogi, popychając je, żeby szły prosto
do tego zakamarka we mnie, do tego kosmicznego we mnie schronu, gdzie chowałem ten
promyk, tę promykową moją wiarę, że wydarzy się cud, że na pewno wydarzy się i
one, te jej słowa, dotarły tam, i to było tak, jak gdyby zaczął sypać na mnie
różowy jakiś śnieg, i czułem, jak od gardła w dół, do brzucha, zalewa mnie
jakieś ciepło, i czułem, jak kruszą się we mnie jakieś wielkie twarde granitowe
skały, całe wielkie góry i rozpadają się łagodnie, rozsypują się miękko tkliwie
bezgłośnie...
Uniosłem się z fotela i zacząłem wolno
iść ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w moje (w miarę jak się zbliżałem, ona
unosiła wolno głowę, i to było tak, jak gdyby jej spojrzenie odgarniało na boki
powietrze przede mną, żeby mi było łatwiej iść, lżej); doszedłem i stanąłem
przed nią, o krok od niej, i wolniutko zgiąłem kolana, i ukląkłem przy jej stopach
(jej głowa, w miarę jak się schylałem, też pochylała się w dół; niewymownie
patrzyliśmy sobie w oczy nasze), i wolniutko uniosłem ramiona, żeby objąć jej
nogi, i zobaczyłem, nie odrywając oczu od jej oczu, zobaczyłem kącikami oczu,
jak ona też podnosi zwieszone po obu stronach krzesła ręce, żeby objąć moją
głowę, tak, na pewno po to, żeby objąć moją głowę i... gdzieś wtedy, gdzieś
wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze ułamek sekundy po
tym ułamku sekundy, ale przed tym następnym ułamkiem sekundy, kiedy już
mieliśmy się dotknąć... rozległ się głośny trzask.
Się otworzyło oczy i prawie
jednocześnie się poderwało się na posłaniu, z pozycji leżącej do siedzącej, i -
prawie też jednocześnie - się sięgnęło po czuwający u wezgłowia nóż.
- Nie powie mi pan chyba, że śpi pan
zawsze sam?! - pół-zapytał, pół-oznajmił kiedyś ktoś.
- Nie. Zawsze to śpię z nożem na
podorędziu - się odpowiedziało w pełni oznajmująco.
Przez otwarte okno, gwiżdżąc dziko
przeciągle żałobliwie, wpadał do izby wiatr. Na dworze, w ciemnościach nocy,
hulała przedwiośniana wichura. Jak zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się
zastanawiać nad topografią: gdzie się jest? co to za kwatera? jaka wieś? jakie
miasto? jaki kraj? jaki kontynent? (raz, kiedyś tam, po dziwnym śnie, się
pomyślało: jaka planeta?). Mocniejszy podmuch wiatru uderzył ramami okna o
ściany i ten głośny trzask przypomniał tamten trzask, i ten tamten trzask
przypomniał wszystko.
Się zwlokło się z posłania, podeszło do
okna, chwyciło mocno rękami za obie ramy, żeby się nie huśtały pod naporem
wichru i z wysokości tego piętra się spojrzało w noc. Usta się miało
zaciśnięte. I zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili:
- Chcę - się powiedziało cicho w noc i
w same usta wiatru.
I po chwili się powtórzyło nieco
głośniej:
- Chcę.
Jeszcze chwilę się stało i potem się
zamknęło okno. Się wiedziało, że już na nowo nie zaśnie, i się zbliżyło się do
kontaktu, żeby zapalić światło. Ale nie. Się przysiadło na brzegu łóżka,
sięgnęło po papierosy, co obok na taborecie, ale też nie. Się wyraźnie czuło w
ustach cierpki smak tych dwóch papierosów dopiero co wypalonych, podczas gdy
się słuchało tego wszystkiego, tego wszystkiego, co ona mówiła. Się
pomyślało... i się pokiwało głową. I jeszcze raz się pokiwało. I jeszcze raz. I
jeszcze. Bo się niesamowicie pomyślało. Się pomyślało że... gdyby się nam wtedy
we śnie udało siebie dotknąć, to nie przebudziłby mnie ten głośny trzask okna
otworzonego nagle w środku nocy gwałtownym podmuchem wichury. Ani ten trzask,
ani żaden inny dźwięk tego świata. Albo... się przebudziłoby się, ale... razem
z nią, razem z nią, razem z nią. Z rękami obejmującymi jej kolana i z jej
dłońmi na mojej biednej głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz