środa, 13 maja 2015

Pendolino

   



Jeździło się kiedyś różnymi pociągami: i towarowymi i ciuchciami i różnej klasy osobowymi. Pamiętam ciuchcię, która kursowała z Dworca Południowego w Warszawie, dziś jest tu Metro Wilanowska. Byłem dzieckiem, jeździłem z babcią do znajomych w Złotokłosie, a kolejka jeździła chyba do Grójca.
Sama jazda była atrakcją: jechaliśmy niespiesznie, tak wolno chwilami, że ludzie wsiadali i wysiadali w biegu. Parowozik – czajnik gwizdał romantycznie, a z komina buchały malownicze kłęby dymu, przypominające obłoki.
       Szczególną atrakcją był dla mnie dworzec warszawski, a dokładnie takie wielkie koło, na które wjeżdżał odczepiony od wagonów parowozik. Gdy parowóz wjechał, jeden człowiek, kolejarz, zaczynał popychać taki długi drąg przymocowany do kręgu, na którym stał parowóz. I stawała się dla mnie rzecz całkiem tajemnicza: - parowóz obracał się razem z kręgiem, przyjmując pozycję odwrotną do dotychczasowego kierunku.
Ale siłacz musi być z tego kolejarza! - myślałem. Babcia mi jednak wyjaśniła, że to koło jest tak zbudowane, że obraca się leciutko i może go obrócić nawet dziecko.
         -Babciu, czy ja także potrafiłbym to koło z parowozem obrócić? - pytałem. Babcia potakiwała i wszystko stawało się jasne.
 
Warszawa zmieniała się powoli, a potem coraz szybciej. Zniknął Dworzec Południowy a wraz z nim ciuchcia i koło do zmiany kierunku parowozu. Wybudowano metro. Ten pierwszy odcinek był wielką atrakcją, taką samą, jak dziś drugie metro. A jedno metro od drugiego dzieli ogromny szmat czasu, wręcz cała epoka. Pociągami osobowymi jeździłem w dzieciństwie z rodzicami na wczasy do Zakopanego.        
        Jazda trwała kilkanaście godzin, był ogromny tłok. Na peronie stał dosłownie dziki tłum gotowy do ataku, bo kto pierwszy, ten lepszy. Dla pierwszych były miejsca siedzące, dla pozostałych korytarz.
Jak pisał Stachura: - „jechałem w wielkim ścisku. Na korytarzu było tak ciasno, że gdy ktoś podskoczył, to tak już został, nie miał szans opaść”.
Potem pojawiły się wagony sypialne. To był luksus, bo z tego, co pamiętam, startowaliśmy z Warszawy po południu, a do Zakopanego przyjeżdżaliśmy następnego dnia w porze obiadowej. Pociągi miały często wielogodzinne opóźnienia. One się nie spóźniały podobno tylko przed wojną.....
        Minęły lata przaśnej komuny, minęły lata gierkowego otwarcia na świat, dzikiego kapitalizmu – wstąpiliśmy do wolnego świata, do Unii Europejskiej.
Runęły szkolne fundamenty fizyki: - szyny kolejowe muszą mieć przerwy między sobą, bo się kurczą i wydłużają. Nie mogą być z całości, bo wtedy popękają.
I jeździło się stuku-puku. To stuku-puku można było wytłumaczyć naukowo:
         Wagon jedzie na kołach. Na obwód koła jest wzór matematyczny. W tym wzorze jest litera Pi. Pi wynosi 3,14. Czyli trzy „z haczykiem”.
I to właśnie ten haczyk tak stuka-puka.
       Szyny stały się całością, zniknęło stuku-puku. Stare prawdy odchodzą do lamusa (taka piwnica-rupieciarnia na uboczu pałacu).  

Runął świat wiecznie opadającej, a więc zaszczanej klapy w toalecie pociągu, i tej słynnej sentencji z kultowego filmu "Dzień świra": - czy Polska, to jest taka zaszczana klapa? Już nie jest.
    
    
Świat ma teraz koleje jadące setki kilometrów na godzinę, a do Polski zawitało Pendolino. Ludzie wybrzydzają, a my przecież dzielnie podążamy za światem, w ogonie, bo w ogonie, ale podążamy.
     
W Pendolino jest nowocześnie, komfortowo. Podróż mija nie wiadomo kiedy. Pociąg tak łagodnie rusza, że gdybym nie spojrzał na Dworcu Centralnym w okno, nie zauważyłbym że już jadę. Ludzi mało (co widać). Majowa podróż do Gdańska – jakieś 15% miejsc zajętych.
Tak miła jazda, a kosztuje tyle samo co zwykły pociąg – 50 zł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz