Jeździło
się kiedyś różnymi pociągami: i towarowymi i ciuchciami i różnej klasy
osobowymi. Pamiętam ciuchcię, która kursowała z Dworca
Południowego w Warszawie, dziś jest tu Metro Wilanowska.
Byłem dzieckiem, jeździłem z babcią do znajomych w Złotokłosie,
a kolejka jeździła chyba do Grójca.
Sama
jazda była atrakcją: jechaliśmy niespiesznie, tak wolno chwilami,
że ludzie wsiadali i wysiadali w biegu. Parowozik – czajnik
gwizdał romantycznie, a z komina buchały malownicze kłęby dymu,
przypominające obłoki.
Szczególną
atrakcją był dla mnie dworzec warszawski, a dokładnie takie
wielkie koło, na które wjeżdżał odczepiony od wagonów
parowozik. Gdy parowóz wjechał, jeden człowiek, kolejarz, zaczynał
popychać taki długi drąg przymocowany do kręgu, na którym stał
parowóz. I stawała się dla mnie rzecz całkiem tajemnicza: -
parowóz obracał się razem z kręgiem, przyjmując pozycję
odwrotną do dotychczasowego kierunku.
Ale
siłacz musi być z tego kolejarza! - myślałem. Babcia mi jednak
wyjaśniła, że to koło jest tak zbudowane, że obraca się
leciutko i może go obrócić nawet dziecko.
-Babciu,
czy ja także potrafiłbym to koło z parowozem obrócić? - pytałem.
Babcia potakiwała i wszystko stawało się jasne.
Warszawa
zmieniała się powoli, a potem coraz szybciej. Zniknął Dworzec
Południowy a wraz z nim ciuchcia i koło do zmiany kierunku
parowozu. Wybudowano metro. Ten pierwszy odcinek był wielką
atrakcją, taką samą, jak dziś drugie metro. A jedno metro od
drugiego dzieli ogromny szmat czasu, wręcz cała epoka. Pociągami
osobowymi jeździłem w dzieciństwie z rodzicami na wczasy do
Zakopanego.
Jazda trwała kilkanaście godzin, był ogromny tłok. Na
peronie stał dosłownie dziki tłum gotowy do ataku, bo kto
pierwszy, ten lepszy. Dla pierwszych były miejsca siedzące, dla
pozostałych korytarz.
Jak
pisał Stachura: - „jechałem w wielkim ścisku. Na korytarzu
było tak ciasno, że gdy ktoś podskoczył, to tak już został, nie
miał szans opaść”.
Potem
pojawiły się wagony sypialne. To był luksus, bo z tego, co
pamiętam, startowaliśmy z Warszawy po południu, a do Zakopanego
przyjeżdżaliśmy następnego dnia w porze obiadowej. Pociągi miały
często wielogodzinne opóźnienia. One się nie spóźniały podobno
tylko przed wojną.....
Minęły
lata przaśnej komuny, minęły lata gierkowego otwarcia na świat, dzikiego
kapitalizmu – wstąpiliśmy do wolnego świata, do Unii
Europejskiej.
Runęły
szkolne fundamenty fizyki: - szyny kolejowe muszą mieć przerwy
między sobą, bo się kurczą i wydłużają. Nie mogą być z
całości, bo wtedy popękają.
I
jeździło się stuku-puku. To stuku-puku można było wytłumaczyć
naukowo:
Wagon
jedzie na kołach. Na obwód koła jest wzór matematyczny. W tym
wzorze jest litera Pi. Pi wynosi 3,14. Czyli trzy „z
haczykiem”.
I
to właśnie ten haczyk tak stuka-puka.
Szyny
stały się całością, zniknęło stuku-puku. Stare prawdy odchodzą
do lamusa (taka piwnica-rupieciarnia na uboczu pałacu).
Runął świat wiecznie opadającej, a więc zaszczanej klapy w toalecie pociągu, i tej słynnej sentencji z kultowego filmu "Dzień świra": - czy Polska, to jest taka zaszczana klapa? Już nie jest.
Świat
ma teraz koleje jadące setki kilometrów na godzinę, a do Polski
zawitało Pendolino.
Ludzie wybrzydzają, a my przecież dzielnie podążamy za światem, w ogonie, bo w ogonie, ale podążamy.
W
Pendolino jest
nowocześnie, komfortowo. Podróż mija nie wiadomo kiedy. Pociąg
tak łagodnie rusza, że gdybym nie spojrzał na Dworcu Centralnym w
okno, nie zauważyłbym że już jadę. Ludzi mało (co widać).
Majowa podróż do Gdańska – jakieś 15% miejsc zajętych.
Tak
miła jazda, a kosztuje tyle samo co zwykły pociąg – 50 zł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz