Znajomy
Belg opowiada.
Gdy
nad Szkocją rozszalała się burza, byliśmy właśnie – moja
żona i ja – w górach Grampian, w połowie drogi pomiędzy Loch
Ericht i Loch Ossian: w samym sercu torfowiska, gdzie jakakolwiek
nadzieja na ludzką pomoc z góry wydaje się płonna.
Życie
uratował nam prawdopodobnie kompas armii szwajcarskiej. Ślepo
ufając wskazaniom igły, chroniąc się od wichru za plecakiem,
zdołaliśmy dotrzeć przez torfowisko do chaty, która od dawien
dawna służyła za schronienie pasterzom owiec.
Takie
kamienne chaty na torfowisku nazywane są przez Szkotów boothies.
Nasza urządzona była wyjątkowo skromnie. Nie miała stołu ani
krzeseł, a za jedyny mebel służyło wielkie, drewniane łóżko,
które nocami skrzypiało upiornie, gdy od czasu do czasu w burzowych
chmurach powstawała szczelina i do chaty wpadało blade, migotliwe
światło księżyca.
Dudniący
deszcz przyniósł do chaty wilgotne zimno, które przenikało przez
wszystkie swetry. Zamarzaliśmy. Tym bardziej dziwiło mnie wielkie
palenisko. Na co mogło się przydawać wśród tego pustkowia, gdzie
jak okiem sięgnąć, nie było żadnego lasu, żadnego drzewa, ba,
żadnego krzaka? Lecz moja żona, która na sprawach związanych z
przyrodą zna się o wiele lepiej niż ja, wiedziała, co robić.
- Idź
na dwór i napiłuj korzeni – powiedziała trzeciego dnia, kiedy
burza nieco ucichła.
Chodziło
o korzenie dawnych lasów sosnowych, ponad którymi przez lata
utworzyła się metrowa warstwa torfu. Jednak w miejscach, gdzie
spływająca woda wżarła się głęboko w torf, korzenie te widmowo
sterczały. Za pomocą wyposażonego w piłkę, szwajcarskiego
składanego noża wojskowego odcinałem korzeń po korzeniu. Choć
ociekały wodą, paliły się tak doskonale, jakby były skąpane w
oleju.
Na
zewnątrz burza rozszalał się na nowo. Czwartego dnia zaczęły nam
się kończyć zapasy jedzenia. Ale moja żona, która znała się na
sprawach związanych z przyrodą, nie wpadła w panikę.
- Zaczyna
się sezon na kurki – oznajmiła zachęcająco.
Jak
tylko ta ulewa trochę ustanie, idziemy na grzyby.
Tak
musiało wyglądać życie jaskiniowców w epoce kamiennej. Za dnia
czatowaliśmy na krótkie chwile poprawy pogody, żeby wymknąć się
z chaty: żona zbierała kurki, ja po korzenie.
Wieczorami
siadywaliśmy w milczeniu i wpatrywaliśmy się w buzujące ognisko.
Gra płomieni przykuwała naszą uwagę. Języki ognia migotały w
niezliczonych kształtach i kolorach, ekscytując i uspokajając
zarazem tak, że mogliśmy patrzeć na nie godzinami, ani przez
sekundę nie odczuwając znużenia.
- Wiesz
co – powiedziała któregoś dnia żona – siedzimy przed tym
ogniem z epoki kamiennej tak samo jak normalna współczesna rodzina
przed telewizorem.
Nigdy
nie kupiliśmy telewizora. Nigdy też nie zrozumieliśmy, jak wszyscy
dokoła nas, dzień w dzień mogą zgodnie, w niemym zachwycie
siedzieć przed szklanym ekranem.
Teraz,
w smaganej wichrem chacie wśród szkockich torfowisk, zrozumieliśmy.
Wszystko
jedno, co pokazuje ekran telewizora. Ważne jest tylko odwieczne
iskrzenie się obrazu, zgodne wpatrywanie się w nieskończone
migotanie kształtów i kolorów. Dzięki niemu nowoczesna rodzina
przeżywa coś pierwotnego, prawdziwego, autentycznego – co wieczór
przeżywa na nowo chwilę szczęścia z epoki kamiennej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz