środa, 13 maja 2015

Burza nad Szkocją

Znajomy Belg opowiada.

Gdy nad Szkocją rozszalała się burza, byliśmy właśnie – moja żona i ja – w górach Grampian, w połowie drogi pomiędzy Loch Ericht i Loch Ossian: w samym sercu torfowiska, gdzie jakakolwiek nadzieja na ludzką pomoc z góry wydaje się płonna.
Życie uratował nam prawdopodobnie kompas armii szwajcarskiej. Ślepo ufając wskazaniom igły, chroniąc się od wichru za plecakiem, zdołaliśmy dotrzeć przez torfowisko do chaty, która od dawien dawna służyła za schronienie pasterzom owiec.
        Takie kamienne chaty na torfowisku nazywane są przez Szkotów boothies. Nasza urządzona była wyjątkowo skromnie. Nie miała stołu ani krzeseł, a za jedyny mebel służyło wielkie, drewniane łóżko, które nocami skrzypiało upiornie, gdy od czasu do czasu w burzowych chmurach powstawała szczelina i do chaty wpadało blade, migotliwe światło księżyca.
         Dudniący deszcz przyniósł do chaty wilgotne zimno, które przenikało przez wszystkie swetry. Zamarzaliśmy. Tym bardziej dziwiło mnie wielkie palenisko. Na co mogło się przydawać wśród tego pustkowia, gdzie jak okiem sięgnąć, nie było żadnego lasu, żadnego drzewa, ba, żadnego krzaka? Lecz moja żona, która na sprawach związanych z przyrodą zna się o wiele lepiej niż ja, wiedziała, co robić.
      - Idź na dwór i napiłuj korzeni – powiedziała trzeciego dnia, kiedy burza nieco ucichła.
Chodziło o korzenie dawnych lasów sosnowych, ponad którymi przez lata utworzyła się metrowa warstwa torfu. Jednak w miejscach, gdzie spływająca woda wżarła się głęboko w torf, korzenie te widmowo sterczały. Za pomocą wyposażonego w piłkę, szwajcarskiego składanego noża wojskowego odcinałem korzeń po korzeniu. Choć ociekały wodą, paliły się tak doskonale, jakby były skąpane w oleju.
Na zewnątrz burza rozszalał się na nowo. Czwartego dnia zaczęły nam się kończyć zapasy jedzenia. Ale moja żona, która znała się na sprawach związanych z przyrodą, nie wpadła w panikę.
       - Zaczyna się sezon na kurki – oznajmiła zachęcająco.
Jak tylko ta ulewa trochę ustanie, idziemy na grzyby.

Tak musiało wyglądać życie jaskiniowców w epoce kamiennej. Za dnia czatowaliśmy na krótkie chwile poprawy pogody, żeby wymknąć się z chaty: żona zbierała kurki, ja po korzenie.
Wieczorami siadywaliśmy w milczeniu i wpatrywaliśmy się w buzujące ognisko. Gra płomieni przykuwała naszą uwagę. Języki ognia migotały w niezliczonych kształtach i kolorach, ekscytując i uspokajając zarazem tak, że mogliśmy patrzeć na nie godzinami, ani przez sekundę nie odczuwając znużenia.
       - Wiesz co – powiedziała któregoś dnia żona – siedzimy przed tym ogniem z epoki kamiennej tak samo jak normalna współczesna rodzina przed telewizorem.
Nigdy nie kupiliśmy telewizora. Nigdy też nie zrozumieliśmy, jak wszyscy dokoła nas, dzień w dzień mogą zgodnie, w niemym zachwycie siedzieć przed szklanym ekranem.
Teraz, w smaganej wichrem chacie wśród szkockich torfowisk, zrozumieliśmy.
       Wszystko jedno, co pokazuje ekran telewizora. Ważne jest tylko odwieczne iskrzenie się obrazu, zgodne wpatrywanie się w nieskończone migotanie kształtów i kolorów. Dzięki niemu nowoczesna rodzina przeżywa coś pierwotnego, prawdziwego, autentycznego – co wieczór przeżywa na nowo chwilę szczęścia z epoki kamiennej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz