poniedziałek, 9 grudnia 2013

Miejmy odwagę myśleć inaczej


Myśleć inaczej niż tłum. Najlepiej myśleć po swojemu.

Kapelani wojskowi.


        "Przygody dobrego wojaka Szwejka" to filipika, oparta na zjadliwym humorze nie oszczędzającym żadnej instytucji Austro-Węgier.
Panowanie Franciszka Józefa nie ma w sobie nic z tego dobrotliwego wizerunku, do którego jesteśmy przyzwyczajeni bo i cóż dobrotliwego można powiedzieć o monarsze, skutki decyzji którego nawet dzisiaj możemy oglądać w naszej części Karpat i na Podkarpaciu. Jest zresztą w książce sporo polskich akcentów - akcja rozgrywa się m.in. w Przemyślu, Sanoku i okolicach Krościenka, a Polakami jest kilka epizodycznych postaci.
        Jedna z nich została potraktowana w sposób nader wyrazisty -  "Polak z eskorty trzymał się arystokratycznie na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił się na własną rękę, smarcząc na podłogę przy pomocy dwóch palców i rozcierając smarki kolbą karabinu, po czym kolbę zręcznie ocierał o spodnie i od czasu do czasu mruczał pod nosem: "Święta Panienko!"".
           Nawiasem mówiąc nie można odmówić Haškowi spostrzegawczości bo jak wiadomo, ten rodzaj "zabawy" przetrwał u nas próbę czasu i ma się całkiem dobrze, a co więcej został nawet wyeksportowany za ocean gdzie stał się tematem jednego z polish jokes: - „Jak Polakowi najłatwiej złamać palec? -Trzeba uderzyć go w nos!”
         Nie sposób też nie zauważyć, że obok CK monarchii jest też i drugi, instytucjonalny negatywny bohater książki, i nie da się tego tylko skwitować wzruszeniem ramionami.
To oskarżenie, że "Wielkie jatki wojny światowej nie obeszły się bez błogosławieństwa duchownych.
      Kapelani wojskowi wszystkich armii modlili się i odprawiali msze święte o zwycięstwo dla tej armii, której chleb jedli (...) Ludzie całej Europy szli jak bydlęta na rzeź, dokąd obok rzeźników-cesarzy, królów, prezydentów i innych potentatów i wodzów prowadzili ich księża wszystkich wyznań, błogosławiąc im i pozwalając fałszywie przysięgać, że "na ziemi, w powietrzu, na morzu" itd."
       
Dziwimy się Arabom, że gloryfikują dżihad – swoją świętą wojnę, a jak działa „nasze” chrześcijaństwo?
          
                    Książka „Nalot” – Len Deighton.

Rok 1944. Naloty dywanowe na Niemcy. Z powodu zbyt dużych strat w nalotach dziennych, teraz są one prowadzone nocą. Niemieckie nocne myśliwce kierowane przez radar, polują na bombowce. Artyleria niemiecka zbiera żniwo. Startujący z Anglii lotnicy giną, a jeśli mają szczęście, wyskakują i dostają się do niewoli. Po kilkunastu lotach przechodzą przez rubikon strachu.            
         Ci, którzy byli cisi - robią się krzykliwi.
         Ci, którzy byli krzykliwi – milkną.
Są trzy tury lotów. Po 30 każda. Dwa loty w tygodniu. Żeby już nie latać trzeba zaliczyć 90 lotów. W 1944 r. jedynie dwa procent lotników przeżyło trzecią turę…..
       Na każdym lotnisku angielskim jest kapelan, który ma wspierać lotników duchowo. Jest właśnie po odprawie. Za kilka godzin lecą bombardować Zagłębie Ruhry. Tam jest szczególna koncentracja niemieckiej artylerii. Kapelan wyłuskuje z tłumu lotników  jednego smutnego, idącego z opuszczoną głową.
     - Czy masz jakieś zmartwienie, sierżancie?
     - Ojcze, dlaczego kościół nie przerwie wojny?
Młody kapelan słuchał uważnie swego arcybiskupa, więc podobnie, jak oficer taktyczny, miał przygotowaną odpowiedź.
       - Wojna jest wynikiem grzechu rodzaju ludzkiego, w tym i naszego. Musimy więc ją prowadzić i być skruszonymi, kiedy ją prowadzimy.
      - Jestem przeto sprawiedliwą ręką Boga, prawda ojcze? Zastanawiam się, czy Niemcy mają kapłanów, którzy mówią im to samo.
- Ja…ja….ja…wyjąkał kapelan, jestem oficerem i proszę traktować mnie z szacunkiem, na jaki zasługuje mój mundur.
    W tym momencie podszedł do sierżanta jego kolega i powiedział: - Chodź skiper, musimy trochę pozabijać.
    Ojciec wlepił wzrok w nich obu. Dlaczego ci ludzie mnie obrażają? - Pomyślał. Wiedzą przecież, że nie mogę zakończyć wojny.
     
I urywek z książki:
-„Dziewięć lat w bunkrze” – wspomnienia żołnierza UPA. Omelan Płeczeń.

Już po amnestii, w związku z naszym ślubem, Milcia uparła się, abym poszedł do spowiedzi…..15 sierpnia 1956 roku pojechałem na odpust do Kalwarii koło Dobromyla, niedaleko polsko-radzieckiej granicy. W Dynowie dołączyłem do grupy polskich pielgrzymów, by nie wałęsać się samotnie.
    Na Kalwarię przybyło mrowie ludzi…..
- Miałem okazję usłyszeć urywek kazania: -„Dziękujmy Bogu za to, że nikt już nigdy nie nazwie tych terenów Ukrainą. Pozbyliśmy się jej stąd raz na zawsze!”….
   Stanąłem w kolejce do spowiedzi…Spowiadał starszy ksiądz, wyglądał na 60 lat.
   - Kiedy ostatnio byłeś u spowiedzi? – zapytał.
   - Dwanaście lat temu.
   - Dlaczego tak dawno?
   - Byłem w partyzantce.
   - Wiele musiałeś przeżyć!
   - Tak.
   - Za to, co przeszedłeś, Bóg cię stokroć wynagrodzi. Pan ci wybaczy, bo walczyłeś z wrogiem narodu polskiego. To nie grzech zabijać w imię ojczyzny….Udzielam ci rozgrzeszenia!
   Odszedłem od konfesjonału, w głowie miałem zamęt.
Boże! Wybacz i jemu i mnie. Nawet nie zdążyłem powiedzieć po czyjej stronie walczyłem…..


1 komentarz:

  1. Najgorsze jest jednak w tym to,że oni nie pogubili się na drodze do Boga,nie złapali pomroczności jasnej,ani innej choroby szalonych krów,lecz robią to tylko dla KASY!
    Podszyci grubą warstwą hipokryzji (ponieważ już seminarium odziera ich z sensu,w który tak wierzyli jako ministranci),postanawiają przyjąć ten wygodny tryb życia...
    Smutne,że nasz Najjaśniejszy Ciemnogród nadal pompuje życie w trupa...

    OdpowiedzUsuń