Zbliżam się do cerkwi w Smolniku, taka ciekawa chmura.
Kapliczka blisko skrzyżowania z drogą do
Mikowa ( na przełęcz Żebrak ) i schodzę drogą w dół.
Przeprawiam się przez
cztery brody i wchodzę do Duszatynia.
Po miejscowości została tylko nazwa i
rozległa płaska przestrzeń w dolinie. Stoi tu tylko jeden "budynek" - drewniany bar -
piwiarnia. A na polu namiotowym widać dwa namioty. Czyli kompletna pustka. No
tak, wszystkie miejscowości w pobliżu Chryszczatej spaliło wojsko.
Idę więc dalej. Mijam Prełuki. Na
cmentarzu stoją tylko dwa nagrobki, reszta zniszczona.
Po drodze spotkałem tylko kilka osób, a droga zajęła mi cały dzień! Pusto, pusto.
Zbliżam się do przełomu Osławy pod Duszatyniem. Szerokie miejsce parkingowe, nowo wybudowana droga. Tłumów tu nie ma.....
Popełniam, błąd i
zamiast skręcić do Komańczy w lewo, idę prosto. Jeszcze raz muszę zdejmować
buty, jest jeszcze jedna przeprawa przez wodę - piąta.
Płyty betonowe bardzo śliskie,
bo są obrośnięte glonami, idzie się po nich, jak po lodzie. Pomyślałem, że to
błąd na mapie, a w rzeczywistości szedłem już drogą do Rzepedzi. Robiłem liczne
przystanki nad Osławą, więc zrobił się już wieczór, gdy szedłem drogą leśną w stronę szosy obok
tartaku w Rzepedzi.
Przełom Osławy pod Duszatyniem
przepiękny, i cała trasa także. Warto było dla tych widoków przejść taką długą trasę!
Ponad godzinę czekałem w Rzepedzi na autobus do
Nowego Łupkowa. Autobusy nie trzymały się rozkładu jazdy, z powodu przebudowy szosy
do Sanoka. Wreszcie przyjechał autobus, ale stanął dużo dalej, wsiadły szybko
dwie osoby, ja biegłem, ale autobus odjechał. Machałem, krzyczałem - gdzie tam!
Stanąłem zaskoczony nie wiedząc, co robić.
W tym momencie zatrzymał się obok mnie samochód, którego kierowca widział, że uciekł
mi autobus. Zapytał dokąd chcę dojechać, i dodał, że jedzie do Nowego Łupkowa.
To ci zdarzenie – anioł działa!
Wsiadłem i po kilometrze wyprzedziliśmy ten
autobus, który mnie nie zabrał, tak, że w Nowym Łupkowie byłem wcześniej od
niego. Jeszcze tylko niecałe trzy kilometry torami, i byłem przy znajomych sygnalizatorach, świecących czerwono dzień i noc. Stacja w Łupkowie, gdzie zatrzymał się czas.
Czułem się, jakbym wracał do domu.
Potem to uczucie powtarzało się wielokrotnie, aż do momentu, gdy przeniosłem serce do innego miejsca w Bieszczadach.
Na liczniku tego dnia wyskoczyło
40 km.
I to była rekordowa długość wędrówki z małym plecaczkiem.
I to była rekordowa długość wędrówki z małym plecaczkiem.
Tym razem byłem zmęczony i
doszedłem do wniosku, że to jest maksymalna odległość jednodniowa, na jaką
powinienem sobie pozwolić.
Tej myśli się trzymałem.
Potem najdłuższe trasy dzienne, to było 25 km, ale to już z pełnym
obciążeniem, gdy szedłem na biwaki samotne za Chryszczatą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz