Wylądowałem w Osławicach,
niedaleko Komańczy, w agroturystyce „Chleb Domowy” - tu nastąpiła
inauguracja bieszczadzkiej przygody i spania w namiocie. Do Osławic przywiózł
mnie Jan Gabriel. Dzięki niemu ominęła mnie uciążliwa podróż z nadmiarem
bagażu. Taszczyłem bowiem ze sobą drugi plecak pełen żywności – całkiem
niepotrzebnie, jak się okazało.
Wyjeżdżaliśmy z Janem z Ciężkowic przy
ładnej pogodzie, po drodze witały nas coraz to piękniejsze widoki. Dusza
śpiewała! Ta ładna pogoda w Osławicach zamieniła się właściwie w upał. Osławice
to niewielka miejscowość. Jest mianowicie w tej miejscowości tylko jedno jedyne
gospodarstwo przy drodze.
Stąd jest ładny widok na Chryszczatą…Więc stop! Stop!
Zatrzymujemy się przy budynku.
Właścicielka agroturystyki „Chleb domowy” - kosi trawnik
kosiarką spalinową. Przy okazji kosi też grzyby - kozaki. I mówi przy tym: - „
jest plaga grzybów”!
Padało przez trzy tygodnie, teraz
zrobiło się ciepło, więc nastał czas grzybowy. Inaugurację sezonu grzybowego 2013
miałem już za sobą w Ciężkowicach, był tam spory wysyp grzybów, ale żeby zaraz używać
słów: - „plaga grzybów”? Taka jednak jest specyfika Bieszczadów: -
obfitość w przyrodzie. Pierwsze obfitością obdarzyły mnie poziomki, gdy już za
dwa dni trafiłem do Szwejkowa. Do nich natychmiast dołączyły się grzyby. I przestrzenie
obfite, i widoki, i baaaardzo mało ludzi. Czyli obfitość odludzia. Za to dużo
zwierząt i ptaków. Łąki w kwiatach. Powietrze pachnące. Góry pokryte ciemnym
starym lasem. Niebo wielkie, chmury inne niż w mieście....
Poza tym...tu wszystko widać! Nic nie zasłania widoku. No, może ten pień złamanego po wichurze drzewa trochę zasłania, ale ja specjalnie przykucnąłem, żeby mu zrobić zdjęcie, bo on mi się wydaje piękny....Po kilku godzinach robię zdjęcie z telefonu,
Nieco się zachmurzyło i jakby czegoś brakuje…Czego?
Hałasu! Jest zajebista, wszechobecna Cisza. Tylko raz na pół godziny przejeżdża
samochód. W Osławicach jeszcze nie grały świerszcze, było dopiero kilkanaście
dni po ostatnich przymrozkach majowych. Teraz nastąpiło:
- Pierwsze prawdziwe gotowanie na
druciaku od Bożenki – to trochę jest przypalone od zbyt dużego ognia, ale smakuje wybornie
- mniam!
Wątek mycia rąk:
W czasie studiowania w
SGGW, na zajęciach z mikrobiologii, wykonywałem dziesiątki prób na talerzykach
Petriego, na podłożu agar-agar. Zobaczyłem wtedy, i to było dla mnie prawdziwym
szokiem, ile mikrobów jest w jednym centymetrze sześciennym powietrza, w
miastach więcej nieco, w „czystym” powietrzu nieco mniej. W
powietrzu są bowiem zarazki wszystkich chorób jakie możemy sobie tylko wymarzyć.
Chodzi jedynie o odporność wewnętrzną – żeby nasz organizm dał odpór zarazkom. Gdy
tak postępujemy, organizm sobie świetnie radzi, bo do tego jest stworzony.
Robiono badania, które wykazały, że po myciu rąk i wytarciu ich w ręcznik, na
skórze dłoni jest nieraz więcej bakterii, niż przed myciem.
Nie mam zamiaru niczego narzucać i
prostować czyichś ścieżek, niech więc każdy postępuje jak chce. Tak się
zdarzyło jednak, że kilka znajomych osób, przeważnie kobiet, które bardzo
zwracały uwagę na sterylność otoczenia, nie jadły wielu rzeczy, które im rzekomo
szkodziły, obierały pomidory ze skórki, ale głównie były nudne jak flaki z
olejem, bo godzinami przynudzały o jedzeniu, czystości i zdrowiu, więc tych
kilku nudziarzy – moich rówieśników, już dawno nie żyje.
Wysłuchuję ludzi, którzy
mi tłumaczą, co trzeba jeść, żeby być zdrowym.
Po wysłuchaniu zadaję pytanie: - „A Jan
Gabriel? A inni bretharianie? Jan jest zdrowy, silny, pełen energii i chęci do
życia, nie przynudza – a nie przyjmuje pokarmów od jedenastu lat w ogóle????
Czyli: - Co ty pieprzysz człowieku o czymś, o czym nie masz pojęcia, a mądrzysz
się!”
A więc, gdy jestem w Wolności, już nie noszę masek
„dobrego
wychowania” – potrafię zdecydowanie powiedzieć każdemu, co myślę i
odejść, gdy mi z kimś nie po drodze.
A
generalnie: - wyczuj, czy ktoś chce ciebie słuchać i tylko wtedy nadawaj.
Zaczyna się zmierzchać coraz bardziej...Zdjęcie powyżej i poniżej, to strona wschodnia na Chryszczatą,
No to teraz dla odmiany, robię pierwsze zdjęcie zachodu słońca w Bieszczadach
Robię zdjęcia, aparat fotograficzny
okazał się cennym sprzętem, który daje mi wielką radość. A w pewnym momencie
rozważałem, czy go zabrać. Ze względu na wagę rozważałem, bo waży 1,5 kg. Technika wali jednak
do przodu i widzę że nowe telefony robią zdjęcia wystarczająco dobrej jakości.
I mają zdecydowaną przewagę: - są leciutkie i małe.
Aparat…. Canon z obiektywem
szerokokątnym. Elektronika, ale także manual. Waga półtora kilograma. To była
prawie jedna dziesiąta wagi całego mojego bagażu. Na szczęście miałem tylko
krótki moment wahania. Tu i Teraz chodzę i robię pierwsze zdjęcia ucząc się
obsługi aparatu. Fotografowanie było kiedyś moją pasją. Tylko że kiedyś inaczej
było. 50 lat temu miałem dobry aparat, Altix. Miał on "pamięć" na 36 zdjęć. Zdjęcia robiło
się bowiem na kliszy. Zdjęcia były czarno - białe. Gdy skończyła się szpulka -
kaseta z kliszą, trzeba było wejść pod kołdrę, lub koc i na "macanego"
w ciemności założyć nową szpulkę. Trwało to nieraz długo. Bywało, że nowo
założona klisza urywała się i trzeba było zakładać następną. Łatwo było
prześwietlić kliszę przy wydobywaniu z aparatu, czyli stracić zdjęcia już
zrobione. Jednym słowem to była inna epoka, inna bajka. Ale nauka też była.
Wtedy ustawiało się trzy parametry ręcznie: - odległość, czas naświetlania i
przesłonę, czyli wielkość otwarcia migawki. Dziś to wszystko robi za fotografa
sama elektronika w aparacie, lub telefonie,
Potem oddawało się kliszę
do punktu foto, do wywołania kliszy i zrobienia odbitek. Trzeba było czekać
nawet tydzień na gotowe zdjęcia. Często dostawało się odbitki wszystkich zdjęć,
także tych całkiem nieudanych - zamazanych, lub niechcący cykniętych w podłogę.
To po pierwsze kosztowało, po drugie primo: - trzeba było czekać do następnej
okazji, czytaj urlopu, wyjazdu, wakacji, aby zdobyte doświadczenie w obsłudze
aparatu, zastosować w praktyce.
Dziś wszystko dzieje się szybko. A
najcenniejsze dla mnie jest oglądanie zdjęcia na bieżąco i kasowanie go, gdy
się nie podoba. A także zabawa światłem, gdy mogę robić zdjęcia o zmroku, lub w
nocy bez flesza. Niestety, nauczyłem się tego pod koniec pobytu w Bieszczadach.
To są zdjęcia o długim czasie naświetlania, robione bez statywu, "z
ręki".
Dzień lądowania się kończy, biorę prysznic gorący przed spaniem - prysznic jest w sprytnie pomyślanym, drewnianym osobnym domku z toaletą. Potem długo obserwuję gwiazdy i wreszcie moszczę się w śpiworach. To moszczenie przypomina mi zupełnie dzień świra z Kondratem w roli głównej: - tu mnie uwiera, tam niewygodnie, namiot wydaje się za krótki, kręcę się i wiercę, spadam z materaca, w końcu przypomniałem sobie, że nie wysikałem się. Więc wstaję i boso wychodzę sikać. Jejku! nadepnąłem na szyszki! One są suche i otwarte, tak bardzo kłują. Moje stopy są jeszcze całkiem delikatne. Wracam do namiotu i znowu się moszczę...W końcu mnie to rozśmiesza i...śmieję się w głos!. Gdy usłyszałem swój śmiech, to mnie jeszcze bardziej rozśmiesza i śmieję się na całego! Aż mi łzy ze śmiechu poleciały. W końcu z trudnością usypiam.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz