poniedziałek, 21 października 2013

Burza nad Przełęczą Łupkowską



Prawdziwa bieszczadzka burza.
           Jest popołudnie i naraz robi się wokół jakoś dziwnie. Zrobiło się całkiem cicho. Wszystko ucichło! Jakby ktoś wyłączył wszystkie dźwięki. Derkacze nie krzyczą swego krek - krek, nie słychać żadnych innych ptaków, ani głosów innych zwierząt. Kompletna cisza. Nawet świerszcze umilkły!

    
Za moment zmiana oświetlenia: - światło dnia blednie i staje się...upiorne - to najlepsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy.

Nadciąga niby mgła, niby chmura, z początku półprzezroczysta, za moment gęstnieje i zajmuje już pół nieba, a po kilku minutach jest na całym niebie. I ta cisza nieziemska wręcz.....Mam w ręku aparat i cykam zdjęcia.
      
Od północy, ponad dachem strażnicy pokazuje się chmura, która wygląda jak plaster miodu. Ma niemiły kolor i kształt, jakiego nigdy nie widziałem. Jest jakby wielowarstwowa. Nadciąga nad strażnicę z wielką szybkością. Jest coraz ciemniejsza.
     


 

Zrywa się wiatr w tej kompletnej ciszy. Z budynku wyskakuje Krysia z kijem i uwalnia nim płachtę namiotu rozpiętą ponad miejscem wypoczynkowym, w którym stoi stół i krzesła. Krysia coś krzyczy. Nie słyszę, bo ten wiatr tak wieje i dołączył się jakiś pomruk - dalej cykam zdjęcia. Wreszcie dotarło do mnie wołanie: - "Zbyszek! …,.aj!!!".
      Aj…? – co to znaczy? Uciek - aj, albo spierdal - aj?
Przed czym mam uciekać?
       
Nagle orientuję się, że ten pomruk, który gwałtownie się nasila, to grzmoty zlewające się w jeden huk! Patrzę oniemniały na wał z chmur i na to, co wyczynia wicher. Chmury się świecą?
    
Nie! To błyskawice następujące jedna po drugiej zlewają się w niemal ciągły rozbłysk! A nad głową mam huk tysiąca dział artyleryjskich!!!!
      Nadlatuje burza jakiej w życiu nie widziałem!    
Spierdalać!!! I to natychmiast!
        Do namiotu jest ze trzydzieści metrów: - do biegu - gotowy - start! Zaczynam bieg. Robi się Matrix. Biegnę w zwolnionym tempie, jak po stop klatkach. Obok przelatują zerwane z drzew liście, jakieś patyki, chyba ptak przeleciał, kątem oka widzę jak drzewa gną się od podmuchu, biegnę i wydaje mi się, że ktoś właśnie zgasił światło i wylewa mi na głowę kubeł wody! Osłaniam aparat i skaczę rzutem w przód do namiotu. Suwak w dół!
          Ściana wody wali w namiot. Odsuwam śpiwory, i nieliczny dobytek w głąb namiotu, podnoszę i zaginam materac, bo przy wejściu zaczyna zbierać się woda. Ręcznik w ruch – zbieram wodę i wyżymam ręcznik poza namiot, wysuwając ręce spod płachty.
     Pioruny walą wokół tak blisko, aż w żołądku  się porusza. Ledwo można oddzielić jeden huk od drugiego. A błyski są tak szybkie, że wydaje się, jakby ktoś zapalił nad namiotem mrugającą diabelską latarnię. Z nieba leje się rzeka wody i jest jej już pełno wokół namiotu.
     Jest widno od niesamowitego światła. Jestem oświetlany reflektorem piorunów i widzę w tym świetle, że płachta okrywowa właśnie została zerwana z jednego boku!
    Mam myśl, żeby trzymać namiot, ale to myśl nierozsądna, bo po pierwsze mam zajęte ręce zbieraniem wody, po drugie siedzę przecież na podłodze namiotu i ten wicher chyba mnie nie porwie razem z namiotem, na miłość boską?
      Takiej burzy jeszcze nie przeżyłem! Czy się bałem? Z pewnością tak, ale na strach nie było czasu, tak szybko się wszystko działo i trzeba było działać instynktownie.
      Jeden bok płachty okrywowej powiewa mi nad głową, szarpany wichurą, i daje niezły efekt w tej całej scenerii. Przezornie uwiązałem płachtę za jedno kółko do drzewa i to wiązanie trzyma. Inaczej płachta poleciała by w siną dal. Płachta tłucze o namiot i huczy, te odgłosy są tak groźne, niecodzienne, niepodobne do niczego, co znam,  jakby jakiś upiór szarpał nią co chwila, chcąc ją urwać! Odsłonięty z jednej strony namiot, od razu mocniej przecieka.
      Przyspieszam pracę: - ręcznik – zebrać wodę – wyżymanie – i jeszcze raz to samo:- ręcznik – woda – wyżymanie i znowu powtórka z rozrywki. 
Naraz deszcz gwałtownie słabnie. Nie myślę, co robię: - już jestem tylko w majtkach i wyskakuję przed namiot, może jakoś płachtę umocuję?
      Wow! Dostaję zimne bicze wodne. Ten osłabły deszcz okazuje się intensywną ulewą! Ależ się oziębiło!. Temperatura spadła gwałtownie o jakieś 10 stopni.
Kątem oka widzę potop wokół, ale nie mam czasu się przyglądać, bo w tym momencie łapię powiewającą płachtę namiotu i dostrzegam w jednym metalowym kółku szpilkę, która jakimś cudem nie wyfrunęła.
      Ziemia zmiękła od deszczu i gładko udaje mi się wcisnąć tę ocalałą szpilkę w kamienistą ziemię. Płachta jest znowu umocowana, bo jej drugi koniec, na którym szpilka zniknęła, przycisnąłem reklamówką z trzema kilogramami kartofli. Miałem bowiem mały magazyn cebuli, marchwi, buraków, kartofli – poza namiotem, ale pod płachtą. Mokry i zmarznięty wskakuję znowu w namiot. Wycieram się w drugi ręcznik, a tu jak nie zaszumi, jak nie sypnie. Grad sypnął!
    Huk grzmotów znowu się potęguje, namiot oświetlony prawie ciągłym światłem błyskawic. Naraz taki huk, aż podskoczyłem! Ale pieprznęło!!!
    Tak blisko, że po tym podskoku także w głowie mi zadzwoniło!
 Wyjrzałem ostrożnie: - na zewnątrz zrobiło się biało od kulek gradowych. Tak było przez kilka minut, potem znowu lunęły rzęsiste strugi deszczu, i grad się rozpuścił.
      Leje równo, ogarnąłem się już w namiocie – spokojnie zbieram napływającą wodę. 
Ręcznik - woda - wyżymanie....
Jednak tej wody napływa już coraz mniej. Zaobserwowałem główny przeciek i podstawiłem pod niego miskę, która była akurat pod ręką. Następnego dnia zakleiłem to miejsce i namiot stał się prawie wodoszczelny.
A więc leje rzęsiście i już jest to dla mnie zwykła sprawa. Krople deszczu walą w płachtę zewnętrzną, jak serie z karabinu maszynowego.
     Zbieram jeszcze trochę wody raz, drugi i trzeci…Wreszcie woda przestaje napływać, wylewam z miski, zostawiam ręcznik na podłodze przy wejściu, sam zwijam się w kłębek na odsuniętych w głąb namiotu śpiworach. Grzmoty pomału oddalają się, błyski słabną. Deszcz wali o sufit bez zmian, ale to nie robi już na mnie wrażenia. Kulminacja minęła. Robi się jakby monotonnie. Ogarnia mnie senność i  nie wiadomo kiedy - usypiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz