Prawdziwa
bieszczadzka burza.
Jest popołudnie i naraz robi się
wokół jakoś dziwnie. Zrobiło się całkiem cicho. Wszystko ucichło! Jakby ktoś
wyłączył wszystkie dźwięki. Derkacze nie krzyczą swego krek - krek, nie słychać
żadnych innych ptaków, ani głosów innych zwierząt. Kompletna cisza. Nawet
świerszcze umilkły!
Za moment
zmiana oświetlenia: - światło dnia blednie i staje się...upiorne - to najlepsze
słowo, jakie przychodzi mi do głowy.
Nadciąga
niby mgła, niby chmura, z początku półprzezroczysta, za moment gęstnieje i
zajmuje już pół nieba, a po kilku minutach jest na całym niebie. I ta cisza
nieziemska wręcz.....Mam w ręku aparat i cykam zdjęcia.
Od
północy, ponad dachem strażnicy pokazuje się chmura, która wygląda jak plaster
miodu. Ma niemiły kolor i kształt, jakiego nigdy nie widziałem. Jest jakby
wielowarstwowa. Nadciąga nad strażnicę z wielką szybkością. Jest coraz
ciemniejsza.
Zrywa się wiatr w tej kompletnej ciszy. Z budynku wyskakuje Krysia z
kijem i uwalnia nim płachtę namiotu rozpiętą ponad miejscem wypoczynkowym, w
którym stoi stół i krzesła. Krysia coś krzyczy. Nie słyszę, bo ten wiatr tak
wieje i dołączył się jakiś pomruk - dalej cykam zdjęcia. Wreszcie dotarło do
mnie wołanie: - "Zbyszek! …,.aj!!!".
Aj…? – co to znaczy? Uciek - aj, albo spierdal - aj?
Przed czym mam uciekać?
Nagle
orientuję się, że ten pomruk, który gwałtownie się nasila, to grzmoty zlewające
się w jeden huk! Patrzę oniemniały na wał z chmur i na to, co wyczynia wicher.
Chmury się świecą?
Nie! To
błyskawice następujące jedna po drugiej zlewają się w niemal ciągły rozbłysk! A
nad głową mam huk tysiąca dział artyleryjskich!!!!
Nadlatuje burza jakiej w życiu nie
widziałem!
Spierdalać!!!
I to natychmiast!
Do namiotu jest ze trzydzieści metrów:
- do biegu - gotowy - start! Zaczynam bieg. Robi się Matrix. Biegnę w
zwolnionym tempie, jak po stop klatkach. Obok przelatują zerwane z drzew
liście, jakieś patyki, chyba ptak przeleciał, kątem oka widzę jak drzewa gną
się od podmuchu, biegnę i wydaje mi się, że ktoś właśnie zgasił światło i
wylewa mi na głowę kubeł wody! Osłaniam aparat i skaczę rzutem w przód do
namiotu. Suwak w dół!
Ściana wody wali w namiot. Odsuwam
śpiwory, i nieliczny dobytek w głąb namiotu, podnoszę i zaginam materac, bo
przy wejściu zaczyna zbierać się woda. Ręcznik w ruch – zbieram wodę i wyżymam
ręcznik poza namiot, wysuwając ręce spod płachty.
Pioruny walą wokół tak blisko, aż w
żołądku się porusza. Ledwo można
oddzielić jeden huk od drugiego. A błyski są tak szybkie, że wydaje się, jakby
ktoś zapalił nad namiotem mrugającą diabelską latarnię. Z nieba leje się rzeka
wody i jest jej już pełno wokół namiotu.
Jest widno od niesamowitego światła.
Jestem oświetlany reflektorem piorunów i widzę w tym świetle, że płachta
okrywowa właśnie została zerwana z jednego boku!
Mam myśl, żeby trzymać namiot, ale to myśl
nierozsądna, bo po pierwsze mam zajęte ręce zbieraniem wody, po drugie siedzę
przecież na podłodze namiotu i ten wicher chyba mnie nie porwie razem z
namiotem, na miłość boską?
Takiej burzy jeszcze nie przeżyłem! Czy
się bałem? Z pewnością tak, ale na strach nie było czasu, tak szybko się
wszystko działo i trzeba było działać instynktownie.
Jeden bok płachty okrywowej powiewa mi
nad głową, szarpany wichurą, i daje niezły efekt w tej całej scenerii.
Przezornie uwiązałem płachtę za jedno kółko do drzewa i to wiązanie trzyma.
Inaczej płachta poleciała by w siną dal. Płachta tłucze o namiot i huczy, te
odgłosy są tak groźne, niecodzienne, niepodobne do niczego, co znam, jakby jakiś upiór szarpał nią co chwila, chcąc
ją urwać! Odsłonięty z jednej strony namiot, od razu mocniej przecieka.
Przyspieszam pracę: - ręcznik – zebrać
wodę – wyżymanie – i jeszcze raz to samo:- ręcznik – woda – wyżymanie i znowu
powtórka z rozrywki.
Naraz deszcz gwałtownie słabnie. Nie myślę, co robię: -
już jestem tylko w majtkach i wyskakuję przed namiot, może jakoś płachtę
umocuję?
Wow! Dostaję zimne bicze wodne. Ten
osłabły deszcz okazuje się intensywną ulewą! Ależ się oziębiło!. Temperatura spadła gwałtownie o jakieś 10 stopni.
Kątem oka
widzę potop wokół, ale nie mam czasu się przyglądać, bo w tym momencie łapię
powiewającą płachtę namiotu i dostrzegam w jednym metalowym kółku szpilkę,
która jakimś cudem nie wyfrunęła.
Ziemia zmiękła od deszczu i gładko udaje
mi się wcisnąć tę ocalałą szpilkę w kamienistą ziemię. Płachta jest znowu umocowana,
bo jej drugi koniec, na którym szpilka zniknęła, przycisnąłem reklamówką z
trzema kilogramami kartofli. Miałem bowiem mały magazyn cebuli, marchwi,
buraków, kartofli – poza namiotem, ale pod płachtą. Mokry i zmarznięty wskakuję
znowu w namiot. Wycieram się w drugi ręcznik, a tu jak nie zaszumi, jak nie
sypnie. Grad sypnął!
Huk grzmotów znowu się potęguje, namiot
oświetlony prawie ciągłym światłem błyskawic. Naraz taki huk, aż podskoczyłem!
Ale pieprznęło!!!
Tak blisko, że po tym podskoku także w
głowie mi zadzwoniło!
Wyjrzałem ostrożnie: - na zewnątrz zrobiło się
biało od kulek gradowych. Tak było przez kilka minut, potem znowu lunęły
rzęsiste strugi deszczu, i grad się rozpuścił.
Leje równo, ogarnąłem się już w namiocie
– spokojnie zbieram napływającą wodę.
Ręcznik - woda - wyżymanie....
Jednak tej wody napływa już coraz mniej.
Zaobserwowałem główny przeciek i podstawiłem pod niego miskę, która była akurat
pod ręką. Następnego dnia zakleiłem to miejsce i namiot stał się prawie
wodoszczelny.
A więc
leje rzęsiście i już jest to dla mnie zwykła sprawa. Krople deszczu walą w
płachtę zewnętrzną, jak serie z karabinu maszynowego.
Zbieram jeszcze trochę wody raz, drugi i
trzeci…Wreszcie woda przestaje napływać, wylewam z miski, zostawiam ręcznik na
podłodze przy wejściu, sam zwijam się w kłębek na odsuniętych w głąb namiotu
śpiworach. Grzmoty pomału oddalają się, błyski słabną. Deszcz wali o sufit bez
zmian, ale to nie robi już na mnie wrażenia. Kulminacja minęła. Robi się jakby
monotonnie. Ogarnia mnie senność i nie
wiadomo kiedy - usypiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz