Pobudka wraz z brzaskiem.
Robię kilka zdjęć porannych i wyruszam bez śniadania o szóstej przez górę
jagodową, do Radoszyc.
Zamierzałem kupić coś do jedzenia w sklepie w Radoszycach.
Pogoda idealna – przenajpiękniejsza, jakby Stachura powiedział.
Po drodze jest bacówka
przy szosie, wypijam słuszny kubek żentycy - serwatki z mleka owczego. Smakuje
jak kefir. Pyszności!!!
Na zdjęciu Hinduska, która zawitała w Bieszczady, towarzyszy mi przy piciu żentycy. Bardzo jej smakowało, tak bardzo, że wypiła dwa kubki.
Naraz facet, który nam nalewał, sięgnął do kubełka, z którego pochodził napitek, rozczapierzył
nieco palce i delikatnie zebrał z powierzchni żentycy garść utopionych wielkich
much. Po czym te muchy odrzucił na bok w trawę. Potem się przyjrzał, czy wszystkie
i jeszcze zrobił poprawkę w tym łowieniu. Zrobiło mi się przez moment dziwnie w
środku, jakby trochę niedobrze?
Robię zdjęcie kubełka, widać w nim jeszcze
dwie muchy, które właśnie wypływają na wierzch po tych ręcznych łowach ręką…. …Nie
jestem obrzydliwy, ale te muchy były takie wielkie i było ich tak dużo!
Mam chwilę
wątpliwości żołądkowej, robię więc zdjęcie desek na dachu bacówki.
Stoję i przypomina mi się
stary dowcip: - „ Siedzą dwie muchy na gównie, jedna puściła bąka, a druga na to: -
świnia! Przy jedzeniu?”
Ale już żentyca we mnie siedziała, było po
fakcie. Zapłaciłem 2 zł i dalej w drogę. Wytłumaczyłem sobie, że napitek był
bardzo smaczny, dlatego poznały się na nim również muchy. Tylko głód się już
ulotnił i tego sklepu w Radoszycach jakoś niespecjalnie szukałem, jeść mi się
odechciało, albo żentyca była taka konkretna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz