Przyjechali dziennikarze ze Szwajcarii. „Asia, zabierz
nas w Karkonosze – poprosili. Ale koniecznie pociągiem. Mamy opisać, jak
turysta z Europy, bez samochodu, może podróżować do najciekawszych, polskich
atrakcji”.
I zadrżałam i ucieszyłam się równocześnie. Pociągiem na ogół
podróżuję do Warszawy, ostatnio jechałam też do Drezna. Nie było źle. W sumie
niewiele wiem o dolnośląskich pociągach, więc przejażdżka z ciekawskimi gośćmi
wydała mi się atrakcyjna. Byłam też ciekawa, ile kosztuje taki wyjazd i jak
Dolny Śląsk wypadnie w oczach szwajcarskich redaktorów.
Umówiliśmy się tak, oni (dwie osoby – Jonas i Robert) będą
starali się radzić sobie sami, my będziemy ich wspierać i pomagać tylko kiedy
trzeba. Trochę miałam wrażenie, że nasi goście traktują wizytę w Polsce jak
pracę w kraju Trzeciego Świata, ale co tam. Wszystko ich ciekawiło, nawet
cieszyło, więc nie mogło być źle.
Śniadania nie chcieli jeść. „Za wcześnie na śniadanie” –
uznał Jonas – „Zjemy w pociągu” – przemilczałam ten pomysł (w końcu mieliśmy
ich wspierać w ostateczności i po cichu zrobiłam kanapki). Wybraliśmy pociąg do
Jeleniej Góry, który odchodzi z Wrocławia przed ósmą, gość więc miał prawo nie
jeść tak wcześnie. Taksówką dojechaliśmy na dworzec (25 zł) i zaczęły się
schody, bo przecież nasz wrocławski dworzec w nieustannym remoncie.
Postanowiliśmy oszczędzić im szukania kasy na „dworcu tymczasowym” (bilet dla
dwóch osób 36 zł) , widziałam jak z lekkim strachem patrzyli na przejścia do
peronów i w końcu jak z niedowierzaniem wsiedli do pociągu.
Był prawie pusty, kto w niedzielę jedzie pociągiem do
Jeleniej Góry? Nie wiem, jaki skład jeździ na ogół do Jeleniej, ten nasz
przypominał mroczne czasy PRLu. Niedomykające się okna, zatkana ubikacja z
latającymi po jej kątach kawałkami papieru toaletowego, zacinające się drzwi
pomiędzy wagonami. I ten zapach. Zapach zatkanej toalety radośnie panoszący się
po korytarzu.. Dla nas ciągle normalka. Ale dla Jonasa i Roberta nie. Gdy tylko
ociężale ruszyliśmy, pierwszy postanowił poszukać baru (wyjaśniłam, że pani z
bułeczkami i wózeczkiem nie będzie chodzić), drugiemu zachciało się do toalety.
Z poszukiwań (szumnie powiedziane, raptem cztery wagony) wrócili z oczami
okrągłymi jak spodki. „To wszystko jest bardzo dziwne, bardzo dziwne” –
mamrotał Robert. Jonas z wdzięcznością natomiast przyjął moje kanapki, nabrał
sił i rzucił się do fotografowania mijanych stacyjek. „Coś się tu stało?”
– pytał? To po powodzi, tak? A co z torami? Dlaczego tak wolno jedziemy?
Dlaczego stoimy?
W sumie dla kogoś nieobeznanego z polskimi realiami to może
być dziwne, że odcinek ponad stu kilometrów, który dzieli Wrocław od Jeleniej
Góry, tym pociągiem pokonuje się w trzy godziny i piętnaście minut. Stacyjki po
drodze są w strasznym stanie, poniszczone, pozabijane okna, czasem to stara
budka pokryta graffitti. Żal serce ściska. Widoki mało zachęcające, a jednak –
a może właśnie dlatego - nasi Szwajcarzy robili zdjęcia na każdym przystanku i
będą je dalej pokazywać światu. A ja nie wiedziałam, jak im bez wstydu
wytłumaczyć, dlaczego to wszystko tak wygląda. Może będziemy kiedyś drugą Irlandią,
ale na Szwajcarię to raczej się nie zanosi.
Od Marciszowa widoki robią się bardzo piękne, choć np.
stacyjka w Janowicach Wielkich woła o pomstę do nieba. Za chwilę z okien widać
Sokoliki, potem cudnie odnowiony pałac w Wojanowie i w końcu Jelenia Góra!
Na dworcu sympatyczny bar i decyzja, co dalej. Naszym celem była Przesieka. Z
dworca jedzie tam autobus nr 4 (bilet w autobusie 4,50 zł). I tu się zaczynają
schody, nie tylko dla obcokrajowców. W rozkładzie jazdy jest następująca
informacja o autobusie, który odchodzi o 11.58: 11.58 NR 58* przy czym N
oznacza, że autobus jeździ w niedzielę a gwiazdka, że nie jeździ. I bądź tu
człowieku mądry! Ale przyjechał. W Przesiece byliśmy po 30 minutach (niedziela,
nie było korków, a i pasażerów zaledwie kilku). Podróż, która samochodem
trwałaby niecałe dwie godziny, nam zabrała prawie sześć godzin. I cały czas nie
wiem, jak to logicznie wytłumaczyć naszym gościom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz