poniedziałek, 17 marca 2014

Schodzę z biwaku



Powinno być: - Ceremonia Zejścia z biwaku.
    
              Jest koniec lipca. 

Za mną kolejna runda pobytu w Boskim Siedmiogwiazdkowym Hotelu.
     To zejście z biwaku wymusza rozładowana bateria w telefonie i prawie rozładowana w aparacie, a także wyczerpanie zapasów jedzenia.

      Tak mi się za pierwszym razem wydawało, że tydzień samotni wystarczy. Nigdy przecież nie byłem tak długo bez ludzi. Teraz mi mało tego bycia bez ludzi.
    Jest właśnie koniec drugiej wyprawy do samego siebie. Właściwie cały pobyt w Bieszczadach jest wędrówką na spotkanie ze sobą, ale biwaki są ukoronowaniem tej wędrówki.

          Jeśli w siebie nie wchodzisz, to z siebie wychodzisz.

 Wsłuchuję się więc w to, co we mnie gra. Bo coś gra...To jakaś znana melodia. Odbieram słowa Króla Juliana - "Wyginam śmiało ciało, wyginam śmiało ciało, dla mnie to mało, mało!!!"
     
I  jeszcze coś we mnie zagrało na tym Zejściu: - po tym drugim biwaku dotarło do mnie, że to był drugi krok do stopienia się z przyrodą w bardzo głębokim związku. On - ten związek stał się w swej intensywności mistyczny, a w strukturze naukowy.
Wiem, że naukowość wyklucza autentycznych mistyków, którzy posługują się skrótem i paradoksem. Ja tylko czuję, że coś się stało we mnie, poprzez intensywną obserwację szczegółów. Nie muszę być mistykiem, nie muszę być kimś, mogę być nikim.
    Nic nie muszę….
Nie chcę być w transie, darzę tylko naturę – a jestem także jej częścią – darzę więc naturę uważnością. Natura jest wokół, ale także we mnie, w moim sercu. To jest coś, co można nazwać jednością. Życie natury jest moim życiem.
      Być może tak to czuję i opisuję, bo na tym właśnie biwaku stałem się prawdziwie sobą, czyli naturą. Albo jeszcze inaczej: - przypomniałem sobie wyraźnie kim jestem. Zawsze byłem naturą, tylko zapomniałem o tym, spałem ( Ten sen sprowadza na nas tresura, indoktrynacja).

Wszystko, co jest nowe, nieznane, co robisz po raz pierwszy, jest fascynujące. Ten drugi biwak był zupełnie niepodobny do pierwszego.

Nadchodzi znowu Uroczysty Nastrój.
Szykuję się niespiesznie do Ceremonii Zejścia.

        Wstał bezchmurny dzień. Mgły poranne ma dole, a tu powietrze jak kryształ. 

         


        
Wyruszę dopiero przed południem, pojadę do Łupkowa autobusem z Woli Michowej, z przystanku po drugiej stronie przełęczy Żebrak. Czas odjazdu łatwo zapamiętać, są tylko dwa kursy dziennie: 10.00 i 15.00.
Schodzę po wodę i na mycie. 
       
Znowu pachnie dziwnie i upojnie to jakieś ziele przy potoku.
       
Wszystkie czynności, to co robię, ma jakiś inny wymiar, jest tak bardzo inne od tego co znam……Czas zatrzymuje się nagle.
        Rejestruję refleksy słońca w płynącej wodzie, stoję w chłodnym potoku, stopy zanurzone po kostki, potok szumi, odbieram radość najbliższych roślin i drzew.
    - Z przeciwnego brzegu patrzy na mnie salamandra.
    - Liść z leszczyny wpada do wody.
    - Krzyknął orzeł…a ja go nie widzę, ale widzę.
    -  Obok namiotu jest lis.
    - No…. to zagadka. Stoję w potoku, a wiem, że lis zagląda do namiotu?
I widzę tego lisa?
    - To tylko refleksja w mgnieniu. Takie przebicie.
Dociera do mnie: - Czas nie istnieje. Wszystko dzieje się teraz. Wszystko wymieszane.

Znikam…Albo raczej stapiam się z miejscem. Niesamowite!
      Jestem, a jakby mnie nie było.
Takie samo uczucie miałem już kilkakrotnie, ostatnio dwa razy pod srebrnym piaskiem gwiazd, ale też przy semaforach w Łupkowie.
Tu odzywa się przeszłość i sekwencje z filmu: „Siła spokoju”.
       Film filmem, ale samemu tego doświadczyć! To Przyroda tak uczula, tak działa.
To się bierze z bezpośredniego Kontaktu.
Roztapiam się.
       Patrzę na swoje odbicie w wodzie. Jaki dziwny facet!
To ja?
Ten dziwny facet który patrzy na mnie, jest uśmiechnięty od ucha do ucha. To zaraźliwe, więc ja też się śmieję do niego.
  
                 To kilka sekund tylko było, może jedna długa sekunda, ale zostawiła wspomnienia. Zapisałem to co czułem, zapisałem pracowicie i dokładnie.
Podobało mi się!
      Wracam na górę.
Jest pięknie! Kraina Bojków w słońcu cała. 
     
Niepowtarzalny zapach pod dachem nieba.....
       
Ciekawe: - ostatnie zdjęcie z dnia zejścia ma na końcu nr 23. I aparat milknie.


Namiot już zwinięty, pakuję na koniec maleńką paczuszkę ze śmieciami i zaciągam sznurki.
Jeszcze śpiwór umocować na zewnątrz, razem z namiotem i druciakiem.
           Gotowe.
No, nie chce się odchodzić!
Ja tu wrócę jeszcze?

Jednym sławnym ruchem zarzucam na siebie plecak. Ten ruch, to coś takiego, jak cyrkowy skok kowboja na mustanga, bez użycia strzemion.
I mogę ruszać.

Ceremonia?
          Ona trwa przecież od samego rana, gdy tylko przywitałem się z Duchem Gór.
Podnoszę ręce pod ten dach nieba, i .....ruszam w dół.
      W głowie zaczynam słyszeć przecudną deklamację Azji-Tuchajbeja. Co za dykcja…i jaka polszczyzna!:

Jednego serca! tak mało, tak mało,
        Jednego serca trzeba mi na ziemi,
        Co by przy moim miłością zadrżało,
        A byłbym cichym pomiędzy cichemi.

            Jednych ust trzeba, skąd bym wieczność całą
            Pił napój szczęścia ustami moimi,
            I oczu dwoje, gdzie bym patrzał śmiało,
            Widząc się świętym pomiędzy świętymi!

        Jednego serca i rąk białych dwoje,
        Co by mi oczy zasłoniły moje,
        Bym zasnął słodko, marząc o aniele,

            Który mnie niesie w objęciach do nieba.
            Jednego serca! Tak mało mi trzeba...
            A jednak widzę, że żądam zbyt wiele!

Już na dole, przy cerkwisku, oglądam się za siebie i z piersi wyrywa się tylko jedno słowo:
              -  Ach!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz