Powinno być: - Ceremonia Zejścia z biwaku.
Jest koniec lipca.
Za mną kolejna runda pobytu w Boskim Siedmiogwiazdkowym Hotelu.
To zejście z biwaku wymusza rozładowana
bateria w telefonie i prawie rozładowana w aparacie, a także wyczerpanie
zapasów jedzenia.
Tak mi
się za pierwszym razem wydawało, że tydzień samotni wystarczy. Nigdy przecież
nie byłem tak długo bez ludzi. Teraz mi mało tego bycia bez ludzi.
Jest właśnie koniec drugiej wyprawy do
samego siebie. Właściwie cały pobyt w Bieszczadach jest wędrówką na spotkanie
ze sobą, ale biwaki są ukoronowaniem tej wędrówki.
Jeśli w siebie nie wchodzisz,
to z siebie wychodzisz.
Wsłuchuję się więc w to, co we mnie gra. Bo
coś gra...To jakaś znana melodia. Odbieram słowa Króla Juliana - "Wyginam
śmiało ciało, wyginam śmiało ciało, dla mnie to mało, mało!!!"
I jeszcze
coś we mnie zagrało na tym Zejściu: - po tym drugim biwaku dotarło do mnie,
że to był drugi krok do stopienia się z przyrodą w bardzo głębokim związku.
On - ten związek stał się w swej intensywności mistyczny, a w strukturze
naukowy.
Wiem, że naukowość wyklucza autentycznych mistyków,
którzy posługują się skrótem i paradoksem. Ja tylko czuję, że coś się stało we
mnie, poprzez intensywną obserwację szczegółów. Nie muszę być mistykiem, nie
muszę być kimś, mogę być nikim.
Nic nie
muszę….
Nie chcę być w transie, darzę tylko naturę – a
jestem także jej częścią – darzę więc naturę uważnością. Natura jest wokół, ale
także we mnie, w moim sercu. To jest coś, co można nazwać jednością. Życie
natury jest moim życiem.
Być
może tak to czuję i opisuję, bo na tym właśnie biwaku stałem się prawdziwie
sobą, czyli naturą. Albo jeszcze inaczej: - przypomniałem sobie wyraźnie kim
jestem. Zawsze byłem naturą, tylko zapomniałem o tym, spałem ( Ten sen
sprowadza na nas tresura, indoktrynacja).
Wszystko, co jest nowe,
nieznane, co robisz po raz pierwszy, jest fascynujące. Ten drugi biwak był
zupełnie niepodobny do pierwszego.
Nadchodzi znowu Uroczysty
Nastrój.
Szykuję się niespiesznie
do Ceremonii Zejścia.
Wstał bezchmurny dzień. Mgły poranne ma dole, a tu powietrze jak
kryształ.
Wyruszę dopiero przed południem, pojadę do Łupkowa autobusem z Woli
Michowej, z przystanku po drugiej stronie przełęczy Żebrak. Czas odjazdu łatwo
zapamiętać, są tylko dwa kursy dziennie: 10.00 i 15.00.
Schodzę po wodę i na
mycie.
Znowu pachnie dziwnie i upojnie to jakieś ziele przy potoku.
Wszystkie czynności, to co
robię, ma jakiś inny wymiar, jest tak bardzo inne od tego co znam……Czas
zatrzymuje się nagle.
Rejestruję refleksy słońca w płynącej
wodzie, stoję w chłodnym potoku, stopy zanurzone po kostki, potok szumi,
odbieram radość najbliższych roślin i drzew.
- Z przeciwnego brzegu patrzy na mnie
salamandra.
- Liść z leszczyny wpada do wody.
- Krzyknął orzeł…a ja go nie widzę, ale
widzę.
-
Obok namiotu jest lis.
- No…. to zagadka. Stoję w potoku, a wiem,
że lis zagląda do namiotu?
I widzę tego lisa?
- To tylko refleksja w mgnieniu. Takie
przebicie.
Dociera do mnie: - Czas
nie istnieje. Wszystko dzieje się teraz. Wszystko wymieszane.
Znikam…Albo raczej stapiam
się z miejscem. Niesamowite!
Jestem, a jakby mnie nie było.
Takie samo uczucie miałem
już kilkakrotnie, ostatnio dwa razy pod srebrnym piaskiem gwiazd, ale też przy
semaforach w Łupkowie.
Tu odzywa się przeszłość i
sekwencje z filmu: „Siła spokoju”.
Film filmem, ale samemu tego
doświadczyć! To Przyroda tak uczula, tak działa.
To się bierze z
bezpośredniego Kontaktu.
Roztapiam się.
Patrzę na swoje odbicie w wodzie. Jaki
dziwny facet!
To ja?
Ten dziwny facet który
patrzy na mnie, jest uśmiechnięty od ucha do ucha. To zaraźliwe, więc ja też
się śmieję do niego.
To kilka sekund tylko było, może
jedna długa sekunda, ale zostawiła wspomnienia. Zapisałem to co czułem,
zapisałem pracowicie i dokładnie.
Podobało mi się!
Wracam na górę.
Jest pięknie! Kraina
Bojków w słońcu cała.
Niepowtarzalny zapach pod dachem nieba.....
Namiot już zwinięty,
pakuję na koniec maleńką paczuszkę ze śmieciami i zaciągam sznurki.
Jeszcze śpiwór umocować na
zewnątrz, razem z namiotem i druciakiem.
Gotowe.
No, nie chce się
odchodzić!
Ja tu wrócę jeszcze?
Jednym sławnym ruchem
zarzucam na siebie plecak. Ten ruch, to coś takiego, jak cyrkowy skok kowboja
na mustanga, bez użycia strzemion.
I mogę ruszać.
Ceremonia?
Ona trwa przecież od samego rana, gdy
tylko przywitałem się z Duchem Gór.
Podnoszę ręce pod ten dach
nieba, i .....ruszam w dół.
W głowie zaczynam słyszeć przecudną deklamację
Azji-Tuchajbeja. Co za dykcja…i jaka polszczyzna!:
Jednego
serca! tak mało, tak mało,
Jednego serca trzeba mi na ziemi,
Co by przy moim miłością zadrżało,
A byłbym cichym pomiędzy cichemi.
Jednych ust trzeba, skąd bym
wieczność całą
Pił napój szczęścia ustami moimi,
I oczu dwoje, gdzie bym patrzał
śmiało,
Widząc się świętym pomiędzy
świętymi!
Jednego serca i rąk białych dwoje,
Co by mi oczy zasłoniły moje,
Bym zasnął słodko, marząc o aniele,
Który mnie niesie w objęciach do
nieba.
Jednego serca! Tak mało mi
trzeba...
A jednak widzę, że żądam zbyt
wiele!
Już na dole, przy
cerkwisku, oglądam się za siebie i z piersi wyrywa się tylko jedno słowo:
- Ach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz