Babcia nigdy tych świec
nie zapalała, lecz upierała się, że one płoną, lecz ten ogień jest niewidzialny
dla naszych oczu, a płomień jest bardziej gorący od zwykłego.
Zawsze kochałem Boże
Narodzenie, choć nie przepadałem za dniami, kiedy trzeba było zapomnieć o
wszystkim oprócz sprzątania, gotowania.....Nasi rodzice pilnowali, byśmy od
małego (jest nas czwórka - ja, Monika, Tomek i Maciek) brali udział w przygotowaniach.
Nawet jeśli miało to być próbowanie ciasta,
czy wieszanie bombek na najniższych gałązkach choinki.
Dzień przed Wigilią
przyjeżdżała babcia Helena. W jakiś dziwny sposób chwila, gdy wchodziła w drzwi
domu, oznaczała początek świąt. Nie pierwsza gwiazdka na niebie, ale pierwszy
uśmiech babci Heleny.
Babcia była strażniczką
wszystkich tradycji, w tym tradycji ze świecami, której w żadnej innej rodzinie
nie kultywowano.
Zawsze robiła góralskie
wigilijne potrawy - fizioły ze śliwkami, grzybową maczankę, kwaśnicę. A
wszystko pyszne, palce lizać!
Ona uczyła nas góralskich kolęd i
pilnowała, byśmy je śpiewali, zanim nadejdzie czas prezentów. I opowiadała nam
cudne historie, które w świetle choinkowych lampek dostawały wymiaru znacznie
głębszego i barwniejszego niż oglądane filmy.
Najważniejszą jednak
chwilą było, kiedy babcia Helena wykonywała swój rytuał ze świecami. Ten
rytuał, wykonywany przez babcię, uznawaliśmy za część świątecznych obrządków.
Babcia otwierała drewniane pudełko i
wyjmowała z niego trzy świece, które ustawiała na środku stołu, a my
podchodziliśmy wtedy, żeby - podzielić się opłatkiem.
- Ta dla Anioła Wiary - mówiła babcia
stawiając białą świecę.
- Ta dla Anioła Nadziei - mówiła przy
zielonej.
- Ta dla Anioła Miłości - i drżącą ręką
stawiała żółtą.
Dziś te trzy anioły zasiadają przy naszym
stole, darząc nas błogosławieństwem i pilnując, by przez cały następny rok nic
złego nam się nie stało......
Rodzice byli poważni,
babcia wzruszona, my przejęci. Jako mały chłopiec niemal czułem dotyk
niewidzialnych, anielskich skrzydeł.
Kiedyś Tomek spytał,
dlaczego nie zapalamy tych świec.
- One się palą - odparła babcia, - palą
się anielskim niewidzialnym dla naszych oczu płomieniem. Ten płomień jest
bardziej gorący od zwykłego i dlatego sięga naszych dusz, ogrzewając je wiarą,
nadzieją i miłością.
Świece stały na stole
przez całe święta, a na koniec babcia zbierała je i wkładała do pudełka, gdzie
czekały na następną wigilię.
Mijały lata, my dorastaliśmy, a magia świąt
pozostawała, biorąc swe źródło w babci Helenie i trzech aniołach przy naszym
stole. Chociaż.....tak jak kropla drąży skałę, a rdza wgryza się w metal, tak
świat zewnętrzny zaczął wdzierać się i w ten obszar naszego życia.
Nie byliśmy już małymi
dziećmi, patrzyliśmy na dorosłych podejrzliwie. Wiedza wypierała wiarę. Zaczęliśmy
wątpić.
Nadeszła wigilia 2010 roku.
Byliśmy już po kolacji,
siedzieliśmy w paradnym pokoju, a ja zerkałem niecierpliwie pod choinkę, gdzie
prawdopodobnie leżała moja nowa komórka. I wtedy Tomek spytał:
- Babciu, zawsze stawiasz na stole te trzy
świece. Ale to przecież żadna ogólna tradycja, nikt inny tego nie robi, w
żadnej rodzinie. Tylko ty tak robisz, dlaczego?
Rodzice przerwali rozmowę
i spojrzeli na babcię z wyczekiwaniem.
- Może już czas - powiedział tata - mama
nigdy nie opowiedziała dzieciom tej historii.
- No właśnie - dodał najmłodszy Maciek - to
pewnie jak z tym świętym Mikołajem, co to go naprawdę nie ma. W głosie Maćka
była pretensja, bo prawda o Mikołaju objawiła mu się dwa lata wcześniej i do
tej pory nie mógł sobie z tym poradzić.
Babcia pokiwała głową,
jakby dyskutowała z kimś niewidzialnym.
- Dobrze, myślę, że już czas.
Wstała, podeszła do stołu
i wzięła świece. Usiadła z nimi w fotelu, świece położyła na podołku, po czym
wskazała na białą.
Anioł Wiary stanął na mojej
drodze jako pierwszy.
- Było to dawno temu. Jako młoda nauczycielka
przyjechałam w góry, aby uczyć w szkole podstawowej. Zamieszkałam u gaździny,
tuż za wioską. Gaździna miała syna, który okoliczne góry znał, jak własną
kieszeń. Późnie pracowała jako przewodnik turystów, a także szukał ich, gdy się
pogubili.
- Dziadek Borys? - spytałem.
Nie znaliśmy dziadka,
zmarł, kiedy Tomek miał cztery lata, a Maciek się jeszcze nie urodził.
O dziadku dużo
słyszeliśmy. Babcia się uśmiechnęła.
- Tak, dziadek Borys. Ale na początku wcale
nie sądziłam, że będzie moim mężem. Niezbyt się lubiliśmy. On uważał, że jako
miastowa nauczycielka mam fiu bździu w głowie, a ja uważałam, że on jest
ciemnym góralem. Ciągle się sprzeczaliśmy, wbijaliśmy sobie szpilki......
- Kto się czubi, ten się lubi - mruknęła
mama z uśmiechem.
- Na to wygląda - stwierdziła babcia.
W grudniu przed świętami
znów się pokłóciliśmy. Uparłam się, że skoro on mnie obraża, to nie spędzę
świąt z jego rodziną, tylko zrobię swoje własne. Potrzebowałam choinki.
Wyruszyła więc do lasu,
aby znaleźć jakąś niedużą. Szłam i szłam, ale wszystkie choinki wydawały mi się
zbyt duże.
Trudno byłoby taką przytargać
do domu. Robiło się coraz zimniej i zaczął padać gęsty śnieg.
Zrozumiałam, że złość
zapędziła mnie w kozi róg. Lasu nie znałam i zgubiłam drogę. Robiło się ciemno
i straszno. Traciłam siły…..
Wiedziałam, że nie wolno
mi usiąść, bo zasnę i się już nigdy nie obudzę. Modliłam się do Anioła Stróża,
by mnie uratował.
I wtedy między drzewami zobaczyłam małe
światełko. Ruszyłam w tamtym kierunku. Szłam i szłam, sił ubywało, a światełko
jakby zmieniało kierunek, prowadząc mnie przez las…….W głębi serca chwyciłam
się myśli, że to światełko mnie uratuje.
I w pewnej chwili wyszłam
na małą polankę, na kt…órej stał szałas wędrowców. Słyszałam o nich – kiedyś
górale budowali je w pewnych miejscach jako schronienie dla ludzi, którzy muszą
przeczekać w lesie noc, czy złą pogodę.
W szałasie w skrzyni znalazłam koc…..
Babcia przerwała,
zamyśliła się.
Maciek nie wytrzymał,
złapał babcię za rękę.
- Co było dalej, babciu?!
- Ach…No tak…- westchnęła
i mówiła dalej:
- Czułam, że to anioł
którego wzywałam, doprowadził mnie w to miejsce. Owinęłam się kocem i
siedziałam w kucki szczękając zębami. Czekałam. Na kogo? Na co?
Nie wiedziałam do chwili,
gdy drzwi się otworzyły i do środka wszedł człowiek, cały w śniegu.
- „Kiedyś
mnie przyprawisz o śmierć, kobieto!” – burknęła postać, a ja wtedy
rozpoznałam Borysa.
Matka mu powiedziała, że
złoszcząc się poszłam do lasu po choinkę. Poszedł za mną, szukał mnie, aż
wreszcie postanowił zajść do szałasu. Przeczuwał, że może mnie tu znaleźć.
Babcia dotknęła białej
świecy.
- Święta spędziłam z
rodziną Borysa. Na stole postawiłam tę świecę, dla anioła wiary, w
podziękowaniu, że wysłuchał mojej modlitwy, i z prośbą, by chronił mnie i moich
bliskich. I tak robię każdego roku.
- a zielona świeca? –
zapytał Maciek.
Babcia wzięła do starej
dłoni zieloną świecę.
Anioł Nadziei stanął na mojej drodze
jako drugi.
- Też była zima. Pięć lat
później. Połowa grudnia. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży, miała się urodzić
wasza mama.
Babcia i mama popatrzyły
na siebie z miłością.
- Miałam wyznaczony termin porodu na
początek stycznia, ale Hania się śpieszyła. Wieczorem dostałam bólów. Borys
pobiegł do szkoły i zadzwonił do sąsiedniego miasteczka po lekarza. Wtedy
komórek nie było – pokiwała głową.
- Co za beznadzieja – mruknął pod nosem
Maciek, ale Monika kopnęła go w goleń, żeby się zamknął.
- Jednak zanim lekarz
dojechał, zerwała się śnieżyca. A ja zaczęłam rodzić. W wiosce była akuszerka,
przybiegła na wezwanie i razem z teściową próbowała odebrać poród, ale dziecko
ustawiło się pośladkami….
Czekaliśmy na lekarza, jak
na zbawienie, lecz za oknem zawieja, ciemno, choć oko wykol….Borys siedział
przy mnie, trzymał za rękę. Słyszałam, jak mówił: -„Nie odpuszczaj, nie
rezygnuj, wszystko będzie dobrze, Bóg nas nie opuści. Pamiętasz naszego anioła?
Po co by nas spiknął, gdyby teraz miała nie pomóc?
Wierz i miej nadzieję….”.
Odpływałam, ale te słowa były jakby liną,
która trzymała mnie po tej stronie. W końcu lekarz się pojawił.
Ledwo się rozebrał, już umył
ręce usiadł przede mną i zaczął ustawiać dziecko. I cały czas gadał – babcia
naśladowała niski głos lekarza: - „Pogubiłem drogę w tej zawiei….No, gdzie ta
nóżka….Samochód buksował, dzięki Bogu, że to ruski łazik, inne padłyby na amen.
I nagle słyszę dzwonki sań…..O, teraz się obracamy, bardzo ładnie…..No więc,
jakim cudem słyszę te dzwonki, skoro silnik wyje, wiatr duje? Ale słyszę, więc
myślę sobie, skoro sanie jadą, znaczy jest droga, nasłuchuję, po lewo dzwonią,
to skręcam kołami, dodaję gazu i wyjeżdżam….No, pani nauczycielko, przemy,
przemy…..I tak dojechałem za tymi dzwonkami do was.
Podziękujcie sąsiadowi, co
to saniami jechał….O, witamy śliczną dziewczynkę na tym świecie, witamy….”
Mama urodziła się zdrowa. Dziadkowie
wypytywali potem sąsiadów, ale nikt wtedy nosa z domu nie wychylił. Więc babcia
i dziadek już wiedzieli, kto im pomógł w nieszczęściu.
Tak oto w najbliższą
Wigilię obok białej świecy stanęła zielona.
- Zieleń to kolor nadziei – wyjaśniła
babcia, zarumieniona od wspomnień.
- A żółta, złota, ta
świeca Miłości? – szepnął Maciek.
Jako trzeci stanął na mojej drodze Anioł
Miłości.
- Z waszym dziadkiem
przeżyliśmy razem trzydzieści lat, o wiele za mało. Nie byłam przygotowana na
jego śmierć. Kochałam go i bez niego nie chciałam żyć. Wszystko straciło kolor,
blask i znaczenie. A zwłaszcza święta. Nie pamiętacie tego, bo byliście mali.
Wtedy wasi rodzice przyjechali do mnie na święta, bo powiedziałam, że ja
nigdzie nie jadę, nikogo nie chcę widzieć.
Przygotowali wszystko – choinkę, potrawy.
A ja siedziałam w sypialni. Nie chciałam jeść, pić, nie chciałam na was
patrzeć. Chciałam umrzeć.
Słyszałam za drzwiami
rozmowy moich dzieci, krzyki i śmiech wnucząt….Siedziałam przed ciemnym oknem,
za którym sypał śnieg. Na kolanach miałam pudełko i dwie świece…..
I wtedy w szybie zobaczyłam waszego
dziadka – silnego, wysokiego, w baranim kożuchu. Powiedział: - „Bóg napełnił cię oceanem miłości nie po to,
byś obdarzała nią tylko jednego człowieka. Cały świat potrzebuje twojej
miłości, a przede wszystkim twoja rodzina. Gdy przyjdzie czas, spotkamy się,
ale to nie dziś. Nie jutro. Pewnego dnia. Obiecuję”.
A wasz dziadek zawsze
spełniał obietnice. Więc…..- babcia zamilkła, a po jej policzku spłynęła łza.
- I babcia wyszła z sypialni – powiedziała
cicho mama.
- Babcia wyszła z sypialni
i podeszła do wigilijnego stołu. Na nim postawiła najpierw białą świecę, potem
zieloną, a na końcu złotą, dla anioła miłości.
Babcia potwierdziła słowa mamy skinieniem
głowy, podniosła się z fotela i odstawiła świece na stół.
- Fajne opowieści – powiedział Maciek – i
fajne symbole.
- Fajne? – babcia spojrzała na niego spod
oka – Prawdziwe.
- Jasne. Ale bez tej anielskiej części. Po
prostu przypadek i tyle. A to znaczy, że nie ma niewidzialnego ognia –
zakończył Maciek z żalem swój wywód.
- Jest niewidzialny ogień – odparła
babcia.
- Nie ma – upierał się Maciek.
- Dość – powiedziała mama – ubierajcie
się, idziemy na pasterkę.
Kiedy wychodziłem z
pokoju, obejrzałem się jeszcze – na stole, w blasku choinkowych lampek, stały
trzy smukłe świece. Babcia nie szła z nami, chciała zostać sama.
Mnie opowieści babci
bardzo się podobały, ale jak i Maciek, wierzyłem jedynie w ich realną część.
Do domu wróciliśmy półtorej godziny
później. Rozbawieni weszliśmy do pokoju i stanęliśmy jak wryci. W pomieszczeniu
unosił się silny zapach stearyny, na stole stały stopione resztki trzech
świec……
Tej nocy babcia była z nami po raz ostatni.
Nad ranem dołączyła do dziadka
Borysa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz