środa, 12 marca 2014

Trzy świece




Babcia nigdy tych świec nie zapalała, lecz upierała się, że one płoną, lecz ten ogień jest niewidzialny dla naszych oczu, a płomień jest bardziej gorący od zwykłego.



Zawsze kochałem Boże Narodzenie, choć nie przepadałem za dniami, kiedy trzeba było zapomnieć o wszystkim oprócz sprzątania, gotowania.....Nasi rodzice pilnowali, byśmy od małego (jest nas czwórka - ja, Monika, Tomek i Maciek) brali udział w przygotowaniach.
    Nawet jeśli miało to być próbowanie ciasta, czy wieszanie bombek na najniższych gałązkach choinki.

Dzień przed Wigilią przyjeżdżała babcia Helena. W jakiś dziwny sposób chwila, gdy wchodziła w drzwi domu, oznaczała początek świąt. Nie pierwsza gwiazdka na niebie, ale pierwszy uśmiech babci Heleny.

Babcia była strażniczką wszystkich tradycji, w tym tradycji ze świecami, której w żadnej innej rodzinie nie kultywowano.
Zawsze robiła góralskie wigilijne potrawy - fizioły ze śliwkami, grzybową maczankę, kwaśnicę. A wszystko pyszne, palce lizać!
    Ona uczyła nas góralskich kolęd i pilnowała, byśmy je śpiewali, zanim nadejdzie czas prezentów. I opowiadała nam cudne historie, które w świetle choinkowych lampek dostawały wymiaru znacznie głębszego i barwniejszego niż oglądane filmy.
Najważniejszą jednak chwilą było, kiedy babcia Helena wykonywała swój rytuał ze świecami. Ten rytuał, wykonywany przez babcię, uznawaliśmy za część świątecznych obrządków.
     Babcia otwierała drewniane pudełko i wyjmowała z niego trzy świece, które ustawiała na środku stołu, a my podchodziliśmy wtedy, żeby - podzielić się opłatkiem.

      - Ta dla Anioła Wiary - mówiła babcia stawiając białą świecę.
      - Ta dla Anioła Nadziei - mówiła przy zielonej.
      - Ta dla Anioła Miłości - i drżącą ręką stawiała żółtą.
       
 


Dziś te trzy anioły zasiadają przy naszym stole, darząc nas błogosławieństwem i pilnując, by przez cały następny rok nic złego nam się nie stało......

Rodzice byli poważni, babcia wzruszona, my przejęci. Jako mały chłopiec niemal czułem dotyk niewidzialnych, anielskich skrzydeł.

Kiedyś Tomek spytał, dlaczego nie zapalamy tych świec.

     - One się palą - odparła babcia, - palą się anielskim niewidzialnym dla naszych oczu płomieniem. Ten płomień jest bardziej gorący od zwykłego i dlatego sięga naszych dusz, ogrzewając je wiarą, nadzieją i miłością.

Świece stały na stole przez całe święta, a na koniec babcia zbierała je i wkładała do pudełka, gdzie czekały na następną wigilię.
    Mijały lata, my dorastaliśmy, a magia świąt pozostawała, biorąc swe źródło w babci Helenie i trzech aniołach przy naszym stole. Chociaż.....tak jak kropla drąży skałę, a rdza wgryza się w metal, tak świat zewnętrzny zaczął wdzierać się i w ten obszar naszego życia.
Nie byliśmy już małymi dziećmi, patrzyliśmy na dorosłych podejrzliwie. Wiedza wypierała wiarę. Zaczęliśmy wątpić.
    Nadeszła wigilia 2010 roku.

Byliśmy już po kolacji, siedzieliśmy w paradnym pokoju, a ja zerkałem niecierpliwie pod choinkę, gdzie prawdopodobnie leżała moja nowa komórka. I wtedy Tomek spytał:
   - Babciu, zawsze stawiasz na stole te trzy świece. Ale to przecież żadna ogólna tradycja, nikt inny tego nie robi, w żadnej rodzinie. Tylko ty tak robisz, dlaczego?

Rodzice przerwali rozmowę i spojrzeli na babcię z wyczekiwaniem.
    - Może już czas - powiedział tata - mama nigdy nie opowiedziała dzieciom tej historii.
    - No właśnie - dodał najmłodszy Maciek - to pewnie jak z tym świętym Mikołajem, co to go naprawdę nie ma. W głosie Maćka była pretensja, bo prawda o Mikołaju objawiła mu się dwa lata wcześniej i do tej pory nie mógł sobie z tym poradzić.
Babcia pokiwała głową, jakby dyskutowała z kimś niewidzialnym.
     - Dobrze, myślę, że już czas.
Wstała, podeszła do stołu i wzięła świece. Usiadła z nimi w fotelu, świece położyła na podołku, po czym wskazała na białą.

                Anioł Wiary stanął na mojej drodze jako pierwszy.

 - Było to dawno temu. Jako młoda nauczycielka przyjechałam w góry, aby uczyć w szkole podstawowej. Zamieszkałam u gaździny, tuż za wioską. Gaździna miała syna, który okoliczne góry znał, jak własną kieszeń. Późnie pracowała jako przewodnik turystów, a także szukał ich, gdy się pogubili.
    - Dziadek Borys? - spytałem.
Nie znaliśmy dziadka, zmarł, kiedy Tomek miał cztery lata, a Maciek się jeszcze nie urodził.
O dziadku dużo słyszeliśmy. Babcia się uśmiechnęła.
    - Tak, dziadek Borys. Ale na początku wcale nie sądziłam, że będzie moim mężem. Niezbyt się lubiliśmy. On uważał, że jako miastowa nauczycielka mam fiu bździu w głowie, a ja uważałam, że on jest ciemnym góralem. Ciągle się sprzeczaliśmy, wbijaliśmy sobie szpilki......
    - Kto się czubi, ten się lubi - mruknęła mama z uśmiechem.
    - Na to wygląda - stwierdziła babcia.
W grudniu przed świętami znów się pokłóciliśmy. Uparłam się, że skoro on mnie obraża, to nie spędzę świąt z jego rodziną, tylko zrobię swoje własne. Potrzebowałam choinki.
Wyruszyła więc do lasu, aby znaleźć jakąś niedużą. Szłam i szłam, ale wszystkie choinki wydawały mi się zbyt duże.
Trudno byłoby taką przytargać do domu. Robiło się coraz zimniej i zaczął padać gęsty śnieg.
Zrozumiałam, że złość zapędziła mnie w kozi róg. Lasu nie znałam i zgubiłam drogę. Robiło się ciemno i straszno. Traciłam siły…..
Wiedziałam, że nie wolno mi usiąść, bo zasnę i się już nigdy nie obudzę. Modliłam się do Anioła Stróża, by mnie uratował.
     I wtedy między drzewami zobaczyłam małe światełko. Ruszyłam w tamtym kierunku. Szłam i szłam, sił ubywało, a światełko jakby zmieniało kierunek, prowadząc mnie przez las…….W głębi serca chwyciłam się myśli, że to światełko mnie uratuje.
I w pewnej chwili wyszłam na małą polankę, na kt…órej stał szałas wędrowców. Słyszałam o nich – kiedyś górale budowali je w pewnych miejscach jako schronienie dla ludzi, którzy muszą przeczekać w lesie noc, czy złą pogodę.
     W szałasie w skrzyni znalazłam koc…..
Babcia przerwała, zamyśliła się.

Maciek nie wytrzymał, złapał babcię za rękę.
    - Co było dalej, babciu?!

- Ach…No tak…- westchnęła i mówiła dalej:
- Czułam, że to anioł którego wzywałam, doprowadził mnie w to miejsce. Owinęłam się kocem i siedziałam w kucki szczękając zębami. Czekałam. Na kogo? Na co?
Nie wiedziałam do chwili, gdy drzwi się otworzyły i do środka wszedł człowiek, cały w śniegu.
   - „Kiedyś mnie przyprawisz o śmierć, kobieto!” – burknęła postać, a ja wtedy rozpoznałam Borysa.
Matka mu powiedziała, że złoszcząc się poszłam do lasu po choinkę. Poszedł za mną, szukał mnie, aż wreszcie postanowił zajść do szałasu. Przeczuwał, że może mnie tu znaleźć.
Babcia dotknęła białej świecy.
- Święta spędziłam z rodziną Borysa. Na stole postawiłam tę świecę, dla anioła wiary, w podziękowaniu, że wysłuchał mojej modlitwy, i z prośbą, by chronił mnie i moich bliskich. I tak robię każdego roku.

- a zielona świeca? – zapytał Maciek.

Babcia wzięła do starej dłoni zieloną świecę.

        Anioł Nadziei stanął na mojej drodze jako drugi.
   
- Też była zima. Pięć lat później. Połowa grudnia. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży, miała się urodzić wasza mama.
Babcia i mama popatrzyły na siebie z miłością.
    - Miałam wyznaczony termin porodu na początek stycznia, ale Hania się śpieszyła. Wieczorem dostałam bólów. Borys pobiegł do szkoły i zadzwonił do sąsiedniego miasteczka po lekarza. Wtedy komórek nie było – pokiwała głową.
    - Co za beznadzieja – mruknął pod nosem Maciek, ale Monika kopnęła go w goleń, żeby się zamknął.

- Jednak zanim lekarz dojechał, zerwała się śnieżyca. A ja zaczęłam rodzić. W wiosce była akuszerka, przybiegła na wezwanie i razem z teściową próbowała odebrać poród, ale dziecko ustawiło się pośladkami….
Czekaliśmy na lekarza, jak na zbawienie, lecz za oknem zawieja, ciemno, choć oko wykol….Borys siedział przy mnie, trzymał za rękę. Słyszałam, jak mówił: -„Nie odpuszczaj, nie rezygnuj, wszystko będzie dobrze, Bóg nas nie opuści. Pamiętasz naszego anioła? Po co by nas spiknął, gdyby teraz miała nie pomóc?
Wierz i miej nadzieję….”.
     Odpływałam, ale te słowa były jakby liną, która trzymała mnie po tej stronie. W końcu lekarz się pojawił.
Ledwo się rozebrał, już umył ręce usiadł przede mną i zaczął ustawiać dziecko. I cały czas gadał – babcia naśladowała niski głos lekarza: - „Pogubiłem drogę w tej zawiei….No, gdzie ta nóżka….Samochód buksował, dzięki Bogu, że to ruski łazik, inne padłyby na amen. I nagle słyszę dzwonki sań…..O, teraz się obracamy, bardzo ładnie…..No więc, jakim cudem słyszę te dzwonki, skoro silnik wyje, wiatr duje? Ale słyszę, więc myślę sobie, skoro sanie jadą, znaczy jest droga, nasłuchuję, po lewo dzwonią, to skręcam kołami, dodaję gazu i wyjeżdżam….No, pani nauczycielko, przemy, przemy…..I tak dojechałem za tymi dzwonkami do was.
Podziękujcie sąsiadowi, co to saniami jechał….O, witamy śliczną dziewczynkę na tym świecie, witamy….”
      Mama urodziła się zdrowa. Dziadkowie wypytywali potem sąsiadów, ale nikt wtedy nosa z domu nie wychylił. Więc babcia i dziadek już wiedzieli, kto im pomógł w nieszczęściu.
Tak oto w najbliższą Wigilię obok białej świecy stanęła zielona.
     - Zieleń to kolor nadziei – wyjaśniła babcia, zarumieniona od wspomnień.

- A żółta, złota, ta świeca Miłości? – szepnął Maciek.

        Jako trzeci stanął na mojej drodze Anioł Miłości.

- Z waszym dziadkiem przeżyliśmy razem trzydzieści lat, o wiele za mało. Nie byłam przygotowana na jego śmierć. Kochałam go i bez niego nie chciałam żyć. Wszystko straciło kolor, blask i znaczenie. A zwłaszcza święta. Nie pamiętacie tego, bo byliście mali. Wtedy wasi rodzice przyjechali do mnie na święta, bo powiedziałam, że ja nigdzie nie jadę, nikogo nie chcę widzieć.
      Przygotowali wszystko – choinkę, potrawy. A ja siedziałam w sypialni. Nie chciałam jeść, pić, nie chciałam na was patrzeć. Chciałam umrzeć.
Słyszałam za drzwiami rozmowy moich dzieci, krzyki i śmiech wnucząt….Siedziałam przed ciemnym oknem, za którym sypał śnieg. Na kolanach miałam pudełko i dwie świece…..
      I wtedy w szybie zobaczyłam waszego dziadka – silnego, wysokiego, w baranim kożuchu. Powiedział: - „Bóg napełnił cię oceanem miłości nie po to, byś obdarzała nią tylko jednego człowieka. Cały świat potrzebuje twojej miłości, a przede wszystkim twoja rodzina. Gdy przyjdzie czas, spotkamy się, ale to nie dziś. Nie jutro. Pewnego dnia. Obiecuję”.
A wasz dziadek zawsze spełniał obietnice. Więc…..- babcia zamilkła, a po jej policzku spłynęła łza.
     - I babcia wyszła z sypialni – powiedziała cicho mama.
- Babcia wyszła z sypialni i podeszła do wigilijnego stołu. Na nim postawiła najpierw białą świecę, potem zieloną, a na końcu złotą, dla anioła miłości.
    Babcia potwierdziła słowa mamy skinieniem głowy, podniosła się z fotela i odstawiła świece na stół.
    - Fajne opowieści – powiedział Maciek – i fajne symbole.
    - Fajne? – babcia spojrzała na niego spod oka – Prawdziwe.
    - Jasne. Ale bez tej anielskiej części. Po prostu przypadek i tyle. A to znaczy, że nie ma niewidzialnego ognia – zakończył Maciek z żalem swój wywód.
     - Jest niewidzialny ogień – odparła babcia.
     - Nie ma – upierał się Maciek.
     - Dość – powiedziała mama – ubierajcie się, idziemy na pasterkę.
Kiedy wychodziłem z pokoju, obejrzałem się jeszcze – na stole, w blasku choinkowych lampek, stały trzy smukłe świece. Babcia nie szła z nami, chciała zostać sama.
Mnie opowieści babci bardzo się podobały, ale jak i Maciek, wierzyłem jedynie w ich realną część.
    Do domu wróciliśmy półtorej godziny później. Rozbawieni weszliśmy do pokoju i stanęliśmy jak wryci. W pomieszczeniu unosił się silny zapach stearyny, na stole stały stopione resztki trzech świec……
    Tej nocy babcia była z nami po raz ostatni.
Nad ranem dołączyła do dziadka Borysa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz