środa, 27 kwietnia 2016

Piknik na Otrycie

Poranek wstaje cudny.
Dziś odchodzę z Otrytu.
       Pospałem do syta, plecak prawie spakowany, pojadłem, gotuję jeszcze wodę na kawę, gdy nadchodzi mieszane, rozgadane towarzystwo w średnim wieku. Trzy panie i dwóch panów. Rej wodzi jak słyszę pani Jadziunia. 
Przyszli na miejsce widokowe, zakłócili ciszę, rozkładają kocyki nieopodal. Pięć osób, a szumu robią co niemiara.
- Dzień dobry!
- Ahoj.
- Pan mieszka w Chacie Socjologów? Zagaja pani Jadziunia.
- Nie.
Daję w ten wyraźny sposób znać, że nie palę się do rozmowy.
Jednak pani Jadziunia się nie zraża. 
- To gdzie pan śpi?  Korci mnie, żeby odpowiedzieć: - a gówno to panią obchodzi.... Ale się powstrzymałem.
- Namiot. 
- I nie boi się pan?
- Czego? 
- Niedźwiedzi, wilków, żmij?
- Nie, ich to się nie boję....
Zawiesiłem głos. Wpadam bowiem na pomysł. Przecież także jajcarz jestem?

Następuje chwila przerwy w indagacji. 
Woda zagotowana, zalewam kawę i słodzę. Popijam. 
Towarzystwo wyciągnęło jedzenie, panie porozkładały moc wiktuałów na obrusie i zaczął płynąć strumień, potok, ocean ugrzecznionych frazesów związanych z highe life-bon-ton-savoir vivre-pardon:
- może masełka Krzysieńku, poproszę ogóreczka, bądź tak uprzejma Jadziuniu i podaj dżemiku, bądź łaskaw, czy mogę cię prosić, wybacz proszę kochanie, że tak bezceremionialnie sięgam, itp.

Oni jedzą - ja piję. 
No nie moje to klimaty, słucham języka tych „wyższych sfer” i pomału niedobrze mi się robi, a szkoda byłoby śniadania, które smakowało mi wyjątkowo.
W co się bawimy?
W cywilizację.
Czego się boimy? 
Śmierci się boimy głównie! Czarnej śmierci z kosą....

Popijam, rozwijam pomysł i myślę sobie (bo mam czas): - zaraz zakłócę im ten piknik.
Odzywam się: 
- W naszej okolicy czai się jednak pewne niebezpieczeństwo, czy też zagrożenie:- dziś złapałem pod kolanem trzynastego kleszcza w tym miesiącu! Ależ się wgryzł głęboko. Musiałem go nożem wydłubać, krew leciała! Teraz martwię się, czy on nie był zakażony.....
       Zrobiło się cicho, umilkły pogaduszki. Jedzą w milczeniu i myślą. Wpatruję się intensywnie w panią Jadziunię, pani Jadziunia we mnie, a jej oczy robią się jakby okrągłe. Być może z zainteresowania.
Brnę dalej: - Bo Miejscowi ze Smolnika i Dwernika mówią, że w tym roku jest w całych Bieszczadach, a szczególnie tu na Otrycie wyjątkowo dużo zakażonych kleszczy.....
      Niektórzy spośród towarzystwa niby niepostrzeżenie, wykonują kilka drobnych ruchów, które jednak z satysfakcją rejestruję. Odsuwają się nieco od trawy wychylającej się spoza kocyków.
Myk nóżką na kocyk!
      Pani Jadziunia przetrawia sprawę, wydaje się, że jest dostatecznie zaintrygowana i po chwili wahania formułuje pytanie ostateczne:
- I co wtedy, jak taki zakażony kleszcz.... Nie dokończyła.
Ależ ci hipokryci boją się o własną dupę! Bardzo przyjemna rozmowa! Och, jak ja lubię takie rozmowy!
       Przeciągam te miłe dla mnie chwile, po czym skwapliwie wyjaśniam:
 - Na ukąszenie takiego zakażonego kleszcza nie ma lekarstwa niestety. Nie wynaleziono jeszcze. Wtedy już tylko śmierć, pogrzeb. Żyje się jeszcze około roku i podobno umiera w straszliwych męczarniach.
No można się także zwrócić w kierunku modlitwy. Nie wiem czy modlitwa pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi.

Co powiedziawszy podniosłem się i poszedłem składać namiot.



Namiot spakowany i umocowany, jeszcze tylko druciak trzeba dowiązać.
Targam plecak do wygaszonego ogniska, przecieram druciak z sadzy i podwiązuję pod śpiwór. Gotowe.
Szalenie wyćwiczonym, płynnym, oraz zgrabnym ruchem zarzucam plecak na siebie i zapinam sprzączkę na piersiach.
Towarzystwo już zakończyło konsumpcję, zbierają wiktuały, i obserwują moje ruchy z ukosa.

- Pan to ma pewnie także wiele innych podobnie ciekawych rzeczy do opowiadania? Mówi z wyraźnym przekąsem pani Jadziunia, kładąc akcent na słowie „podobnie”.
Na to tylko czekałem! 

- A mam! Mogę na przykład powiedzieć wierszyk. Okolicznościowy wierszyk, bez urazy oczywiście....
- Prosimy, prosimy.... I patrzą po sobie porozumiewawczo (chyba nam się trafił wariat jakiś?) No to dostaną wariata!

Pewien młodzian z miasteczka Sucha
miał chuja na kształt obucha
Czy wiarę pani dasz
że ten kutas miał twarz
i śmiał się od ucha do ucha?

Ręce sprzątające piknik zatrzymały się w pół drogi, pięć par oczu patrzy na mnie w oniemnieniu.
- Taki wiersz nazywa się limerykiem – wyjaśniam informacyjnie. 
On, ten wiersz znaczy, jest zbudowany tak, że pierwsza zwrotka rymuje się z drugą i piątą, a trzecia z czwartą.
Limerykami chlubiła się nasza noblistka, Wisława Szymborska. Oto taki mniej znany jej autorstwa:
I walę natychmiast:

Jeden chłop w Neapolu
posadził chuja w polu
Przychodzi do niego na wiosnę
A chuj mówi: ja rosnę
Do widzenia Karolu.

Zadeklamowałem wierszyk i widzę, że konsternacja w tym „dobrze wychowanym” towarzystwie jest totalna. Ależ bardzo miło jest! 
Jeszcze kilka sekund sycę się wywołanym efektem ….

Do widzenia Karolu – powtarzam, unosząc rękę na pożegnanie.
I pożegnalne zdjęcia Chaty. 




Ruszam naprzód. Znaczy w dół.
Kierunek: Chmiel.

1 komentarz:

  1. Drogi Zbyszku, znalazłem oryginalną wersję limeryka Szymborskiej:

    Był pewien rolnik w Neapolu,
    który zasadził chuja w polu,
    gdy przyszedł doń na wiosnę,
    chuj rzecze: ?Precz! Ja rosnę,
    do widzenia, mój drogi Karolu?

    Krzycho
    limeryk Wisławy Szymborskiej

    OdpowiedzUsuń