Bawią
mnie rozmowy z ludźmi, ale co za dużo, to niezdrowo.
Żegnam
Otryt bez żalu i oto znów wędruję w cudownej samotności.
Las
objął mnie ożywczą ciszą aż zadzwoniło w uszach.
Ach!
Te bieszczadzkie lasy!
Idziesz
przez nie, nieraz cały dzień.
A
one wciąż przed tobą. Gęste, ciemne.
W
nich powietrze czyste i pachnące żywicą jodeł, świerków i
sosen, a na mokradłach, wśród olch, jakby gorzkie.
Bierzesz
głęboki oddech, rozszerzają się nozdrza.
A
kiedy schodzisz na łąki pachnące ziołami, czujesz się jak
dziecko leżące w kolebce, bujane nogą matki.
Parno,
chmurzy się.
Jadą z wodą! Gdzieś z bardzo daleka słychać
pomruki burzy. To jakieś 15 km będzie.
Schodzę
coraz niżej mało uczęszczaną ścieżką, wijącą się wśród
nadzwyczaj długich traw i przez to wyjątkowo malowniczych. One wyglądają jak rozczesane włosy.
W pewnym momencie
znajduję maleńkie piórko sójki. Ucieszyłem się jakbym znalazł
złotą monetę. Od tej pory noszę to piórko w portfelu.
Wreszcie
las się kończy i dochodzę do widoku na wysokie łąki.
Jeszcze
pół godziny niespiesznej wędrówki i dochodzę tam, gdzie jest już po sianokosach.
Następuje
chwila postoju. Zostawiam plecak przy drodze, wchodzę na nieskoszoną
jeszcze część łąk i brodząc w trawach układam bukiet za
bukietem.
Jest
cudnie!
Pusto,
pusto, pusto! Aż tyle przestrzeni bez ani jednego człowieka!
Grają świerszcze, śpiewają ptaki, pomrukuje daleka burza.
Chwilami słońce wygląda zza chmur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz