czwartek, 28 kwietnia 2016

Zejście z Otrytu

Bawią mnie rozmowy z ludźmi, ale co za dużo, to niezdrowo.
Żegnam Otryt bez żalu i oto znów wędruję w cudownej samotności.


Las objął mnie ożywczą ciszą aż zadzwoniło w uszach.

Ach! Te bieszczadzkie lasy!
Idziesz przez nie, nieraz cały dzień.
A one wciąż przed tobą. Gęste, ciemne.
W nich powietrze czyste i pachnące żywicą jodeł, świerków i sosen, a na mokradłach, wśród olch, jakby gorzkie.
Bierzesz głęboki oddech, rozszerzają się nozdrza.
A kiedy schodzisz na łąki pachnące ziołami, czujesz się jak dziecko leżące w kolebce, bujane nogą matki.

Parno, chmurzy się. 
Jadą z wodą! Gdzieś z bardzo daleka słychać pomruki burzy. To jakieś 15 km będzie.
    Schodzę coraz niżej mało uczęszczaną ścieżką, wijącą się wśród nadzwyczaj długich traw i przez to wyjątkowo malowniczych. One wyglądają jak rozczesane włosy. 
W pewnym momencie znajduję maleńkie piórko sójki. Ucieszyłem się jakbym znalazł złotą monetę. Od tej pory noszę to piórko w portfelu.



Wreszcie las się kończy i dochodzę do widoku na wysokie łąki.



Jeszcze pół godziny niespiesznej wędrówki i dochodzę tam, gdzie jest już po sianokosach.

Następuje chwila postoju. Zostawiam plecak przy drodze, wchodzę na nieskoszoną jeszcze część łąk i brodząc w trawach układam bukiet za bukietem.
     Jest cudnie! 
Pusto, pusto, pusto! Aż tyle przestrzeni bez ani jednego człowieka!
Grają świerszcze, śpiewają ptaki, pomrukuje daleka burza. Chwilami słońce wygląda zza chmur.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz