Ta
nowa woda pochodzi z zewnętrznych warstw, gdzie obłok sferyczny
złożony z cząsteczek materii otacza cały Układ Słoneczny niczym
skorupa. Podczas gdy w pierścieniu wewnętrznym szalała
konkurencja, również tam, daleko od słonecznego żaru, powstały
planety.
Z
ich budowy pozostało sporo gruzu, składającego się z lodu. Z tego
budulca powstały komety i teraz pędzą w stronę Ziemi,
uzupełniając wodę straconą przez nią w zderzeniu z Theią.
Otoczka
z pary wodnej zagęszcza się na nowo, otulając planetę jak kołdra.
Im
jest gęściejsza, tym mniej przepuszcza ciepła z nieustannych
eksplozji.
Planeta gotuje się w sobie.
Jej
zewnętrzna powierzchnia zaczyna się topić, aż wreszcie wszystko
zalewa rozżarzona, czerwona lawa. Na powierzchni mamy temperaturę
1260 stopni Celsjusza, ciśnienie powietrza wynosi sto atmosfer.
Planetę
pokrywają dwa oceany. Jeden składa się z pary wodnej, a tuż pod
nim drugi złożony z płynnych skał, który stopniowo wchłania
parę.
Uderzające
teraz odłamki skalne nie wzbogacają już otoczki w parę wodną,
ponieważ lawa natychmiast je połyka.
Potem
bombardowanie słabnie.
Ciężar
planety zwiększył się na tyle, że nowo utworzony, wrzący płaszcz
nie ulatnia się w kosmos. Ponieważ dodatkowo osłabł deszcz
meteorytów, skorupa zaczęła się oziębiać i tężeć. I to
wywołało nowe, dotychczas nieznane zjawisko.
Zaczęło
padać.
Choć
raczej trudno nazwać to deszczem.
Lało
bowiem jak z cebra!
Żadna
stacja telewizyjna nie odważyłaby się przedstawić
takiego komunikatu meteorologicznego:
- "Proszę państwa! Pada deszcz o temperaturze powyżej trzystu stopni Celsjusza!!!"
Bo taka jest właśnie temperatura, w której woda pod ciśnieniem stu atmosfer podlega
kondensacji.
Ten gorący deszcz padał przez całe tysiąclecia. Zdecydowanie pogoda pod psem.
Cała
woda zawarta w atmosferze wylewała się na powierzchnię globu.
Półtora
biliona ton.
Po
pierwszej wielkiej fali opadów Ziemia ostygła, powstały chmury i
…... ponownie zaczęło padać!
I
znowu chmury.
I
deszcz.
Chmury – deszcz.
Dzień
za dniem, rok za rokiem.
Przez
miliony lat – coś niewyobrażalnego!
Trzeba
powiedzieć, że w tej wodzie panował bezprzykładny ścisk
cząsteczek, a powstała ona tylko dlatego, że tlenowi brakowało do
szczęścia dwóch elektronów.
Kiedy
tlen przedostał się w powstałą po Wielkim Wybuchu mgławicę,
znalazł dwa atomy wodoru i powstała cząsteczka o dwóch obliczach:
dodatnim i ujemnym. Cząsteczka wody, której pary elektronów i
protonów wykazują skłonności do przyciągania swoich
przeciwieństw z innych cząsteczek wody i do budowania mostów.
Takie mosty wodorowe są o wiele słabsze od połączeń między
atomami jednej cząsteczki.
Może
je rozerwać wysoka temperatura. A taka była.
Tylko
krótkie dotknięcie i rozdzielenie się, wiele miliardów związków
na sekundę, nieustanna molekularna zmiana partnerów. Nie można
tego nazwać porządkiem, jednak jakaś więź powstaje – to płynna
woda.
Nie
było jeszcze wtedy wartych wspomnienia gór. Ziemia z licznymi
kraterami przypominała raczej Księżyc.
Całą
naszą planetę zalewała woda.
Znad tej wody wystawały tylko
najwyższe szczyty wulkanów. Deszcz wypłukiwał z atmosfery
dwutlenek węgla, który wchodził w reakcję z zastygłą lawą i
uwalniał z niej minerały. W ten sposób do mórz dostała się sól.
Powstał
praocean pozbawiony jakiegokolwiek życia.
Nikt
nie chciałby się kąpać w tym praoceanie już tylko z tego powodu,
że woda była wrząca.
Woda tego praoceanu pochodziła z ciał niebieskich wewnętrznego
pierścienia, w tym komet, przybywających z dalekiego chłodu, gdzie
wiecznie panuje temperatura bezwzględnego zera minus 273 stopnie
Celsjusza.
Niezależnie od tego, gdzie powstały te cząsteczki wody,
i pomimo tego, że były tak bardzo zmrożone, zagotowały się na
powierzchni planety i wymieszały ze sobą.
A
lało dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz