Stanisława
Lewicka mieszka w Średniej Wsi koło Leska. Ta Średnia
Wieś wbrew nazwie jest całkiem duża, lecz domy w niej
porozrzucane.
Pani
Stanisława (81) nie ma telefonu. Mimo to nietrudno do niej trafić.
Są takie dni, kiedy pod jej domem stoi po kilkanaście samochodów,
często z rejestracją odległych od Bieszczadów zakątków Polski.
Nikogo
w życiu nie ukrzywdziłam....
Pani
Stanisława nie bardzo lubi, kiedy ludzie mówią o niej szeptucha
czy znachorka. Owszem ma dar pomagania w chorobach, ale
pomaga tylko tym, którzy w to wierzą. W żadnym razie nie stara się
zastępować lekarzy.
Oni robią swoje, a ja swoje. I każdemu powtarzam: bierzesz leki na serce czy ciśnienie, które zapisał ci lekarz, to nie wolno ci przerywać kuracji.
Sama
do lekarza wyśle, gdy uzna że pomóc nie jest w stanie.
Wchodzimy
przez otwarte drzwi. Od progu czuć zapach wosku i woń palonego lnu.
Na ścianach kilka obrazów Matki Boskiej. Wita nas szczupła,
uśmiechnięta starsza pani. Często będzie się uśmiechać.
Ja
tam ludziom jestem życzliwa, mimo że niektórzy nazywają mnie
czarownicą. Wtedy jest przykro, bo nikogo w życiu nie ukrzywdziłam.
Pochodzi
z łemkowskiej rodziny. Jej mama nie skończyła ani jednej klasy,
ale w okolicy słynęła jako znakomita akuszerka. Wołano ją i do
porodów, i wtedy, gdy krowa nie mogła się ocielić. Na wszelkie
dolegliwości miała swoje sposoby. Ale skąd? - pytała mała
Stasia.
A
mama niezmiennie odpowiadała, że od Boga. I że kiedyś we śnie
przyszedł do niej dobrotliwy starzec i powiedział:
„Masz
pomagać ludziom i ich leczyć. A później przekazać tę
umiejętność swojej córce. Ona nawet będzie w tym lepsza niż
ty!”
Pamiętam,
jak byłam dzieckiem, z dnia na dzień straciłam głos, przestałam
mówić, nie chciałam jeść, wychodzić z domu – opowiada
pani Stanisława.
Wtedy
mama przystawiła jej do ciała paręnaście pijawek. Dolegliwości
po kilku dniach ustąpiły. Mama wytłumaczyła to w ten sposób:
-Krew
w ciele Stasi popsuła się i trzeba było to naprawić.
Mama nieustannie próbowała mnie zachęcać, bym robiła to, co i
ona. No to patrzyłam na te jej rytuały, ale zbytnio mnie do tego
nie ciągnęło. Wszystko się zmieniło, gdy mama zmarła. Wtedy
poczułam, jakby mnie coś ciągnęło do leczenia ludzi. Jakiś taki
wewnętrzny nakaz miałam. I jeszcze mama się przyśniła, dotknęła
mego ramienia i rzekła: - Masz leczyć! Tego już nie mogłam
zlekceważyć.
Pewności
nabrała, gdy na nodze jej syna pojawiła się ogromna czerwona
plama. Zastosowała podpatrzony u mamy rytuał. Powtarzała go
wielokrotnie i plama zaczęła znikać. Bardzo żałuje, że nie
nauczyła się od mamy rozpoznawania ziół i stosowania ich w
kuracjach. Nie potrafi też odbierać porodów.
Od
uroku można mieć ból głowy i drżenie rąk
Ostatnio
pomagała kobiecie cierpiącej na tzw. różę bąblastą. Zaczęło
się od niewielkiego zaczerwienienia, a potem spuchła cała noga.
Pani Stanisława zastosowała „palenie róży”.
I będzie je jeszcze powtarzać. Zgadza się pokazać nam ten rytuał,
ale zastrzega, że wielu sekretów nie może zdradzić, bo
niebezpieczne i dla nas i dla niej.
Na
stole kładzie kawałek lnianego płótna. Na nim starannie układa
cienką warstwę uprzędzonego własnoręcznie lnu i podpala go. Gdy
lniane pasma prawie się dopalają, przyciska je ręką i gasi.
Teraz
lnianą tkaninę – stroną na której palił się len – przykłada
na chore miejsce. Z okładem trzeba siedzieć około 20 minut. A
potem nie myć tego miejsca przynajmniej przez cały jeden dzień.
Podczas tego „zabiegu”
pani Stanisława szepce coś cichutko. Może się modli?
Tego
nam nie powie.
A
gdyby powiedziała, czy mamy dostateczną niekonwencjonalną wiedzę,
aby to zrozumieć?
Pani
Stanisława zdradzi tylko, że dla niej jest ważne, w jaki sposób
pali się len. Czy płomień jest wysoki, czy niski. Od tego zależy,
czy uda się właściwie zdiagnozować chorobę.
Czasem
stosuje lanie wosku. Roztapia go, wylewa ostrożnie do rondelka i ten
rondelek z woskiem przykłada do chorych miejsc. Wyjmuje wosk z
rondelka i ogląda spodnią stronę. Oględnie mówi, że ma tam
wskazówki odnośnie choroby. Dalszych wyjaśnień odmawia.
Lanie
wosku jest przydatne u ludzi, na których ktoś rzucił urok. Od
niego można mieć ból głowy, drżenie kończyn i dziwny wewnętrzny
niepokój. Najczęściej człowiek nie wie, że to od uroku. Bywa, że
rzucający urok nie wie, że to zrobił. Wystarczy, że spojrzał.
Podobno
prawdziwa szeptucha nie może z nikim obcym podzielić się
swymi umiejętnościami.
Mam
córkę i to jej będę przekazywać ten dar. O ile oczywiście
zechce go przyjąć – mówi
Stanisława Lewicka. Ma też pięć wnuczek. Wszystko zostanie więc
w rodzinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz