wtorek, 17 lutego 2015

Łemkowska szeptucha


Stanisława Lewicka mieszka w Średniej Wsi koło Leska. Ta Średnia Wieś wbrew nazwie jest całkiem duża, lecz domy w niej porozrzucane.
      Pani Stanisława (81) nie ma telefonu. Mimo to nietrudno do niej trafić. Są takie dni, kiedy pod jej domem stoi po kilkanaście samochodów, często z rejestracją odległych od Bieszczadów zakątków Polski.
     Nikogo w życiu nie ukrzywdziłam....

Pani Stanisława nie bardzo lubi, kiedy ludzie mówią o niej szeptucha czy znachorka. Owszem ma dar pomagania w chorobach, ale pomaga tylko tym, którzy w to wierzą. W żadnym razie nie stara się zastępować lekarzy.

Oni robią swoje, a ja swoje. I każdemu powtarzam: bierzesz leki na serce czy ciśnienie, które zapisał ci lekarz, to nie wolno ci przerywać kuracji.

Sama do lekarza wyśle, gdy uzna że pomóc nie jest w stanie.
Wchodzimy przez otwarte drzwi. Od progu czuć zapach wosku i woń palonego lnu. Na ścianach kilka obrazów Matki Boskiej. Wita nas szczupła, uśmiechnięta starsza pani. Często będzie się uśmiechać.
      Ja tam ludziom jestem życzliwa, mimo że niektórzy nazywają mnie czarownicą. Wtedy jest przykro, bo nikogo w życiu nie ukrzywdziłam.

Pochodzi z łemkowskiej rodziny. Jej mama nie skończyła ani jednej klasy, ale w okolicy słynęła jako znakomita akuszerka. Wołano ją i do porodów, i wtedy, gdy krowa nie mogła się ocielić. Na wszelkie dolegliwości miała swoje sposoby. Ale skąd? - pytała mała Stasia.
             A mama niezmiennie odpowiadała, że od Boga. I że kiedyś we śnie przyszedł do niej dobrotliwy starzec i powiedział:
Masz pomagać ludziom i ich leczyć. A później przekazać tę umiejętność swojej córce. Ona nawet będzie w tym lepsza niż ty!”
Pamiętam, jak byłam dzieckiem, z dnia na dzień straciłam głos, przestałam mówić, nie chciałam jeść, wychodzić z domu – opowiada pani Stanisława.
        Wtedy mama przystawiła jej do ciała paręnaście pijawek. Dolegliwości po kilku dniach ustąpiły. Mama wytłumaczyła to w ten sposób:
-Krew w ciele Stasi popsuła się i trzeba było to naprawić. Mama nieustannie próbowała mnie zachęcać, bym robiła to, co i ona. No to patrzyłam na te jej rytuały, ale zbytnio mnie do tego nie ciągnęło. Wszystko się zmieniło, gdy mama zmarła. Wtedy poczułam, jakby mnie coś ciągnęło do leczenia ludzi. Jakiś taki wewnętrzny nakaz miałam. I jeszcze mama się przyśniła, dotknęła mego ramienia i rzekła: - Masz leczyć! Tego już nie mogłam zlekceważyć.
         Pewności nabrała, gdy na nodze jej syna pojawiła się ogromna czerwona plama. Zastosowała podpatrzony u mamy rytuał. Powtarzała go wielokrotnie i plama zaczęła znikać. Bardzo żałuje, że nie nauczyła się od mamy rozpoznawania ziół i stosowania ich w kuracjach. Nie potrafi też odbierać porodów.

Od uroku można mieć ból głowy i drżenie rąk

Ostatnio pomagała kobiecie cierpiącej na tzw. różę bąblastą. Zaczęło się od niewielkiego zaczerwienienia, a potem spuchła cała noga. Pani Stanisława zastosowała „palenie róży”. I będzie je jeszcze powtarzać. Zgadza się pokazać nam ten rytuał, ale zastrzega, że wielu sekretów nie może zdradzić, bo niebezpieczne i dla nas i dla niej.
Na stole kładzie kawałek lnianego płótna. Na nim starannie układa cienką warstwę uprzędzonego własnoręcznie lnu i podpala go. Gdy lniane pasma prawie się dopalają, przyciska je ręką i gasi.
       Teraz lnianą tkaninę – stroną na której palił się len – przykłada na chore miejsce. Z okładem trzeba siedzieć około 20 minut. A potem nie myć tego miejsca przynajmniej przez cały jeden dzień. Podczas tego „zabiegu” pani Stanisława szepce coś cichutko. Może się modli?
Tego nam nie powie.
      A gdyby powiedziała, czy mamy dostateczną niekonwencjonalną wiedzę, aby to zrozumieć?
Pani Stanisława zdradzi tylko, że dla niej jest ważne, w jaki sposób pali się len. Czy płomień jest wysoki, czy niski. Od tego zależy, czy uda się właściwie zdiagnozować chorobę.
Czasem stosuje lanie wosku. Roztapia go, wylewa ostrożnie do rondelka i ten rondelek z woskiem przykłada do chorych miejsc. Wyjmuje wosk z rondelka i ogląda spodnią stronę. Oględnie mówi, że ma tam wskazówki odnośnie choroby. Dalszych wyjaśnień odmawia.

Lanie wosku jest przydatne u ludzi, na których ktoś rzucił urok. Od niego można mieć ból głowy, drżenie kończyn i dziwny wewnętrzny niepokój. Najczęściej człowiek nie wie, że to od uroku. Bywa, że rzucający urok nie wie, że to zrobił. Wystarczy, że spojrzał.
Podobno prawdziwa szeptucha nie może z nikim obcym podzielić się swymi umiejętnościami.

Mam córkę i to jej będę przekazywać ten dar. O ile oczywiście zechce go przyjąć – mówi Stanisława Lewicka. Ma też pięć wnuczek. Wszystko zostanie więc w rodzinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz