środa, 14 listopada 2018

Zieloność w zieloności

Czerwiec 2018, łąki Rabe, góra 686 Pod Wierchem, u stóp Chryszczatej, miejsce wielokrotnie opisywane na blogu.

Burza nadeszła po południu.
Nigdzie tak mocno nie odczuwałem zbliżającej się burzy, jak w Bieszczadach.
Robi się ciemno, wręcz groźnie, zaczynają przetaczać się puste beczki grzmotów. A potem kanonada piorunów wzmagana przez echo.
Z pewnością te odczucia są subiektywne, bo dochodzi jeszcze samotność na odludziu, a nad głową tylko płachta namiotu.
Czujesz się liściem na wietrze.

Zamieniłem się w słuch: - szły trzy burze.
Zbliżały się. Były 10, 7, potem trzy kilometry ode mnie. Może mi się wydawało, ale te trzy burze połączyły się nad moją głową i się zaczęło!
       Szedł błysk za błyskiem i prawie natychmiast rozlegał się rozdzierający huk.
Nie było sensu liczyć sekund, czyli odległości od pioruna, bo tej odległości nie było. Waliło koncertowo.
      Czy się bałem?
Po pierwsze primo to nie pierwsza burza namiotowa.
Po drugie primo nie bałem się, bo ufam swemu Aniołowi. On lepiej wie kiedy i co będzie dla mnie dobre. Czyli czuję się prowadzony.

W każdym razie jeden z piorunów uderzył obok sosny w odległości sześćdziesięciu metrów od namiotu. Sosna nie spłonęła, a jedynie przechyliła się.
Huk był taki, że podskoczył mi żołądek.
W końcu grzmoty ucichły i tylko lało.
Lało przez noc i poranek.

Deszcz słabł.
Akurat przyszywałem guzik do koszuli, kiedy wyjrzało słońce.
Będzie tęcza! - zachwyciłem się, azaliż lubię tęcze.
Wypadłem z namiotu.

Ściana granatowych chmur odpływała na wschód w stronę Baligrodu.
Słońce świeciło miejscowo – jak reflektor teatralny na scenę - oświetlając zieloność w zieloności.
I znowu poczułem się wybrańcem na boskim spektaklu w Ogrodach Edenu.
To się nazywa być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
Dziękuję Aniołku!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz