Czerwiec
2018, łąki Rabe, góra 686 Pod Wierchem, u stóp
Chryszczatej, miejsce wielokrotnie opisywane na blogu.
Burza
nadeszła po południu.
Nigdzie
tak mocno nie odczuwałem zbliżającej się burzy, jak w
Bieszczadach.
Robi
się ciemno, wręcz groźnie, zaczynają przetaczać się puste
beczki grzmotów. A potem kanonada piorunów wzmagana przez echo.
Z
pewnością te odczucia są subiektywne, bo dochodzi jeszcze
samotność na odludziu, a nad głową tylko płachta namiotu.
Zamieniłem
się w słuch: - szły trzy burze.
Zbliżały
się. Były 10, 7, potem trzy kilometry ode mnie. Może mi się
wydawało, ale te trzy burze połączyły się nad moją głową i
się zaczęło!
Szedł
błysk za błyskiem i prawie natychmiast rozlegał się rozdzierający
huk.
Nie
było sensu liczyć sekund, czyli odległości od pioruna, bo tej
odległości nie było. Waliło koncertowo.
Czy
się bałem?
Po
pierwsze primo to nie pierwsza burza namiotowa.
Po
drugie primo nie bałem się, bo ufam swemu Aniołowi. On lepiej wie
kiedy i co będzie dla mnie dobre. Czyli czuję się prowadzony.
W
każdym razie jeden z piorunów uderzył obok sosny w odległości
sześćdziesięciu metrów od namiotu. Sosna nie spłonęła, a jedynie
przechyliła się.
Huk
był taki, że podskoczył mi żołądek.
W
końcu grzmoty ucichły i tylko lało.
Lało
przez noc i poranek.
Deszcz
słabł.
Akurat
przyszywałem guzik do koszuli, kiedy wyjrzało słońce.
Będzie
tęcza! - zachwyciłem się, azaliż lubię tęcze.
Wypadłem
z namiotu.
Ściana granatowych chmur odpływała na wschód w stronę Baligrodu.
Słońce
świeciło miejscowo – jak reflektor teatralny na scenę - oświetlając zieloność w zieloności.
I
znowu poczułem się wybrańcem na boskim spektaklu w Ogrodach
Edenu.
To
się nazywa być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
Dziękuję
Aniołku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz