poniedziałek, 16 listopada 2015

Ulewa

Idę torami.
Po pewnym czasie tory wychodzą ze ścian lasu na łąki. Tu zakręcają na wschód, schodzę wiec z torów i wchodzę na leśną drogę w kierunku Solinki. Jest parno, gorąco i puściutko i to ostatnie szczególnie mi się podoba. Na pogodę także nie psioczę, bo ona inna nie będzie niż jest.
Zając przebiegł drogę, sarny przebiegły, potem lis, w końcu jedna sarenka, czy koziołek stanął zaciekawiony w klasycznej odległości 150 metrów i udało mi się go sfotografować.


Dochodzę do wiaty i jednocześnie odzywa się głód, więc zatrzymuję się na drugi przystanek. Na leśnym placu poukładana metrówka brzozy, korzystam z kory brzozowej do rozpalenia ognia.
    


Gotuję budyń, napełniam butelkę przegotowaną wodą z Solinki i zjadam pierwsze poziomki w tym roku.
 


Potem dalej w niespiesznym tempie. Mijam leśniczówkę, dochodzę do cmentarza, a właściwie do tego, co z cmentarza zostało.




Niewiele do oglądania, w każdym razie miejsce pełne spokoju i uroku. Chmurzy się wyraźnie i słychać dalekie pomruki nadchodzącej burzy, kiedy dochodzę do Hyrlatej wpływającej do Solinki. Poza tym jest już popołudnie, trzeba rozstawiać dach nad głową na nocleg.
      Szukam miejsca na wysokiej skarpie, jakieś 8 metrów ponad potokiem.
Miejsce znalezione, wydeptuję je, żeby odkryć ewentualny korzeń lub kamień, który może dokuczyć, gdy na nim leżysz. Sypiam przecież w tym roku na karimacie, która ma centymetr grubości, i już doświadczyłem, jak ważne jest równe podłoże.
Sprawne postawienie namiotu, rozpalam ogień, aby ugotować kaszę, bo nigdy nie wiadomo, jak długo będzie padać. Gotuje się, a ja mam czas zrobić kilka zdjęć nadciągającej burzy.






Ciemnieje, wszystko dzieje się teraz bardzo szybko: - pioruny walą coraz bliżej i akurat jedzenie gotowe, gdy spadają pierwsze wielkie krople deszczu. Nura do namiotu!
A tu jak nie lunie! Ściana wody.
Jedzenie stygnie, a ja obserwuję czy namiot nie przecieka. Ani, ani! Nawet nie widać jednej kropelki. Jest dobrze, bo mam samotność w deszczu na odludziu. Ciekawe tylko jak długo będzie padać, oto jest pytanie. Ale co mi tam!
     W każdym razie zauważam telewizję miejscową. Oto pomiędzy tropik a ścianę namiotu dostała się jedna roślina - trawka.


 Podmuchy wiatru mocno kołyszą nią na boki, szarpią namiotem, a przecież jestem w dolinie, w krzakach, osłonięty od strony wiatru skarpą na której rośnie zwarta ściana lasu. Co by było, gdybym przy takim wietrze siedział na Okrągliku? Prawie 500 metrów wyżej? Nic by nie było. Przecież Anioł mnie prowadzi.
W każdym razie teraz tam wysoko niezły wicher duje!
 
Jeśli uważasz, że świat jest wrogi, on taki będzie. Jeśli myślisz, że jest przyjazny, on także to potwierdzi.
 
Leje równo. Uroczyście, a więc powolutku, zjadam gorący posiłek. Jednostajny szum deszczu tak szybko potrafi człowieka ululać.....

Kiedy się budzę, dalej leje równo, a potok huczy. Wiadomo, jaką wodę niesie: błotnistą. Jest szósta sześć. Spałem 12 godzin, aż boki bolą. Namiot nie puścił ani kropelki. Lubię go coraz bardziej i czuję się w nim.... jak w domu.
Spojrzenie na telewizję miejscową – nie ma wiatru, trawka stoi na baczność, a mnie się chce sikać. Jak tu wyjść? Ale po co wychodzić?
Tu są trzy sprawdzone rozwiązania:
- Pierwsze: - sikamy poza namiot, będąc w namiocie.
- Drugie: - do jakiegoś naczynia, bo nikt nie nosi ze sobą nocnika.
- Trzecie: - sikamy do namiotu. Można także w kieszeń.

Stosowania trzeciego sposobu nie polecam.
 Wody do picia mam dość – przezornie zagotowaną z wczoraj, oraz przez noc napełnioną pełną miskę. Jest 11.11 – leje. Jakby słabiej, ale leje. Ja mam niby dość deszczu, ale co tam ja, przyroda jest ważna. A ona spragniona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz