Idę
torami.
Po
pewnym czasie tory wychodzą ze ścian lasu na łąki. Tu zakręcają
na wschód, schodzę wiec z torów i wchodzę na leśną drogę w
kierunku Solinki. Jest parno, gorąco i puściutko i to ostatnie
szczególnie mi się podoba. Na pogodę także nie psioczę, bo ona
inna nie będzie niż jest.
Zając
przebiegł drogę, sarny przebiegły, potem lis, w końcu jedna
sarenka, czy koziołek stanął zaciekawiony w klasycznej odległości
150 metrów i udało mi się go sfotografować.
Dochodzę
do wiaty i jednocześnie odzywa się głód, więc zatrzymuję się
na drugi przystanek. Na leśnym placu poukładana metrówka brzozy,
korzystam z kory brzozowej do rozpalenia ognia.
Gotuję
budyń, napełniam butelkę przegotowaną wodą z Solinki i zjadam
pierwsze poziomki w tym roku.
Potem
dalej w niespiesznym tempie. Mijam leśniczówkę, dochodzę do
cmentarza, a właściwie do tego, co z cmentarza zostało.
Niewiele
do oglądania, w każdym razie miejsce pełne spokoju i uroku.
Chmurzy się wyraźnie i słychać dalekie pomruki nadchodzącej
burzy, kiedy dochodzę do Hyrlatej wpływającej do Solinki.
Poza tym jest już popołudnie, trzeba rozstawiać dach nad głową
na nocleg.
Szukam
miejsca na wysokiej skarpie, jakieś 8 metrów ponad potokiem.
Miejsce
znalezione, wydeptuję je, żeby odkryć ewentualny korzeń lub
kamień, który może dokuczyć, gdy na nim leżysz. Sypiam przecież
w tym roku na karimacie, która ma centymetr grubości, i już
doświadczyłem, jak ważne jest równe podłoże.
Sprawne
postawienie namiotu, rozpalam ogień, aby ugotować kaszę, bo nigdy
nie wiadomo, jak długo będzie padać. Gotuje się, a ja mam czas
zrobić kilka zdjęć nadciągającej burzy.
Ciemnieje,
wszystko dzieje się teraz bardzo szybko: - pioruny walą coraz
bliżej i akurat jedzenie gotowe, gdy spadają pierwsze wielkie
krople deszczu. Nura do namiotu!
A
tu jak nie lunie! Ściana wody.
Jedzenie
stygnie, a ja obserwuję czy namiot nie przecieka. Ani, ani! Nawet
nie widać jednej kropelki. Jest dobrze, bo mam samotność w deszczu
na odludziu. Ciekawe tylko jak długo będzie padać, oto jest
pytanie. Ale co mi tam!
W
każdym razie zauważam telewizję miejscową. Oto pomiędzy tropik a
ścianę namiotu dostała się jedna roślina - trawka.
Podmuchy
wiatru mocno kołyszą nią na boki, szarpią namiotem, a przecież
jestem w dolinie, w krzakach, osłonięty od strony wiatru skarpą na
której rośnie zwarta ściana lasu. Co by było, gdybym przy takim
wietrze siedział na Okrągliku? Prawie 500 metrów wyżej?
Nic by nie było. Przecież Anioł mnie prowadzi.
W
każdym razie teraz tam wysoko niezły wicher duje!
Jeśli
uważasz, że świat jest wrogi, on taki będzie. Jeśli
myślisz, że jest przyjazny, on także to potwierdzi.
Leje
równo. Uroczyście, a więc powolutku, zjadam gorący posiłek.
Jednostajny szum deszczu tak szybko potrafi człowieka ululać.....
Kiedy
się budzę, dalej leje równo, a potok huczy. Wiadomo, jaką wodę
niesie: błotnistą. Jest szósta sześć. Spałem 12 godzin, aż
boki bolą. Namiot nie puścił ani kropelki. Lubię go coraz
bardziej i czuję się w nim.... jak w domu.
Spojrzenie
na telewizję miejscową – nie ma wiatru, trawka stoi na baczność,
a mnie się chce sikać. Jak tu wyjść? Ale po co wychodzić?
Tu
są trzy sprawdzone rozwiązania:
-
Pierwsze: - sikamy poza namiot, będąc w namiocie.
-
Drugie: - do jakiegoś naczynia, bo nikt nie nosi ze sobą nocnika.
-
Trzecie: - sikamy do namiotu. Można także w kieszeń.
Stosowania
trzeciego sposobu nie polecam.
Wody do picia mam dość – przezornie zagotowaną z wczoraj,
oraz przez noc napełnioną pełną miskę.
Jest 11.11 – leje.
Jakby słabiej, ale leje. Ja mam niby dość deszczu, ale co tam ja, przyroda
jest ważna. A ona spragniona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz