niedziela, 29 listopada 2015

U Marii

Od wczesnego rana urzęduję z wykrywaczem pod mostem kolejowym tuż przed Łupkowem. Przyjechałem na rowerze. Wykrywacz trzy razy zagwizdał. Może znajdę karabin? Kopię.....
     Będą wpisy o tym kopaniu. Tylko nie wiem kiedy. Mam tych wpisów sporo przygotowanych, bardzo dobrze mi się pisze, grudzień tuż tuż, znowu wyjechać się chce, a w bieszczadzkich wędrówkach dotarliśmy dopiero do biwaku ponad Smerekiem.
 
Spokojnie, nie przyspieszysz, ani nie opóźnisz. Należy poddać się nurtowi życia, płynąć z prądem tego nurtu.
     Wczoraj został wywołany temat Marii, a więc kontynuuję.
Jestem elegancko upaćkany, kiedy dzwoni Maria. Powiedziała, że musi właśnie pilnie wyjechać i prosi mnie o pilnowanie posiadłości. Przyjechałem więc do koni kabardyńskich, gdy było grubo przed południem.

           U Marii

Po przyjeździe przegryzłem co nieco, bo od przebudzenia nie jadłem. Resztę zostawiłem na później.
Jako, że miałem ze sobą wykrywacz, postanowiłem pochodzić z nim kilka godzin po terenie Marii. Ustawiłem czułość na najwyższy poziom, zrobiłem to za pomocą buta, w którym mam metalowy nit. Tak ustawiony wykrywacz powinien zapikać gdy wykryje nawet małą łuskę z pepeszy.
Ruszam, kosząc miarowo na lewo i prawo.
       Upał jak się patrzy.
Lis myszkuje w trawach, cisza dzwoni w uszach, chyba zamiast wykrywacza dzwoni, bo wykrywacz nie ma zamiaru dzwonić. Co pewien czas sprawdzam go na bucie, czy się nie wyłączył.
   
 
W ten sposób przeszedłem całą górę za stajniami, aż do końca pod lasem, potem zszedłem na dół, na południe, w stronę potoku. Na dole wreszcie odezwał się sygnał, zaznaczyłem tylko miejsce, nie kopałem, bo nie byłem u siebie. Potem odezwało się jeszcze jedno miejsce nad samym potokiem.
      Minęło kilka godzin, zgłodniałem, czyli pora na drugie śniadanie.
Kiedy poczujesz głód – zjedz.
Wróciłem na górę, gdzie w cieniu przed domem zostawiłem chleb i nieco masła w pudełku. Bardzo skromne, wegetariańskie „co nieco”. Były jeszcze jajka na twardo, ale te zjadłem już wcześniej.
Przychodzę przed ten nowy dom Marii: - co za czort jedzenie schował?
Ale zaraz.... Pudełko po maśle leży puste, przykrywka metr dalej. Zniknęło także pół bochenka chleba.
Nie ma jedzenia, ale za to jest Puma.
Pojawiła się moja ulubienica Puma. Suka, którą Maria przywiozła z Kaukazu.
   

Szczekanie Pumy jest groźne. Ona szczeka basem, łatwo rozpoznać jej głos z drugiego końca Woli Michowej.
Puma leży nieopodal, jest cała w zachwycie. Patrzy na mnie z wielką miłością i oblizuje się zamaszyście, od ucha do ucha, jakby chciała powiedzieć: dobre masełko było, oj dobre!
No a chlebem przegryzła po maśle, żeby jej nie znudziło. Puma jest dużym stworzeniem, waży może 80 kg? Ma więc niezłe potrzeby jedzeniowe. Głodna była.
       I jak tu się na nią gniewać?
Puma odbiera bezbłędnie moje myśli, bo w tym momencie przewróciła się na plecy i podaje brzuch do głaskania. A te oczy!
Czy te oczy mogą kłamać?


Są maślane, czyli pełne uwielbienia i miłości. 
Puma mnie kocha.
Ja kocham Pumę. 
Głaszczę Pumę-sukę, to przecież biegun żeński, od czasu do czasu ten biegun potrzebuję podotykać, a innego żeńskiego bieguna pod ręką akurat nie ma.
To miał być wpis o wykrywaczu na terenie Marii, a zrobił się wpis o miłości i Pumie. Mnie to bawi, przeżywam letnie miesiące jeszcze raz.
Okazuje się, że nie tylko życie jest tajemnicą, pisanie jest także tajemnicą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz