Od
wczesnego rana urzęduję z wykrywaczem pod mostem kolejowym tuż
przed Łupkowem. Przyjechałem na rowerze. Wykrywacz trzy
razy zagwizdał. Może znajdę karabin? Kopię.....
Będą
wpisy o tym kopaniu. Tylko nie wiem kiedy. Mam tych wpisów sporo
przygotowanych, bardzo dobrze mi się pisze, grudzień tuż tuż,
znowu wyjechać się chce, a w bieszczadzkich wędrówkach dotarliśmy
dopiero do biwaku ponad Smerekiem.
Spokojnie,
nie przyspieszysz, ani nie opóźnisz. Należy poddać się nurtowi
życia, płynąć z prądem tego nurtu.
Wczoraj
został wywołany temat Marii, a więc kontynuuję.
Jestem
elegancko upaćkany, kiedy dzwoni Maria. Powiedziała, że
musi właśnie pilnie wyjechać i prosi mnie o pilnowanie
posiadłości. Przyjechałem więc do koni kabardyńskich, gdy
było grubo przed południem.
U
Marii
Po
przyjeździe przegryzłem co nieco, bo od przebudzenia nie jadłem.
Resztę zostawiłem na później.
Jako,
że miałem ze sobą wykrywacz, postanowiłem pochodzić z nim kilka
godzin po terenie Marii. Ustawiłem czułość na najwyższy
poziom, zrobiłem to za pomocą buta, w którym mam metalowy nit. Tak
ustawiony wykrywacz powinien zapikać gdy wykryje nawet małą łuskę
z pepeszy.
Ruszam,
kosząc miarowo na lewo i prawo.
Upał
jak się patrzy.
Lis
myszkuje w trawach, cisza dzwoni w uszach, chyba zamiast wykrywacza
dzwoni, bo wykrywacz nie ma zamiaru dzwonić. Co pewien czas
sprawdzam go na bucie, czy się nie wyłączył.
W ten sposób przeszedłem całą górę za stajniami, aż do końca pod lasem,
potem zszedłem na dół, na południe, w stronę potoku. Na dole
wreszcie odezwał się sygnał, zaznaczyłem tylko miejsce, nie
kopałem, bo nie byłem u siebie. Potem odezwało się jeszcze jedno
miejsce nad samym potokiem.
Minęło
kilka godzin, zgłodniałem, czyli pora na drugie śniadanie.
Kiedy
poczujesz głód – zjedz.
Wróciłem
na górę, gdzie w cieniu przed domem zostawiłem chleb i nieco masła
w pudełku. Bardzo skromne, wegetariańskie „co nieco”. Były
jeszcze jajka na twardo, ale te zjadłem już wcześniej.
Przychodzę
przed ten nowy dom Marii: - co za czort jedzenie schował?
Ale
zaraz.... Pudełko po maśle leży puste, przykrywka metr dalej.
Zniknęło także pół bochenka chleba.
Nie
ma jedzenia, ale za to jest Puma.
Pojawiła
się moja ulubienica Puma. Suka, którą Maria
przywiozła z Kaukazu.
Szczekanie
Pumy jest groźne. Ona szczeka basem, łatwo rozpoznać jej głos z
drugiego końca Woli Michowej.
Puma
leży nieopodal, jest cała w zachwycie. Patrzy na mnie z wielką
miłością i oblizuje się zamaszyście, od ucha do ucha, jakby
chciała powiedzieć: dobre masełko było, oj dobre!
No
a chlebem przegryzła po maśle, żeby jej nie znudziło. Puma
jest dużym stworzeniem, waży może 80 kg? Ma więc niezłe
potrzeby jedzeniowe. Głodna była.
I
jak tu się na nią gniewać?
Puma
odbiera bezbłędnie moje myśli, bo w tym momencie przewróciła się
na plecy i podaje brzuch do głaskania. A te oczy!
Czy
te oczy mogą kłamać?
Są
maślane, czyli pełne uwielbienia i miłości.
Puma mnie kocha.
Ja kocham Pumę.
Głaszczę Pumę-sukę, to przecież biegun żeński, od
czasu do czasu ten biegun potrzebuję podotykać, a innego żeńskiego
bieguna pod ręką akurat nie ma.
To
miał być wpis o wykrywaczu na terenie Marii, a zrobił się
wpis o miłości i Pumie. Mnie to bawi, przeżywam letnie
miesiące jeszcze raz.
Okazuje
się, że nie tylko życie jest tajemnicą, pisanie jest także
tajemnicą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz