czwartek, 24 kwietnia 2014

Magnolia




Czytane w drodze Warszawa – Sanok, jazda w ekstra warunkach, w busie prawie pusto, od Rzeszowa byłem jedynym pasażerem! Bilet zamawiany z wyprzedzeniem  przez internet kosztuje piętnaście złotych. Firma Neobus - trasa Warszawa – Polańczyk.
Fragment książki Grażyny Jeromin-Gałuszka – MAGNOLIA.
Ten fragment jest na ulotkach dostępnych w busiku…..



Piętnastego kwietnia, kilka minut przed 16.00, Filip Spalski zmarł. Tak przynajmniej wydawało się sąsiadce z drugiego pietra, niejakiej Owsińskiej.
   - Ni z tego, ni z owego, na huśtawce! - dziwiła się ogromnie, prowadząc ekipę pogotowia ratunkowego od bramy na wewnętrzne podwórze apartamentowca.
   - W środę przyleciał, w czwartek zostawiła go żona, a dziś proszę! - Wskazała zastygłego nieruchomo na huśtawce mężczyznę, dodając: - Dzieci wystraszył, pouciekały do domów. Zdrowy, młody człowiek, ni z tego, ni z owego..... Wszyscy się dziwią.

Nie wszyscy. Sam Filip Spalski w ogóle nie był zdziwiony uparcie utrzymując - nawet wtedy, gdy doktor już stwierdził rozległy zawał - że nic mu nie jest. To tak, jakby nagle coś go zatrzymało, tłumaczył potakującemu obojętnie głową lekarzowi pogotowia. Tak jakby wszystko dookoła działało nadal, tylko on przestał działać.
     Ale wcześniej, gdy go zdjęli z tej huśtawki i nieśli na noszach przez całe podwórze, zwrócił ciemne oczy w stronę wyraźnie rozczarowanej sąsiadki z drugiego piętra i powiedział:
    - To było w czwartek!
    - W czwartek? - zdziwiła się, nie mając pojęcia, czemu mężczyzna, który jeszcze przed chwilą nie dawał znaku życia, patrzy na nią z taką pretensją.
    - W czwartek przyleciałem, głupia krowo - powtórzył, akcentując dobitnie drugą część zdania, bo nie spodobało mu się, że obca kobieta w dwóch zdaniach spuentowała obcym ludziom całe jego życie.
     W życiu Filipa nie było rzeczy ważniejszych niż żona i lotnictwo. Jednym i drugim cieszył się od osiemnastu lat. Jedno i drugie prysło w tej samej chwili, w ów feralny czwartek.
    Niektóre sprawy dzieją się tak szybko - kołatała mu w głowie ta jedna myśl i za nic  nie chciała się odczepić. Tak ogromnie szybko, bez uprzedzenia. Coś jest, a za chwilę czegoś nie ma. Większość zdarzeń nawet nie daje się przeczuć.
    Jeszcze wtedy, gdy postawił maszynę na płycie lotniska i w otoczeniu roześmianych stewardes szedł w stronę budynku kierownictwa portu, wyśmiałby każdego, kto by mu powiedział, że wszystko, co robi, robi po raz ostatni. Za nic na świecie by nie uwierzył, że w jednym dniu może zdarzyć się tyle złego, ile dobrego działo się przez całe życie. A jednak.
    Po raz ostatni poderwał boeinga z płyty nowojorskiego lotniska i przeleciał Atlantyk, ucinając sobie jakąś relaksującą pogawędkę z nawigatorem albo drugim pilotem. Po raz ostatni doznał satysfakcjonującego uczucia, gdy koła samolotu, lądując, miękko dotykają płyty lotniska: uczucie, którego nie da się porównać z żadnym innym.
   Chwilę później dowiedział się, że wyniki okresowych badań, jakim byli systematycznie poddawani ludzie w jego zawodzie, są niezadowalające. Właściwie całkiem złe.
Wiedział oczywiście, co to oznacza, nawet jeśli nie od razu w to uwierzył.
    Z żoną minął się w bramie.
Zawsze witała go w drzwiach, więc najpierw pomyślał, że to nie ona. Gdy zawołał za nią, czemu nie czeka w domu, odparła, że znudziło jej się czekanie na niego w domu. Tak jak i wszystko inne. A najbardziej na dziecko. Spytała, czy wie, ile ona ma lat, akiedy w pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, nie czekając aż go olśni, przypomniała mu sama, że trzydzieści osiem. I że to dla niej ostatni moment, by urodzić dziecko. Z jego udziałem lub bez. Właściwie to już teraz wie, że na pewno bez jego.
     Nie zrozumiał, więc mu wytłumaczyła, że są mężczyźni, którzy nie wzbraniają się przed pewnymi sprawami. Nie bujają wiecznie w obłokach (dosłownie i w przenośni) dbając tylko o idealnie wyprasowany mundur, idealnie białe zęby, nie mówiąc o idealnie dobranej kompozycji męskich perfum czy odcieniu skarpetek (każdy odcień do innych butów).
   Przypomniała mu, jak kiedyś spóźnili się na cały pierwszy akt opery, w której występowała jej najlepsza koleżanka z liceum, bo nie mógł znaleźć krawata, pasującego do szarego garnituru, w który się wystroił, jakby nie mógł się wystroić w którykolwiek z piętnastu innych.
Znudziło jej się być żoną perfekcjonisty, tak na gruncie zawodowym, jak i prywatnym, potrzebowała odrobiny chaosu i bardzo dobrze się w tym chaosie odnalazła.
   
    - Chaosu? Jakiego chaosu? O czym ty mówisz? - Tylko to był w stanie wydusić z siebie w tamtej chwili, bo chaos, cokolwiek oznaczał, był chyba czymś najmniej bolesnym z tego wszystkiego, co usłyszał.
    - Dobrze wiesz, o czym mówię - odparła.
Nie wiedział. Nie miał pojęcia, o czym mówi miłość jego życia. Pierwsza i jedyna. Najważniejsza.

Nie wróciła na noc. Następnego dnia przyszła po swoje rzeczy. Próbował jej powiedzieć, że już nie będzie latał i odtąd wszystko się zmieni, ale mu nie pozwoliła, pochłonieta wyliczaniem wszystkiego, co w ich życiu było idealne: - każdego pokoju w tym cholernie luksusowym apartamencie, urządzonego pod kreskę (nie pod jej kreskę), każdego dnia który mijał według ściśle określonego planu, w zależności od tego, czy on akurat szykował się do lotu, czy z niego wracał.
    Nie próbował jej zatrzymać, bo nie wiedział jak. Nie potrafił. Nie był przygotowany, a przede wszystkim prawie do samego końca nie wierzył, że to naprawdę jego dotyczy. Oglądał jakiś film, w którym kobieta odchodzi od mężczyzny: - pakuje swoje rzeczy, opróżnia szafy i półki z butami w takim tempie, jakby uciekała przed pożarem, rozgląda się, czy wszystko wzięła, wraca po to lub tamto, a potem idzie do drzwi, taszcząc to wszystko, zaraz trzaśnie drzwiami...... Kiedy trzasnęła, wyszedł z domu na wewnętrzne podwórze, zgonił jakiegoś dzieciaka z huśtawki, usiadł na niej i siedział, dopóki sąsiadka z drugiego piętra, głupia krowa, nie zaczęła mu się podejrzliwie przyglądać i nie wezwała karetki. W drodze do szpitala myślał tylko o samolotach i żonie. Wciąż mu się zdawało, że jest jakimś statycznym, zatrzymanym w czasie i przestrzeni punktem, wszystko dzieje się poza nim i odtąd już tak będzie. 
  
      Na rozprawie rozwodowej była już w widocznej ciąży. Nie chciała z nim rozmawiać. Zdołał mimo to zapytać, dlaczego osiemnaście lat była idealną żoną, którą kochał nad życie, przecież wystarczyło porozmawiać, sprzeciwić się czemuś, o coś zapytać, postawić sprawę tak lub inaczej….. Dwoje ludzi zawsze może się z obłoków sprowadzić na ziemię, jeśli tylko jedno uważa, że w drugim coś mu  nie pasuje, i jeżeli oboje uznają, że warto między sobą coś zmienić. Są rozmowy, kłótnie, kompromisy.
   Prychnęła pogardliwie, nawet na niego nie patrząc, i dopiero wtedy pojął, że jest obcą kobietą, do której na darmo wracał po każdym kolejnym locie, przez osiemnaście lat szczęśliwego życia.
O mało nie przypłacił tego odkrycia następnym zawałem.
Poprosił swoje serce, żeby się uspokoiło i pozwoliło mu raz jeszcze na spokojnie się nad wszystkim zastanowić.
    Odchodząc, zabrała jeden z samochodów (ten lepszy) i pokaźną zawartość konta. Miał czterdzieści pięć lat, niezłą emeryturę, idealnie urządzony apartament i nic poza tym. Żadnych znajomych, przyjaciół. Jedni odeszli wraz z żoną, inni z lotnictwem. Filip sprzedał apartament z całym wyposażeniem (znalazł frajera, któremu to pasowało), wsiadł w samochód (ten gorszy) i wyjechał z bramy.

Gdy znalazł się na ulicy, przez chwilę się zastanawiał, w którą stronę ma jechać, ale zaraz pomyślał, że to nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Po jakimś czasie, już za miastem, zorientował się, że jedzie na południe, i uznał, że jest to kierunek równie dobry, jak każdy inny.
   Jechał wiele godzin, zatrzymując się tylko dwa, lub trzy razy na stacjach benzynowych, nie patrząc gdzie, bo i specjalnie to go nie interesowało. W pewnym momencie dostrzegł na poboczu starszego mężczyznę, młodą kobietę i dziecko, posilających się przy niedużym stoliku.
Surrealizm tej scenki kazał mu chwilę się zastanowić, czy nie jakichś zwidów i czy nie lepiej byłoby się zatrzymać, odpocząć. Zastanowił się i pojechał dalej. Zmęczony czy nie, chciał po prostu jechać.
    Przed wieczorem skończyła się droga. Mógł zawrócić i może dobrze by było, gdyby to zrobił, coś jednak kazało mu wyjść z samochodu i rozejrzeć się, a gdy się rozejrzał, stwierdził, że dotarł do stacji kolejowej w odległym od głównych dróg i cywilizacji zakątku Bieszczadów.
    Nie było tu żadnych podróżnych, ani tych, którzy przyjechali, ani oczekujących na jakiś pociąg. Piękny budynek dworcowy stał pusty i samotny. Peron z obydwu stron ginął w oparach wieczornej, wczesnojesiennej mgły. Za nim w dali rysowała się rozległa połonina i niewielkie wzgórza. Cisza z minuty na minutę zdawała się nabierać pełniejszej głębi.
    Kątem oka dostrzegł faceta wyłaniającego się zza węgła budynku. Podszedł i zapytał z ciekawości, jak często przejeżdżają tędy pociągi.
    - O tej porze roku w ogóle – usłyszał. – W sezonie…. Dwa razy na dzień, a tak, to nie.
    - To na co czeka tamten człowiek? – spytał, dostrzegając sylwetkę mężczyzny na ławce na samym końcu peronu.
    Jego rozmówca wzruszył ramionami.
    - A wiadomo, panie, kto tu na co czeka. Przyszedł, połaził, usiadł i patrzy. Niech tam sobie patrzy.
Filip Spalski odwrócił się bez słowa i spojrzał na mężczyznę na ławce, a potem zaczął iść wolnym krokiem w tamtą stronę.
    - W czwartki mam chleb – usłyszał za sobą. – Żona piecze. Niektóre tu specjalnie przyjeżdżają, jak raz spróbują. Madej, właściciel Magnolii, to dziesięć każdego tygodnia brał. – Kładąc odruchowo rękę nad czołem, dodał: - A nie wiem, czy to on….
    Spalskiego nie zainteresowała perspektywa kupowania chleba w czwartki u ciecia, pilnującego umarłej stacji kolejowej. Podziękował za pogawędkę skinieniem głowy i poszedł na koniec peronu.
Mężczyzna na ławce nie zwrócił na niego uwagi. Siedział z rękami wyciągniętymi na oparciu i wpatrywał się w coraz mniej widoczną we mgle połoninę daleko za torami. Po jego lewej stronie leżał płaszcz w równie dobrym gatunku co garnitur, który miał na sobie, po prawej butelka koniaku. Gdy Filip wracał, ich spojrzenia spotkały się. Nieznajomy uniósł butelkę i bez słowa wyciągnął w jego stronę. Filip pokręcił głową, ale usiadł obok. Przez chwilę obaj siedzieli i patrzyli za tory. Tamten pociągnął dwa łyki i powiedział: - Muszę jak najprędzej sprzedać Magnolię.
    - Magnolię?
    - Żona jest wielką miłośniczką melodramatów, ta nazwa to jej pomysł. – Zorientowawszy się, że nic tym nie wyjaśnił, dodał zaraz: - Knajpa z hotelikiem w budynku po starym więzieniu. Nie chciałby pan kupić?
    Co to za dziwne miejsce, pomyślał Filip, gdzie można kupić chleb u ciecia na stacji kolejowej, albo stare więzienie, i odpowiedział:
    - Dlaczego nie?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz