Historia butów w czterech
odsłonach.
W nocy padało. Dzień wstał
bardzo pochmurny i mglisty. Wyspałem się za wszystkie czasy. Płonie ogień w
kominku, poszedłbym gdzieś, ale mży.
Wychodzę
przed dom, potem na górę, aby rozpatrzeć się w pogodzie.
Daleko nad Smolnikiem widać zaróżowiony
kawałek nieba, a stamtąd płynie kożuch
chmur- dobra nasza!
Śniadanie i na wycieczkę!
Dokąd pójdę? Zdecyduję po śniadaniu. Mam do wyboru cztery strony świata.
Przeszedłem
przełęcz Żebrak i schodzę w dół. Słychać piłę. Zza zakrętu drogi wyłania się
równy szereg świeżo uszykowanej metrówki bukowej.
Pan drwal-pilarz pracuje
nieco dalej. Przechodzę obok niego i pozdrawiam podniesioną dłonią. Odpowiada
tak samo. Odgłos piły oddala się i stopniowo cichnie.
Słychać tylko szum potoku i chrzęst żwiru pod butami.
Uśmiecham się, bo przypomina mi się anegdota: - "pokoloruj drwala".
Rozmowa samego ze sobą. Nie ma lepszego kumpla i przyjaciela niż ty sam dla siebie.
I jaki mądry jest ten drugi!
Zaszedłem daleko i usiadłem,
żeby odsapnąć, jestem 17 km
od Kołyby. Zauważam, że prawy but zrobił się rozmowny – zaczyna odpadać
podeszwa.
Na takie okazje mam zawsze
przy sobie kawałek miękkiego drutu do awaryjnej naprawy, aby tylko dojść do
domu. Ale drut nie jest jeszcze potrzebny, podeszwa odrywa się tylko trochę.
Buty wiernie mi służyły.
Były wygodne. Wielokrotnie przemoczone wysychały posłusznie. Także były prane. Lubiłem
je, chociaż już tak mocno je zużyłem – dosłownie wiele ze mną przeszły.
Tu w Bieszczadach wykorzystuje się
rzeczy do samego końca, dopóki mają wartość użytkową.
Oto zdjęcie butów, które straciły
wartość użytkową, lecz nie artystyczną i ktoś z duszą artysty umieścił je malowniczo w okolicy Zubeńska.
Pomału obrastają mchem i stają się jednością z drzewem.
Te moje białe buty kupiłem
w lecie 2012 w małym Bodzentynie u stóp Łysej Góry.
Po kolejnych siedmiu kilometrach
jest z prawym nieco gorzej, ale jeszcze się trzyma.
W drodze powrotnej
przechodzę znowu obok pana drwala. Piła wyłączona, teraz drwal przerzuca
ciężkie kloce metrówki. Jest już popołudnie. Zatrzymuję się, żeby zgadnąć, od
paru dni z nikim ( poza samym sobą ) nie rozmawiałem.
Ja: - Trzeba
mieć kręgosłup do takiej pracy!
On: - Nie
ma wyjścia, trzeba!
Ja: - Ale fajrant blisko!
On: - No!
W ten sposób wyjaśniliśmy
sobie istotę rzeczy i było już po rozmowie, więc pożegnałem pana drwala-pilarza
i ruszyłem dalej.
Lubię zwięzłe, lakoniczne
rozmowy, gdy każde słowo jest na wagę złota.
A to zdjęcie już po
przyjściu do Kołyby – but wytrzymał, obyło się bez drutu.
I po rozbrojeniu ze
sznurówek ( sznurówki przydadzą się w lecie do wiązania różnych rzeczy na plecaku )
buty z duszą czekają w deszczu na dopełnienie swojego losu, być może zapisanego
w gwiazdach……
Dziękuję wam za służbę.
Po jedzeniu przyszła ociężałość.
Niebo zaciągnęło się szarością, rozpadało się na dobre.
Ale trafiłem z wycieczką idealnie w okienko bez deszczu!
Bo tak miało być! - (To mój Anioł tak mi właśnie w tej chwili mówi).
Deszcz stuka monotonnie po dachu.
Zrobiło się ciepło i sennie.
Ten deszcz przypomina mi letniska u cioci Lusi, przypomina dzieciństwo. I tak się porobiło, że mam teraz podobnie jak w dzieciństwie. Tylko kiedyś było to nieświadome, natomiast teraz świadomie odkryłem w sobie wewnętrzne dziecko.
Już nic do głowy nie przychodzi,
a tak lubię pisać…..
Zdrzemnę się odrobinę…..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz