Budzę się i sprawdzam godzinę – jest trzy po szóstej. Czyli budzik w głowie, nastawiony wieczorem na szóstą, działa niezwykle precyzyjnie. Mam trzy godziny do odjazdu.
Pojadłem, po czym powoli zwijam dobytek – poprawiła się pogoda, nie tylko nie pada – słońce usiłuje przebić się przez chmury. Nie pada, ale namiot zwijam mokry - domowe suszenie będzie obowiązkowe.
Zapinam już plecak, gdy na ścieżce prowadzącej z lasu, z góry, pokazuje się wielki pies - owczarek. Biegnie śmiało, widać, że to jego teren i pewnie codzienny poranny obchód. Niemal wpada na mnie – tak był zajęty wąchaniem, że nie zauważył intruza. Zatrzymuje się jak wryty, widzę zaskoczenie w jego spojrzeniu. Stoi tak kilka sekund, po czym macha przyjaźnie ogonem, zaznacza miejsce i odbiega w górę.
Plecak na człowieku - o ósmej ruszam i ja pod górę – mam tylko kilometr do przystanku, a całą godzinę do odjazdu. Luzik.
Wychodzę z lasu prosto na autobus, którym niedługo będę jechał. Telefonuję do żony z informacją, że będę wracał „psem”.
Wysyłam zdjęcie wyjaśniające sprawę.
- Taki krótki pobyt? To ci się opłacało? – pytali znajomi.
- Bardzo mi
się „opłacało” – odpowiadałem –
zrobiłem sporo fajnych zdjęć, a podobnie krótkie, ale aktywne wyskoki, nieco
przed sezonem, oraz jesienią, wprost uwielbiam.
51 godzin,
a relacja na blogu zajęła dwa tygodnie.
W życiu liczy się bowiem jakość, a nie ilość.
Liczy się intensywność, suma wrażeń. Bo czyż nie jest tak, że dwa szare, zwykłe
dni, spędzone w miejscu zamieszkania zacierają się w pamięci niemal
natychmiast?
Pluszaki w domowym zaciszu odpoczywają przed kolejną wycieczką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz