poniedziałek, 2 października 2023

Szczepan


Czerwiec 2023, czyli 51 godzin w Bieszczadach.

Neobusem z Warszawy docieram do Polańczyka o dziwo kilka minut po szóstej. O dziwo, ponieważ jest to niemal dwie godziny przed czasem podanym w rozkładzie jazdy. Był jak zwykle dobry kierowca, pojazd bez zarzutu, mały ruch na suchej szosie przed sezonem wakacyjnym, brak przesiadki w Niebylcu

Ciekawie wygląda zestawienie tego przyjazdu przed czasem, z takim oto komunikatem: Dworzec Centralny, Warszawa, wrzesień - "Informujemy podróżnych, że przyspieszony pociąg z Siedlec jest opóźniony o 40 minut".

Większość pasażerów Neobusu wysiadła w Rzeszowie, następna grupa w Sanoku, do Polańczyka dojeżdżam tylko z trzema osobami. 

Polańczyk jeszcze uśpiony, zresztą rozbudowujący się kurort mnie nie interesuje, ot – mam tu wygodny dojazd i tyle. Opuszczam pojazd na przystanku przy rondzie, chwytając na pożegnanie półlitrową butelkę wody i kieruję się w górę, do ulicy Zielone Wzgórze. Zachmurzenie całkowite, ciepło, a nawet pomimo wczesnej pory już mocno parno. Chwilowo nie pada. Podchodzę stromą uliczką, a do głowy wpada myśl błaha, acz filozoficznie całkiem słuszna: - Murzyni to mają dobrze - nie muszą się opalać.



Nastrój mam rześki (czuję się jak pies gończy, który złapał zapach – tylko gnać naprzód!). W ulicy kończy się właśnie przebudowa. Drogowcy położyli nowe rynsztoki przy skarpach umacnianych perforowanymi betonowymi płytami.  Mijam kolejne agroturystyki. Od ostatniej na górze, obszczekując zajadle, podąża za mną mały piesek. Ma wyraźną chęć złapania za nogawkę. Stosuję myk sprawdzony na takich natrętów: - zatrzymuję się i udaję kota - podnoszę dłoń, ustawiam palce jak pazury i nadaję ostrzegawcze miauuuu! Pieska zamurowało i najpierw uważnie popatrzył na wędrowca, po czym podkulił ogon i uciekł. Odezwało się doświadczenie, że z kotem lepiej nie zaczynać, a także zorientował się, że już wybiegł poza swój teren.


Coraz wyżej. Niosąc swoją agroturystykę na plecach podchodzę ostatnie kilkadziesiąt metrów i oczekuję widoku znajomej łączki, na której tradycyjnie zamierzałem postawić namiot. 


Taki był plan A na pierwszy dzień wyprawy: - postawić namiot i iść dalej z lżejszym plecakiem. Odwiedzić Rybne, Wołkowyję, Górzankę, potem wspiąć się na drogę po Wierchach i wrócić na pierwszą noc do namiotu czekającego ponad Polańczykiem.

       Aliści po raz kolejny potwierdziło się, że plany w Bieszczadach weryfikuje nie tylko pogoda. Dlatego zawsze należy mieć plan B - "nie wiadomo jak będzie i wtedy się pomyśli".

Oto wchodzę na szczyt wzniesienia i widzę, że malowniczej łączki już nie ma, a w jej miejscu jest rozpoczęta budowa. Teren rozkopany na maksa, wszędzie sławna mazista bieszczadzka glina - postawisz but i od razu masz do niego przylgnięte kilo towaru. Pewnie będzie tu hotel, czy pensjonat. No tak – nie dziwota, takie widokowe miejsce nad Soliną, można się było spodziewać, że ktoś w końcu przeforsuje tu pozwolenie na budowę.

    Małe rozczarowanie więc, a na razie, odwrócony tyłem do budowy, decyduję się na oddanie moczu, ponieważ życie jest piękne, lecz moczopędne. Sikam więc ci ja, ogarnia mnie chwilowa błogość, która przypomina etymologię imienia Szczepan:

     Rzecz się działa w czasach biblijnych, zaraz po powrocie Jezusa z kilkunastoletniego pobytu w Indiach. Za mistrzem zaczęła podążać nieliczna grupa sympatyków, a ów jeszcze nie rozeznał się był w ich imionach. Podążają więc sobie oni wszyscy w nabożnym milczeniu po jakichś zakrzaczonych wertepach, aż Jezus zauważa, że brakuje jednego charakterystycznego gościa.

Woła atoli: - Hej ty, drągalu z wielkim kijem, gdzie jesteś?

- Tu jestem! Szcze Panie! - odzywa się bas z krzaczorów.

I Jezus rzekł: - Zaprawdę powiadam wam, od tej pory człowiek ten zwał się będzie Szczepan.

Czynność fizjologiczna skończona, stałem się wyraźnie lżejszy. Teraz już mogłem na spokojnie pozachwycać się ekspozycją czerwcowych maków na krańcu ulicy Zielone Wzgórze.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz