Pisałem kiedyś, że z punktu widzenia Matki Ziemi jesteśmy bakteriami, które były kiedyś nieliczne, niegroźne i chodziły boso, a dziś stały się szkodliwą ośmiomiliardową masą, z której część zmutowała, bo chodzi tylko w butach.
Ja także chodzę w butach, ale za to boso na letnich biwakach. Tym razem zabrałem minimum rzeczy, plecak waży dziesięć kilo. Mijam ostatnie zabudowania ze wschodniej strony góry. W tym domu mieszkają ludzie. Bywają w Bieszczadach domy znacznie gorsze.
Doszedłem do rozwidlenia dróg i zlekceważyłem napisy, bo przecież szedłem do Wołkowyji, a „dobry” kierunek miałem w głowie. Przez to szedłem zygzakując, lecz dzięki temu nasyciłem się lasem.
Podchodzę coraz wyżej zagłębiając się w sławną Puszczę Karpacką. Po godzinie marszu trochę w lewo, trochę w prawo, nic się nie wyjaśniało, gdzie jestem. Nie korzystam z nawigacji, bo po co? W Bieszczadach nie można zabłądzić – zawsze się gdzieś wyjdzie.
Jako że odezwał się głód, przysiadłem na pniu, przejadając nieco, a za towarzysza miałem pluszowego liska, który jeszcze pojawi się we wpisach.
Wreszcie znużony ciemną puszczą, zacząłem wypatrywać możliwości pójścia pod górę na przełaj, aby szybciej osiągnąć szczyt. I pojawiła się taka okazja, gdy pomiędzy drzewami zaświtała przestrzeń. Zboczyłem z drogi leśnej i wyszedłem na ogromną, świeżo koszoną łąkę, prawie na samym szczycie. Przeszkodą była jeszcze położona u szczytu, poprzeczna droga na podtopionym terenie, z elegancko wyrobioną przez leśnych, sławną gliną po kolana, co zmierzyłem kijem. Więc rzucić trochę gałęzi i przebiec biegusiem na właściwą stronę.
Kiedy zaczynam schodzić na zachód, jest dwunasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz