Idę.
Skręcam
z głównej szosy w Bystrem.
Robi
się coraz ciszej. Oddala się szum jadących szosą nielicznych
samochodów. Idę pełen animuszu i zaciekawienia: jak tam teraz
wygląda na Wierchu 686?
Bo
nie mam wielkich złudzeń: już na jesieni widać było, co się
święci. W zimowych opisach była także relacja. Poza tym tu ludzie
wszystko wiedzą. Usłyszałem więc jeszcze na jesieni, że cała
686 i okolica, zostały sprzedane prywatnej osobie.
Lecz
co mnie do tego? Biwakowałem na tej górze w poprzednich latach, to
i teraz to zrobię.
Na
tej bocznej drodze, po której idę jest pusto zupełnie, nic nie
jedzie, oraz nikogusieńko! Przez Baligród także był
minimalny ruch samochodów.
Po
kilometrze kończy się asfalt, wchodzę na drogę żwirową. Mijam
leśniczówkę i robię przystanek przy wiacie, gdzie zamieniam się
w dżemojada.
Do
plecaka przymocowana karimata, namiot, śpiwór i druciak –
druciany stelaż pod garnek. Ten druciak okazał się niezwykle
praktyczną, wygodną i lekką częścią wyposażenia. Gdy patrzę
na druciak, za każdym razem, czyli codziennie, błogosławię
Bożenkę z Ciężkowic za tak pożyteczny prezent.
Ruszam
dalej i zaniedługo już widzę w oddali pompę z wodą, którą
nazwałem święconą (jedyna woda arsenowa w Polsce). Popijam, a
jakże! Oraz nabieram wody do butelki. Wody święconej nigdy nie za
dużo. (bowiem)
Tych
kilka pierwszych kilometrów z nabitym plecakiem już czuję w
plecach i nogach.
Zbliżam
się do młyna kamieni
Na
spotkanie wybiega Lucek, kilkumiesięczny
piesek - nowa pociecha Darka Karalucha. Lubimy się z
Luckiem.
Po
śmierci Reksia jestem bardzo ostrożny w okazywaniu czułości
psu bieszczadzkiemu, bo on może mnie polubić i sprawa zakończy się
tragicznie.
Głaskanie
– tak, ale karmienie – nie!
Przyniesione
psie jedzenie wręczam więc Darkowi. Dziś
są tylko krótkie odwiedziny bo zbliża się wieczór, a u Darka
bywam kilkanaście razy w roku. Zdejmuję plecak i wydaje mi się, że
nieco rosnę. Następuje niespieszna, lakoniczna wymiana informacji
miejscowych:
- Znowu pomnik Świerczewskiego w
Jabłonkach pomalowano na czerwono.
-Mało żmij w tym roku, właściwie obok młyna nie ma ich wcale.
-Za to wilków jakby więcej.
-Czerwiec się zaczął, a
już ludziom brakuje wody w studniach.
-Natomiast w
studniach poukraińskich woda zawsze jest.
Takie
tam wiadomości, z których niby nic nie wynika. Jednak to są
wiadomości miejscowe, czyli z życia wzięte. Nie z telewizora, o
tym co jakiś głąb raczył powiedzieć.
Uśmiecham
się, bo mi się przypomniał wiersz młodego Jana Sztaudyngera,
gdy był on chłopcem i przeczytał właśnie książkę Agot Selmer
„Nad dalekim cichym fiordem”.
Wierszyk
Jana był taki „Nad dalekim cichym fiordem, tata mamę
wali w mordę”.
Darek
Karaluch to pogodny człowiek.
Lubi kawały, często się uśmiecha, jego oknem na świat jest
telewizor, w którym jak zauważyłem idą na okrągło filmy
przyrodnicze. Lubi rozmawiać o zwierzętach. Opowiada bardzo
ciekawie o swej pracy na wypałach bieszczadzkich.
Zamieszczę
jedno z takich opowiadań zaniedługo.
W
ubiegłym roku zaszedłem do Darka
i zademonstrowałem mu swój wynalazek skarpetkowy: - Gdy dziura
robi się na pięcie, po upraniu zakładamy skarpetkę przesuniętą
o 180 stopni: - dziurą do góry. Gdy dziura zrobi się w nowym
miejscu, można przesunąć skarpetkę o 90 stopni. Skarpetka traci
użyteczność dopiero po osiągnięciu czwartej dziury.
To
się nazywa maksymalna oszczędność!
Po
pierwsze oszczędność, po drugie jedyną publicznością byłem ja
sam, po trzecie traktowałem takie działanie jak nieprzeciętną
zabawę. A skarpetki zużywały się bardzo szybko, przechodziłem
dziennie ok. 20 km. CodzieNnie do prania były dwie pary i suszyły
się na słońcu, a słońce działa bardzo destrukcyjnie niestety.
Biwak znajdował się na południowym zboczu. To była patelnia!
Tę
destrukcję słoneczną, zobaczyłem najpierw na przykładzie koszul.
W Bieszczady zabieram koszule kilkuletnie, już znoszone, bo po co
lepsze. One po miesiącu wyblakły, a po trzech zaczęły pojawiać
się dziurki w materiale. Koszula silniej pociągnięta –
rozdzierała się. Destrukcja słoneczna objawiła się także na
namiocie, który na koniec biwaku Zbyszkowo –
Chryszczata, rozdarł się od
ucha do ucha.
Darek
popatrzył na tę skarpetkową
demonstrację, wysłuchał wykładu, podszedł do szafy i wręczył
mi nową parę skarpetek. To była jedyna zapasowa. Zrobiło mi się
głupio. Przecież mam pieniądze i mogę sobie kupić, tylko tak się
właściwie wygłupiam, a on się ze mną chce podzielić
przysłowiową ostatnią koszulą.
No
co ty? - mówię.
A
Darek na to: - Wiesz
przecież, że ja właściwie już prawie nie chodzę. Jak przejdę
dziennie sto metrów, to święto lasu! Bierz!
Przyjąłem,
bo co miałem robić? To był gest serca.
Kiedy dają – bierz! Bo inaczej darczyńca poczuje się dotknięty.
Darek
jest pogodny, nie ma pretensji do Losu, chociaż nic nie ma
właściwie. Nie ma, bo wszystko przepił, i wcale tego nie żałuje.
O wódczanych przygodach Darka
i jego znajomych także się nasłuchałem.
Chcę
wypunktować jedno: Darek nic nie ma. Ma tylko ubranie na sobie i
Lucka. Mieszka w
stróżówce, która należy do młyna kamieni. Nawet zdrowia nie ma!
Nic
nie ma i nie rozpacza z tego powodu, nie narzeka. Darek
mówi, że do szczęścia jest mu (tak, jak każdemu
- dodaje) potrzebna tylko odrobina miłości.
– „Tę
miłość dostawałem niedawno od Reksia,
a teraz dostaję od Lucka”.
Czyli
nie mając nic, Darek
jest bogaty.
Jak
to? Ano tak to.
W
czwartym roku po Chrystusie,
urodził się facet o nazwisku Seneka.
Ten facet był nauczycielem Nerona. Był
także filozofem i bajecznie bogatym człowiekiem. Ten facet o
imieniu Lucjusz
powiedział tak:
Nie
ten jest biedny, kto posiada mało, lecz ten, kto pragnie więcej.
Dodajmy,
że bieda, jest to chorobliwy stan umysłu. Bogactwo – to zdrowy
umysł.
Czyli
ten, kto pragnie więcej, nie tylko jest biedny, ale także ma chory
umysł.
Darek
Karaluch jest prostym
człowiekiem, nie czytał nigdy Lucjusza Seneki,
z pewnością nie wie, że ktoś taki w ogóle był. I nie musi tego
wiedzieć.
Wystarczy,
że pobierał nauki w Akademii Życia.
Pokazała
się synchroniczność: - nie czytał Lucjusza, ale ma psa
Lucka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz